Wydaje się, że Polakom wiele już spowszedniało. Że te tłumy, które protestowały w obronie sądów i praw kobiet gdzieś się rozproszyły, bo różne kolejne zrywy raczej nie budzą już tak wielkich emocji. A to, że Jarosław Kaczyński coraz bardziej nasila swoją retorykę w sprawie wyborów, w ogóle przechodzi niemal bez echa. Jakby Polaków to wszystko przestało już ruszać.
Najpierw były wielkie demonstracje KOD, czarne parasolki, obrona sądów, Strajk Kobiet. Wszyscy byli pod wrażeniem, jak Polacy reagowali na poczynania PiS. Pamiętam, jak w styczniu 2016 roku na wielką manifestację w Warszawie przyjechał młody Węgier, który kiedyś sam zorganizował olbrzymie protesty w Budapeszcie przeciwko zakusom Fideszu na opodatkowanie internetu.
Z biegiem czasu te manifestacje znacznie jednak osłabły. Śmierć Izy z Pszczyny była ostatnim wielkim zrywem.
Dziś, gdy Jarosław Kaczyński co chwila wraca do wyborów i zmian, jakie PiS chce wprowadzić, refleksja o tym, co się stało z Polakami, nagle w wielu głowach zaczęła odżywać. Zwłaszcza na politycznym Twitterze.
"Pytanie mam, dręczy mnie to już od dłuższego czasu. Dużo osób na TT wygłasza swoją złość a często swoje w**ienie, na to, co funduje nam Kaczyński z ZP. Konkretnie, czy jak opozycja wygra wybory, a PiS ich nie uzna, to w końcu wyjdziemy na ulicę, czy dalej będziemy tylko tu pisać?" – rzucił hasło jeden z popularnych użytkowników Twittera.
Ale inni także zwracają dziś na to uwagę. Gdy Kaczyński zapowiada ustawę zmieniającą sposób liczenia głosów w wyborach. Gdy mówi, że trzeba stworzyć korpus ochrony wyborów. Gdy non stop słyszymy, że trzeba przesunąć termin wyborów samorządowych z jesieni 2023 na wiosnę 2024 roku. I gdy przeciętny człowiek zaczyna się zastanawiać, co to może oznaczać.
"Był piękny zryw, były strajki kobiet, były protesty Kobiety i ich mężczyźni wychodzili na ulicę. I poszło w zapomnienie. Jakby nic się nie stało. Jak zawsze. Dlaczego jest u nas słomiany zapał?" – trafiam na kolejne wpisy.
Żadne afery polityczne, rosnące koszty życia, inflacja, polityka NBP, koszmarne kredyty – nic zdaje się już nie ruszać Polaków tak jak kiedyś, gdy przypomnimy sobie, jak było.
Choć jednocześnie od pewnego czasu co chwila z różnych krajów dochodzą informacje o protestach przeciwko rosnącym cenom energii i coraz wyższym kosztom życia. Tylko we wrześniu słyszeliśmy o Czechach, Niemcach, Austriakach. Ostatnio protestowali Portugalczycy.
Co się stało z głosami sprzeciwu w Polsce? Zostają tylko w sieci?
– Stare badania jeszcze sprzed rządów PiS pokazywały, że Polacy są jednym z najmniej skłonnych do protestów ulicznych, strajków, manifestacji narodów UE. To nie pasuje do stereotypu, ale generalnie tak to wygląda – mówi naTemat prof. Jarosław Flis, socjolog z UJ. Przypomina, że w latach 2006-2007 udawało się spędzić ok. 6 tys. ludzi na manifestację PiS czy PO. Dopiero potem wydarzenia z lat 2015-16 podgrzały emocje Polaków.
– Ale w porównaniu z innymi europejskimi krajami podobnej wielkości, np. z Hiszpanią, to w ogóle nie jest ta skala. Tam protesty biorą się stąd, że jakaś grupa nie ma reprezentacji, czuje się pomijana, nie ma kogoś, kto w debacie publicznej artykułowałby jej problemy. To jest najczęstszy powód do protestowania. Natomiast w Polsce scena polityczna jest całkiem dobrze uporządkowana. Tu czeka się na wybory, żeby się wypowiedzieć. Oczywiście, gdy dochodzi do naruszeń głównych reguł np. w sprawie sądów czy aborcji, to ludzi rusza. Ale wiele osób doszło potem do wniosku, że to nie jest skuteczne i niczego nie zmienia – mówi prof. Flis.
