Byli współpracownicy przyznają, że kiedy wprowadzał do Polski "Newsweeka", Tomasz Wróblewski był "naczelnym z jajami". Ci, którzy dziś pracują z nim w "Rzeczpospolitej" wątpią, czy chodzi o tego samego człowieka. Wróblewski w jeden dzień: odpalił wielką bombę, dwa razy zmienił na jej temat poglądy, podważył wiarygodność swojego dziennikarza, a potem nawoływał do politycznej zgody.
"Mając na względzie dobre imię 'Rzeczpospolitej' poinformowałem zarząd, że oddałem się do dyspozycji Rady Nadzorczej wydawnictwa Presspublica" - napisał Tomasz Wróblewski w oświadczeniu, opublikowanym w środowy wieczór przez Rp.pl.
"Rzeczpospolita" opublikowała artykuł, w którym Cezary Gmyz opisywał, że na wraku tupolewa znaleziono ślady materiałów wybuchowych. W kraju rozpętała się prawdziwa burza. Po tym, jak informacje "Rz" zdementowała jednak prokuratura wojskowa, redakcja przeprosiła za publikację. "Pomyliliśmy się" – przyznała, choć Cezary Gmyz zapewniał, że informacje sprawdził w czterech źródłach. Chwilę później te słowa jednak zniknęły z oświadczenia, a dziennikarz przestał odbierać telefon.
Choć to Gmyz był autorem publikacji, internauci szeroko komentowali rolę, którą w całej historii odegrał jego szef, Tomasz Wróblewski. Naczelny "Rzeczpospolitej" przyznał w radiowej "Jedynce", że gazeta niepotrzebnie napisała o trotylu. Komentujący na Twitterze zwrócili uwagę, że na przestrzeni 24 godzin naczelny: pozwolił opublikować tekst o trotylu, wycofał się z tego, nazwał zarzuty o "zbrodnię, o zdradę" absurdem i opublikował felieton nawołujący do ponownego otwarcia śledztwa w dziale "Zamach" na stronie rp.pl. Dziennik.pl opublikował natomiast za radiem Wnet informację o tym, że naczelny "Rz" był w sprawie tekstu na naradzie u Andrzeja Seremeta.
Tomasz Wróblewski przyszedł do "Rzeczpospolitej", żeby ją zrestrukturyzować. Ale czy o takie zmiany właśnie chodziło?
Radio
Wróblewski, historyk i politolog, zaczynał przygodę z dziennikarstwem w 1986 roku, od korespondencji prowadzonych ze Stanów Zjednoczonych dla "Radia Wolna Europa". Później Edward Miszczak zaoferował mu utworzenie placówki radia RMF FM w Waszyngtonie.
Wróblewski na propozycję przystał i od tej pory nadawał codzienne korespondencje zza oceanu, obsługiwał między innymi kampanię i wybory prezydenckie w USA w 1996 roku.
Później relacjonował też duże wydarzenia sportowe – Igrzyska Olimpijskie w Atlancie i prowadził relacje ze słynnych walk Gołoty. W 1997 roku, po odejściu Miszczaka, dostał propozycję przejęcia obowiązków dyrektora programowego RMF FM.
Pracownicy RMF FM wspominają go jako dowcipnego, pogodnego człowieka. Piotr Salak, który współpracował przy okazji igrzysk, wspominał na 20-lecie stacji, jak wraz z Tomaszem Wróblewskim musieli spać na ulicy, bo po wybuchu bomby, która zabiła jedną osobę, FBI nie przepuściło ich do hotelu. – Podchodzili do nas psycholodzy, pytali, czy nie trzeba nam pomóc. Tomasz Wróblewski powiedział do nich: tak, jest coś w czym mogłabyś mi pomóc. Przydałby mi się milion dolarów, lub butelka whisky – mówił. Salak wspominał też, że wraz z Wróblewskim zdarzało im się wielokrotnie uciekać przed policjantami, którzy nie rozumieli, że reporter musi czasem podejść naprawdę blisko, by nagrać dźwięk. – Wróbel zawsze mówił: a, skręcajmy w lewo, zobaczymy co się stanie.
Prasa
Wróblewskiego z RMF FM wyciągnął Tomasz Wołek. W tworzonym przez niego "Życiu", został wicenaczelnym. Odpowiadał za pracę dziennikarzy śledczych.
– Czasem długo trzeba było odpowiadać na jego pytania, wyjaśniać wątpliwości lub bronić swojego tekstu – wspomina Jarosław Jakimczyk, który był jednym z reporterów współpracujących z Wróblewskim.
Jego zdaniem, choć wicenaczelny nie był lubiany, miał swoje zdanie i potrafił sprzeciwiać się szefowi. – Tomasz obronił jeden z moich tekstów. Chodziło o sprawę lobbingu brytyjsko-szwedzkiego konsorcjum zbrojeniowego. Miało ono być sponsorem spotkania, które dla przedstawicieli rządów krajów Grupy Wyszehradzkiej zorganizowało Centrum Stosunków Międzynarodowych prowadzone przez Janusza Reitera. Tekst pokazywał, że jest on już nie tylko dyplomatą, ale też lobbystą. Reiter interweniował u Tomasza Wołka, który był jego znajomym. Tekst pewnie by się nie ukazał, gdyby nie Wróblewski – mówi.
