
Obejrzałem "Zenka" na Netflixie. Napiszę coś, do czego nikt się nigdy publicznie nie przyzna
Narażam swoją reputację, ale naprawdę bardzo dobrze bawiłem się na "Zenku". Tak, tym filmie o królu disco polo. Wygląda przyzwoicie, jest porządnie zagrany i świetnie uchwycił małomiasteczkowego ducha lat 80. Fabuła jest co prawda napisana na kolanie, ale przez to lepiej pasuje do discopolowej estetyki. Jak na produkcję TVP, byłem miło zaskoczony.

Reklama.
Jeszcze w weekend "Zenek" był numerem jeden polskiego Netflixa - wśród wszystkich gatunków i kategorii. Obecnie został zdetronizowany przez serial "Przeklęta" i broni drugiego miejsca. Jednak jeśli chodzi o same filmy, nadal (czyli w chwili pisania artykułu) jest na szczycie podium.
I myślę, że zaważyła na tym nie tyle popularność disco polo w naszym kraju, czy pragnienie katowania się gniotem, ale czysta ludzka ciekawość i chęć odprężenia się. Przecież mamy lato, a ostatnie miesiące nie należały do najprzyjemniejszych.
"Zenek" na Netflixie jest od piątku, a następnego dnia miałem wesele kumpla. Uznałem zatem, że "jeśli teraz, to nigdy", zakupiłem napoje gazowane i tak mniej więcej w połowie filmu dotarło do mnie, że w sumie jest całkiem całkiem (potem było już gorzej, ale o tym za chwilę). Byłem gdzieś tam z tyłu głowy przygotowany na katastrofę, ale przeważyło moje pozytywne podejście i okoliczności. Przecież świadomie włączyłem film o królu disco-polo, a nie Ianie Curtisie. Czego miałem się spodziewać?
Najbardziej w filmie ujęło mnie odtworzenie specyficznego klimatu przełomu lat 80. i 90., ale nie takiego z dużego polskiego miasta, mrocznego, betonowego. Bez armatek wodnych ZOMO i kolejek do mięsnego. W "Zenku" mamy zabawy w remizach, natapirowane włosy, workowaty dresy, bazarki z Bravo i przeboje puszczane z kaset.
Nawet tego znienawidzonego disco polo nie ma tyle, co hitów, do których nadal wszyscy się bawimy, m.in. "You’re a Woman" Bad Boys Blue, "Karma Chameleon" Culture Club, czy "Never Ending Story" Limahla. Zresztą ten ostatni muzyk pojawił się w filmie. Na scenie zaśpiewał wraz z... trzema Zenkami (aktorami i "oryginałem"). Było to tak krindżowe, że aż urocze.
Jakub Zając również trochę rozprasza próbą naśladowania głosu Zenek Martyniuka (brzmi w sumie jak Klocuch), ale pomijając to, świetnie wcielił się w postać sympatycznego, wrażliwego chłopca z Podlasia. Zając jest zdecydowanie najmocniejszym punktem filmu. Obaj panowie jednak i tak nie mają podjazdu do Tarona Egertona, który dodatkowo sam śpiewał piosenki odgrywanego Eltona Johna w "Rocketmanie".
Poza tym "Zenek" to produkcja... kiepska. Doświadczamy tego od połowy, gdy lidera Akcent zaczyna grać zrezygnowany Krzysztof Czeczot. Z przaśnej bajki przeradza się w chaotyczny, nudny obraz, tracąc początkową werwę. Cały dwugodzinny film obfituje w dziwaczne sceny, ale dramatyczna rozmowa między Zenkiem a żoną siedzącą na sedesie jest zupełnie niewybaczalna. Tak jak i koncept porwania ich dziecka przez... Cyganów. W XXI wieku nie wypada powielać tak okrutnej legendy miejskiej. Zwłaszcza, że wątek jest wyssany z palca - to fragment biografii innej ikony disco polo)
Chciałoby się napisać, że "jaki kraj, taki Freddy Mercury" i "jaki kraj, takie 'Bohemian Rhapsody'" prawda? No nie do końca. Nie rozpatruję "Zenka" jako pomnika postawionego przez Jacka Kurskiego dla naszego nowego narodowego barda, ale raczej jako guilty pleasure. Nie zdejmę też nagle metalcore'owej koszulki i nie zapuszczam fryzury na czeskiego piłkarza. Szukanie w tym filmie głębszego seansu, jest jak kopaniem leżącego. To był tylko seans.
Chcę jedynie zaakcentować, że jeśli szukacie lekkiej, ładnie wyglądającej, choć trochę kulawej rozrywki o pewnym wycinku naszej kultury, to nie przejmujcie się opiniami i recenzjami innych, lecz dajcie szansę "Zenkowi". Nie musicie się do tego przyznawać. Zrobiłem to za was.
Reklama.