Czy dziś jest coś, co mogłoby zmusić Polaków do wyjścia na ulice?
Oczywiście, nie chodzi o to, by namawiać do protestów. Ale niezadowolenie i krytyka z powodu rządzących leje się strumieniami w sieci.
– Nie sądzę, żeby teraz miały się odbyć duże protesty. I nie sądzę, że koniecznie powinniśmy teraz do nich namawiać. Myślę, że w ostatnim roku przed wyborami ważniejsze jest to, by ludzie swoją energię i złość przeciwko władzy przekuli w to, żeby przekonywać do udziału w wyborach tych, którzy do tej pory nie głosowali oraz do zaangażowania w obywatelską kontrolę wyborów. Zamiast wychodzić na ulice, teraz wyjdźmy po prostu na wybory – komentuje w rozmowie z naTemat Alicja Defratyka, ekonomistka, autorka projektu ciekaweliczby.pl.
Nie chce porównywać Polski do innych, demokratycznych krajów, w których dziś ludzie jednorazowo z jakiegoś powodu wyrażają swój sprzeciw.
– W innych krajach od lat nie było protestów. Teraz, jak wyszli tłumnie, bo był powód do protestu, to zrobiło wrażenie. Ale to są nieporównywalne sytuacje. W Polsce przez 7 lat mieliśmy już dziesiątki protestów. Nie przypominam sobie takiego kraju w Europie, żeby było tak dużo protestów, jak w Polsce w ostatnim czasie – przypomina.
– Ale ludzie widzieli, że władza nic sobie z tego nie robi. Za każdym razem rządzący próbowali udawać, że nic się nie stało, że żadnych protestów nie było. Manifestacje nie przynosiły spodziewanego efektu, więc ludzie zaczęli być tym już trochę zniechęceni. Tyle energii poświęcono i co? Prawo aborcyjne jeszcze bardziej zostało zaostrzone, sądy jeszcze bardziej zostały zdemolowane. Jest jeszcze większe starcie z Unią Europejską – mówi Alicja Defratyka.
Czy coś jednak hipotetycznie mogłoby stać się dla Polaków impulsem?
Prof. Jarosław Flis: – To zawsze są takie rzeczy, których człowiek nie przewiduje wcześniej i dziś sobie ich nie wyobraża. Tak jak nikt nie przewidział, że będzie wojna w Ukrainie – podkreśla.
Ale to, jak zaznacza, nie oznacza, że Polacy są zniechęceni. – Toczy się normalna debata polityczna, zmieniają się sondaże, które pokazują, że rządzący odejdą, więc po co wychodzić na ulice? To jak popychanie kijem rzeki. To chyba nie jest ulubione zajęcie nikogo i nie sądzę też, żeby w Polsce ktoś to lubił – uważa.
Alicja Defratyka uważa, że ewentualne protesty ws. zmian dotyczących wyborów i tak niczego nie zmienią. Do wyborów jest jeszcze dużo czasu: – Kompletnie nie czuję, żeby tu był jakikolwiek impuls do protestu. Co on miałby zmienić, skoro władza i tak nie słucha swoich wyborców?
Czy widzi inne impulsy? – Nie za bardzo. Nawet jeśli zimą będzie bardzo drogo, zimno i źle to nie wiem, czy to zmobilizuje ludzi do wyjścia na ulice. Ale może w końcu zmobilizuje ich, by pójść na wybory. Natomiast spodziewam się, że będą strajki klimatyczne. Ludzie będą palili, czym popadnie, będzie takie zanieczyszczenie środowiska, jakiego jeszcze w Polsce nie mieliśmy, a i tak należymy już do krajów z jednym z największych zanieczyszczeń powietrza. Poza tym nie wiemy, ilu Polaków ma zniszczone płuca po Covidzie. Przyznaję, że obawiam się tego czynnika i tego, jak będziemy w stanie przetrwać zimę również zdrowotnie – odpowiada.