Jak wielu innych, po przygodzie z "Życiem", Wróblewski przeszedł do "Wprost", gdzie był zastępcą Marka Króla. W 2001 roku ściągnął do Polski format "Newsweeka". Z amerykańskim tygodnikiem wstrzelił się idealnie: w 11 września 2001.
Wielu byłych współpracowników Wróblewskiego zwraca uwagę, że ten zmienił się, kiedy został szefem tygodnika. – Po uruchomieniu "Newsweeka" stał się mniej przystępnym człowiekiem. Nie byłem przyzwyczajony do protokołu quasi-dyplomatycznego, który zaczął obowiązywać w kontaktach z nim. Trzeba było umawiać się przez asystenta, anonsować – mówi Jakimczyk.
"Newsweek"
– Praca była potwornie ciężka. Obyczajem było, że szefowie działów siedzieli w redakcji od rana do późnych godzin wieczornych, bliżej zamknięcia numeru, nawet do 3 w nocy – mówi natomiast Piotr Bratkowski, obecnie kierownik działu kultury "Newsweeka", a za czasów Tomasza Wróblewskiego kierownik działu społecznego. – To było wynikiem zbiurokratyzowanego podejścia do tekstu. Autor oddawał napisany materiał do kierownika działu, ten po przeczytaniu odsyłał do wicenaczelnego, szefa wydania. Tekst potrafił wracać do autora po kilkadziesiąt razy.
Także dlatego, że materiał czytał też Tomasz Wróblewski, który miał w zwyczaju przeglądać każdy artykuł ukazujący się w "Newsweeku". – Tomasz Wróblewski mawiał wtedy, że nie ma tekstu autorskiego. Jest tekst w "Newsweeku" – mówi Bratkowski i dodaje, że przez taką politykę redakcyjną, stosunki z szefem były niemal cały czas napięte. – Ale ufaliśmy w jego kompetencje, bo stała za tym matematyka. Wróblewski wprowadził "Newsweeka" na rynek, niemal od razu przebijając konkurencję – podsumowuje Bratkowski.
– W "Newsweeku" był naczelnym z jajami. Takim z prawdziwego zdarzenia. Nie przepadałam za nim, bo był impulsywny, był cholerykiem, ale nie sposób było mu odmówić zaangażowania i wizji – wspomina jedna z pracownic tygodnika.
"Rzepa"
To jeden z ostatnich momentów, kiedy byli współpracownicy Wróblewskiego mówią o nim w miarę pozytywnie. Poźniejsi wyrażają się raczej jako o "likwidatorze". Za czasów szefowania Wróblewskiego dramatycznie spadły nakłady "Polski", do której przyszedł w 2006 roku, a następnie "Dziennika Gazety Prawnej".
Im późniejsze etapy kariery Tomasza Wróblewskiego analizujemy, tym mniej chętnie wypowiadają się o nim jego byli współpracownicy. Część przyznaje, że musiała ostatnio odejść z prowadzonej przez niego "Rzeczpospolitej" i nie chce, by komentarze wyglądały jak zawodowa zemsta. Inni zwracają uwagę, że o Tomaszu Wróblewskim świadczą po prostu jego decyzje. A te prowadzą tytuły, które mu podlegają, w kłopoty.
Wróblewski odpowiada między innymi za tygodnik "Przekrój". Przez pół roku tytuł powoli chylił się ku upadkowi. Ostatnio zwolniono z niego redaktora naczelnego. Roman Kurkiewicz przekonywał później w naTemat, że decyzja jest jego zdaniem "stricte polityczna".
– "Przekrój" był tak sprofilowany, jak zaproponował właściciel. My tylko realizowaliśmy misję. Moim zdaniem dobrze – powiedział Kurkiewicz i dodał, że wydawnictwo w żaden sposób pisma nie wspierało. Później jednak wymagano wyników.
Do "Rzeczpospolitej", której jest naczelnym, Tomasz Wróblewski przyszedł pod koniec 2011 roku, by realizować strategię biznesową nowego właściciela, Grzegorza Hajdarowicza. W gazecie zaczęła się fala zwolnień, a na łamach przestali publikować autorzy, którzy nie byli odpowiedni światopoglądowo.
Wcześniej w dziale opinii zamieszczano teksty m.in. Sławomira Sierakowskiego i Wandy Nowickiej, a w jednym numerze obok siebie mogły znaleźć się artykuły Jarosława Kaczyńskiego i Janusza Palikota. Po tym, jak Tomasz Wróblewski został naczelnym, Dominik Zdort, szef "Opinii" w "Rz", wysłał do niektórych autorów przepraszające e-maile. Prof. Monika Płatek, która chciała polemizować na łamach "Rz" z artykułem wiceministra Królikowskiego, dostała odpowiedź: "Zgodnie z obecnymi wytycznymi kierownictwa Rzeczpospolitej, w dziale Opinii publikujemy wyłącznie teksty zgodne z linią redakcji. […] Pani tekst zaś jest głęboko sprzeczny z naszymi poglądami. Proszę więc o wybaczenie, ale nie jestem w stanie Pani tekstu opublikować".
Pracownicy Presspubliki twierdzą, że dzisiejszy Wróblewski jest zachowawczy i niepewny siebie. – Jest jakby przestraszony, nie podejmuje decyzji. Kiedy wspominam go jako naczelnego "Newsweeka", wydaje mi się, że to dwie różne osoby – mówi o nim jeden z niedawnych dziennikarzy "Rzeczpospolitej".