Internet jak zwykle zaroił się od komentarzy, których autorzy – i autorki – z niesmakiem fiksują się na wrażym feminatywie, czyli żeńskiej formie nazwy zawodu lub funkcji. Jedynie słuszną, z ich perspektywy, formą, jest forma męska, czyli "powstaniec". To słowo, argumentują, jest godne i pełne powagi – nie to, co rzekomo niepoważna i ośmieszająca "powstanka".
Fascynujące, dla jak wielu ludzi największym problemem związanym z zagładą Warszawy jest to, że uczestniczki zrywu określane są zgodnie ze swoją płcią: formą żeńską.
Setki tysięcy ofiar cywilnych? Wysłanie dzieci i młodych dorosłych na samobójczą misję? Stolica w gruzach? Oj tam, oj tam, "powstanki" brzmią głupio! – bulwersują się językowi puryści, którzy jednocześnie potrafią radośnie sadzić ortograf za ortografem, a nawet udaje im się konsekwentnie pisać słowa "Polacy" i "Polki" małą literą (choć w sumie, może zamiast używać feminatywu powinni pisać o Polakach – kobietach?).
Co ciekawe, błędni rycerze maskulinatywów nie kruszą wirtualnych kopii o wszystkie żeńskie formy – o nie. Ich zmysłów nie razi na przykład "pielęgniarka", "nauczycielka" czy "sprzedawczyni" – problem mają z "prezydentką", "marszałkinią" czy właśnie z "powstanką". Mówiąc krótko: uznają, że feminatywy są spoko w przypadku zajęć, które niosą ze sobą mało władzy, pieniędzy lub prestiżu, a są niedopuszczalne, gdy jest odwrotnie.
I właśnie to jest kluczowe w sprawie awantury o feminatywy: wystarczy lekko poskrobać, by pod powierzchnią odkryć – czasami nieuświadomione – przekonanie o tym, że kobiety są gorsze, a wszelkie symbole statusu z definicji przynależą mężczyznom, więc kobietom, które mimo wszystkich przeszkód się ich dochrapały, trzeba doprawić lingwistycznego ptaszka.
Taki mindset mogą mieć też same kobiety, które określają się maskulinatywami. Myślą, że dzięki temu będą traktowane lepiej, bardziej poważnie, z szacunkiem. Sama kiedyś byłam jedną z nich. Niestety to tak nie działa. Na koniec dnia nadal zostaje luka płacowa, szklany sufit/klif, czy objaśnianie świata przez przypadkowych facetów, którzy chętnie wyłożą ekspertce (nie: ekspertowi – kobiecie) dziedzinę, w której się specjalizuje.
Nie mylmy objawów z przyczyną. Przyczyną, dla której feminatywy bywają uważane za gorsze, jest to, że kobiety są uważane za gorsze (a skoro już przy tym jesteśmy: sprawdźcie skąd wzięła się "kobieta"). I żadne "męskie" słowo nas przed tym nie osłoni.
Z kolei używanie feminatywów to inwestycja w przyszłość naszych sióstr, córek i wnuczek: słysząc nazwy wszystkich funkcji i zawodów w formie żeńskiej, ośmielą się marzyć i te marzenia realizować, bo już od najmłodszego osłuchają się z tym, że kobiety uprawiają różne zawody i pełnią różne funkcje.
Granice naszego języka są granicami naszego świata, stwierdził filozof Ludwig Wittgenstein. Świat dziewczynek, które zewsząd są otoczone niemal wyłącznie maskulinatywami, jest bardzo małym światkiem.
Jedynym, ale przejściowym kosztem tej inwestycji, jest okazjonalny rechot tych, którym nie przeszkadza na przykład, że tym samym słowem określany jest mężczyzna prowadzący samolot i urządzenie sterujące telewizorem, ale nie mogą się – hłe hłe – uspokoić, gdy analogiczna sytuacja występuje w przypadku kobiety sterującej samolotem i czapki. Nie ma o czym gadać. Zalety używania feminatywów zdecydowanie przewyższają wady.
Oczywiście można być językowym Bąkiewiczem i zagłuszać je tłumacząc, że wie się lepiej od nich. Można też stosować taką formy, jakiej sobie życzą (także wtedy, jeśli dana kobieta woli maskulinatyw) i zastanowić się, dlaczego jeszcze do niedawna praktycznie zamilczało się udział kobiet w powstaniu warszawskim – z pracami historycznymi włącznie.
Mam przeczucie graniczące z pewnością, że dlatego, iż granice naszego języka są granicami naszego świata.