Najpierw zaskoczył go błysk. Chwilę później zorientował się, że wystrzelony w niego pocisk, utkwił nie w jego ciele, a w ścianie. – Mając ten pocisk w rękach, zdałem sobie sprawę, że milimetry, sekundy zadecydowały nie tylko o życiu mojego dziadka, ale i życiu moim, mojego taty, jego braci... kilku pokoleń – powiedział mi wnuk Teodora Makowskiego ps. "Świt". Mikołaj po śmierci dziadka wszedł w posiadanie wyjątkowego amuletu. Historię pocisku przedstawił w rozmowie z naTemat.
1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie, które pochłonęło życie ok. 10 tys. polskich żołnierzy i ok. 200 tys. cywilów
Jedną z ofiar mógł zostać 19-letni wówczas Teodor Makowski ps. "Świt".
Żołnierz Armii Krajowej cudem uniknął śmierci podczas obserwowania okolic hotelu Polonia w pierwszych dniach walk
O pocisku, który o milimetry ominął serce młodego powstańca, a później został jego amuletem, opowiada dla naTemat jego wnuk Mikołaj
78. rocznica Powstania Warszawskiego. "Ten pocisk minął o milimetry
serce dziadka"
Mikołaj po raz pierwszy widział amulet jako dziecko. W jego posiadanie wszedł już po śmierci Teodora Makowskiego. Spędzając popołudnie w mieszkaniu dziadków na Ursynowie, zapytał o amulet babcię.
– Powiedziała, że nie pamięta, co się z nim stało. Usłyszałem, że najprawdopodobniej ma go mój ojciec, albo któryś z wujków, bo rzeczy po dziadku były już porządkowane – wspomina.
– Pamiętałem, że dziadek trzymał amulet w szafce. Otworzyłem ją, a ten pocisk wciąż tam leżał. Babcia była zaskoczona. Powiedziała, że widocznie czekał tam na mnie – opowiada.
Wiele lat po wojnie dziadek do amuletu dołączył odręcznie przygotowaną notatkę i rysunki.
"Ten niewielki kawałek metalu jest nacechowany ogromnym kawałkiem historii"
– Pocisk mógł przynieść mu śmierć, a od tego momentu miał przynosić mu szczęście – dodaje Mikołaj. "Świt" był na tyle poruszony, że nie rozstawał się z nim aż do końca wojny. – Ten niewielki kawałek metalu jest nacechowany ogromnym kawałkiem historii – zauważa.
– Kiedy wziąłem ten pocisk do ręki, wydawał mi się nienaturalnie ciężki. Nogi się pode mną ugięły. Mając na ręku ten kawałek metalu, zdałem sobie sprawę, że milimetry, sekundy zadecydowały nie tylko o życiu mojego dziadka, ale i życiu moim, mojego taty, jego braci... kilku pokoleń – mówi mi wnuk powstańca.
Nie wszyscy przyjaciele Teodora Makowskiego mieli takie szczęście, jak on sam. Powstaniec za życia każdego roku upamiętniał poległych kolegów i koleżanki z IV zgrupowania "Gurt" zrywu razem z Mikołajem i pozostałymi członkami rodziny.
– Dziadka już z nami nie ma, a my jak co roku spotykamy się 1 sierpnia przy kwaterze "Gurtu". I jak co roku będę miał przy sobie jego amulet. To trochę jakby dziadek tam z nami był – dodaje.
Dziadek Mikołaja, urodzony w 1925 roku, był chłopakiem z Woli, a podczas Powstania Warszawskiego brał udział w walkach na Śródmieściu. Swoją przysięgę powstańczą złożył zaś na ręce samego Tadeusza Bora-Komorowskiego, komendanta głównego Armii Krajowej.
Był strzelcem w Okręgu Warszawskim Armii Krajowej, I Obwodzie "Radwan", IV zgrupowaniu "Gurt".
Po zakończeniu Powstania Warszawskiego był w transporcie pieszym do obozu przesiedleńczego w Pruszkowie, z którego udało mu się zbiec.
To jest czubek pocisku, który na moje szczęście przeleciał między moim przedramieniem, a lewym bokiem (pod pachą) na wysokości serca. Moje większe odchylenie w lewo byłoby dla mnie śmiertelne. Miało to miejsce na początku września 1944 roku podczas lornetkowania pola walki w linii hotelu Polonia na ul. Chmielnej róg Wielkiej. Pocisk ten stał się moim talizmanem