"Colectiv" to surowy w formie dokument, który ogląda się jak rasowy thriller w stylu takich filmów jak "Wszyscy ludzie prezydenta", "Spotlight", czy "Zodiak". Pokazane są w nim kulisy dziennikarskiego śledztwa w Rumunii, ale bulwersujące wydarzenia będą wydawać się bliskie polskiemu widzowi. Niestety.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Dokument Alexandra Nanau zaczyna się od tragedii z 2015 roku. W tytułowym klubie miał miejsce koncert zespołu metalcore'owego Goodbye to Gravity. Użyte przez nich efekty pirotechniczne podpaliły piankę akustyczną pod dachem obiektu. Ogień zaczął się błyskawicznie rozprzestrzeniać. Kilkusetosobowa publiczność (od 200 do 400 osób) próbowała uciekać przez jedyne otwarte wyjście ewakuacyjne. Można sobie wyobrazić, czym to się skończyło.
Tajemnicze zgony w szpitalach w Rumunii
W Colectiv zginęło 27 osób (w tym dwóch gitarzystów zespołu). Zmarli w wyniku poparzeń i zatrucia się toksynami z płonącej pianki. Rannych zostało łącznie ponad 180 osób. Większość trafiła do szpitala. Cały kraj ogarnęła ogarnęła najpierw żałoba, a potem wściekłość.
Dziesiątki tysięcy Rumunów wyszło na ulice w ramach protestu wobec zaniedbań w popularnym klubie - działał bez wyjść pożarowych - oraz korupcji wśród polityków. Pod społecznym naciskiem, socjaldemokratyczny rząd musiał ustąpić. Na marginesie dodam, że akurat wtedy na pierwszą prezydencką wizytę w Rumunii wybrał się Andrzej Duda. Zapalił też znicz przed niesławnym klubem w Bukareszcie.
Po dymisjach, na rok powołano rząd niezależnych technokratów. Mieli objąć władzę do czasu kolejnych wyborów. Wielu z nas o tym słyszało, a także o tragedii w klubie i protestach w Rumunii. Temat jednak szybko ucichł w polskich mediach, bo i u nas zaczęło się robić "nieciekawie". Dokument HBO pokazuje, że historia przyjęła zupełnie nieoczekiwany obrót.
W ciągu kilku kolejnych miesięcy w rumuńskich szpitalach w tajemniczy sposób zmarło aż 37 osób, które cudem przeżyło pożar w Colectiv. Czyli więcej niż w samym klubie. Niektórzy z nich nawet nie mieli poważnych obrażeń. Jak to możliwe? To właśnie ustalili dziennikarze... "Gazety Sportowej" ("Gazeta Sporturilor"). Na jednym z protestów pokazanych w filmie słyszymy: "takie mamy media, że najlepsze śledztwo prowadzi dziennik sportowy".
Na czele "najlepszego śledztwa" stanął Catalin Tolontan, który razem z redakcyjnymi koleżankami i kolegami odkrył, że wydarzenia związane z Colectiv były tylko wierzchołkiem góry lodowej. To właśnie oni są głównymi bohaterami dokumentu.
Zabici przez służbę zdrowia, a nie pożar
W przekazach prasowych rządzący wyjaśniali, że "gwarantują najlepszą pomoc medyczną". Z pełną świadomością okłamywali i działali na szkodę obywateli. Do dziennikarzy zgłosili się bowiem lekarze, którzy ujawnili prawdę o rumuńskiej służbie zdrowia. – Milcząc stajemy się współwinni – tłumaczą w dokumencie.
Kiedy minister zdrowia zapewniał, że opieka jest na poziomie "takim jak w Niemczech", na łóżkach szpitalnych umierali ludzie w wyniku infekcji bakteryjnych. Na ciele jednego z pacjentów zalęgły się nawet larwy. Tolontan był zły na siebie, że uwierzył na słowo politykom. – Kiedy prasa kłania się władzy, rząd uciska obywateli – mówi dziennikarz. A to i tak nie jest najbardziej pamiętny moment w całym filmie.
Dziennikarze "Gazety sportowej" odkryli, że współwinna śmierci pacjentów z klubu Colectiv jest firma Hexi Pharma dostarczająca szpitalom środki odkażające. Zlecono analizę, z której wyszło, że medykamenty służące do dezynfekowania m.in. narzędzi chirurgicznych i rąk lekarzy były rozcieńczone. Różnica między prawdziwym składem a tym podanym na etykiecie była 10-krotna.
Środki odkażające z fabryki były stosowane w ponad 300 placówkach. Nagle stało się jasne, dlaczego w Rumunii rocznie umierało 12 tysięcy osób w wyniku infekcji szpitalnych. Z dokumentu dowiadujemy się, że był to najgorszy wynik w Unii (według danych z 2016 roku, w całej Europie rocznie umiera w ten sposób 91 tys. osób).
Chora opieka zdrowotna
Pewnie sądzicie, że rewelacje dziennikarzy zmusiły rząd do zmian? Nie tak od razu i nie aż tak radykalnych. Nie będę jednak już streszczał, jak potem potoczyła się ta podnosząca ciśnienie i obfitująca w zwroty akcji opowieść. Myślę, że już zostaliście odpowiednio zachęceni, a przynajmniej ja bym był w tym momencie.
Historia ukazana w "Colectiv" broni się sama, ale dokument też jest świetnie zrealizowany. Dynamiczny, mocny, bez przestojów. Nawet nie trzeba znać kontekstu społeczno-politycznego lub interesować się losami Rumunii, by dać się wciągnąć. Wszystko jest klarownie wyjaśnione. Kamery towarzyszą dziennikarzom na kolegiach redakcyjnych, konferencjach prasowych, są też na protestach, rozmowach z ofiarami, czy "sztabach kryzysowych" tymczasowego ministra zdrowia. Wbrew pozorom - jest to emocjonujące.
"Colectiv" jest nie tylko filmem pokazującym do czego prowadzi korupcja w służbie zdrowia - rząd miał w kieszeni medyków na wysokich stanowiskach, współpracowano z gangsterami. Skala zepsucia sięgała dużo głębiej. W jednym z rumuńskich szpitali, lekarze przekupywali ordynatorów, by mogli pracować na oddziałach, gdzie pacjenci dają najwyższe łapówki. Dodajmy do tego jeszcze ustawione przetargi i wynoszenie milionów lei z budżetu. Aż trudno nie mieć skojarzeń z ostatnimi aferami w naszym Ministerstwie Zdrowia.
Zabrzmi to banalnie, ale "Colectiv" jest też filmem pokazującym, jak potrzebne jest niezależne dziennikarstwo. Nie popada w teorie spiskowe, lecz udowodnia, że kiedy cały system jest przeżarty korupcją, to tylko dzięki wolnej, rzetelnej prasie możemy się dowiedzieć jak jesteśmy mamieni, okradani, oszukiwani lub celowo krzywdzeni przez ludzi u władzy. A to i tak czasem nie wystarcza, czego dowodzi "sequel" dokumentu dziejący się na naszych oczach.