Życie jako gosposia, praczka czy sprzedawczyni warzyw nie należy do ambicji blondwłosej Sophie, która w głębi duszy pragnie, by traktowano ją po królewsku. Agatha, na którą mieszkańcy małej mieściny o nazwie Gavaldon wołają "wiedźma", to z kolei zupełne przeciwieństwo swojej przyjaciółki. Na pierwszym miejscu stawia mamę pracującą jako uzdrowicielka gdzieś w chatce zabitej dechami i otoczonej cmentarzyskiem oraz gęstym lasem. Nie ma dla niej nic ważniejszego od pomocy najbliższym.
Dziewczynki są pośmiewiskiem gavaldońskich rówieśników. Gdy Sophie, zafascynowana legendą o Akademii Dobra i Zła, zaczyna robić wszystko, by się tam dostać, po obie nastolatki przylatuje paskudny ptak i je porywa. Potężne zwierzę zabiera je do magicznej szkoły – Agatha ląduje w Szkole Dobra, zaś Sophie w Szkole Zła.
Druga z dziewczynek zapewnia wszystkich, że przy rekrutacji jej i Agathy doszło do pomyłki. Sophie stara się udowodnić, że ma zadatki na księżniczkę z bajki, a nie na złą wiedźmę. Agatha notabene planuje jak najszybciej wrócić do mamy.
"Akademia Dobra i Zła" to adaptacja powieści młodzieżowej autorstwa Somana Chainaniego, którą Netflix zamienił w film, a powinien zrobić z niej serial. Format wybrany przez platformę i reżysera Paula Feiga ("Druhny") sprawił, że dziełu niepotrzebnie narzucono szybkie tempo – kadry zmieniają się co kilka sekund tak jak w produkcjach Marvela, a na ekranie panuje istny chaos.
Adaptację opowieści o przyjaźni Agathy i Sophie ogląda się przez to jak trwający 2,5 godziny teledysk. Z drugiej strony przypomina też godzinne scrollowanie kilkunastosekundowych filmików na TikToku. "Przebodźcowanie" – tak można śmiało określić najnowszy hit Netfliksa, który od premiery nieprzerwanie zajmuje pierwsze miejsce w polskim rankingu topowych filmów.
Porównanie do TikToka nie pojawia się znikąd. W serwisie możemy znaleźć setki nagrań streszczających fabułę "Akademię Dobra i Zła". Nagle z filmu "tasiemca" robi się seria podzielona na miniodcinki, z których wycięto dłużące się i zbędne sceny walk, tzw. make overów (metamorfoz) i wzdychania do chłopaków.
Dzieło Feiga zbyt szybko odsłania przed widzami intrygę, której rozwiązanie pojawia się dopiero pod koniec książki Chainaniego. Zamiast budować napięcie, scenariusz już w pierwszych minutach filmu wyciąga z rękawa skrzętnie schowanego asa. Odbiorca – niezależnie od tego, ile ma lat – zaczyna domyślać się, co wydarzy się na ekranie w kolejnych scenach.
Wprawdzie "Akademia Dobra i Zła" całkiem umiejętnie podchodzi do tematu dobra i zła, tłumacząc młodym widzom, że każdemu zdarza się zboczyć z właściwej ścieżki. Pod tym względem film uczy dzieci dość prostej prawdy o mocy przyjaźni i miłości, które są zdolne pokonać wszelkie przeciwności losu.
Tytuł przeznaczony jest dla nastolatków (oczywiście tych z młodszych roczników), co widać m.in. w scenie, w której jedna z nauczycielek Akademii krzyczy: "sh*t". Feig mógł lepiej ograć kwestię pocałunków prawdziwej miłości, które zaklepane były wyłącznie dla bohaterów.
Przez pierwszą połowę filmu słuchamy bohaterów jarających się tym, że wkrótce będą mogli się z kimś migdalić, natomiast w drugiej połowie widzimy cuda niewidy w postaci topornego CGI i teatralnych bitew. Grupą docelową filmu mają być oczywiście dziewczęta, ale dla nich - podobnie jak dla chłopców oraz osób niebinarnych - adaptacja powieści Chainaniego może jawić się jako coś przedpotopowego, próbującego nieumiejętnie wkraść się w łaski pokolenia Z.
Nigdzianie (początkujący złoczyńcy) są jednowymiarowi, Zawszanie puści, a przygody głównych bohaterek mało frapujące. Sophia Anne Caruso wcielająca się w Sophie i Sofia Wylie grająca Agathę zostały wrzucone na głęboką wodę. Scenariusz nie dawał im żadnego pola do popisu – dziewczyny robiły wszystko, by nadać swoim postaciom trochę głębi.
Finalnie obsadzenie ich w rolach Sophie i Agathy opłaciło się - młode aktorki (jedna znana z broadwayowskiego musicalu "Sok z żuka", druga ze spinoffa "High School Musical") lśnią na tle starszych kolegów i koleżanek po fachu.
Jeśli chodzi o Charlize Theron (wielokrotnie nagradzaną hollywoodzką gwiazdę) oraz równie uznaną Kerry Washington, obie zasługują na Złotą Malinę. Sądziłam, że ich obecność na planie zdjęciowym "Akademii Dobra i Zła" zje młodsze koleżanki po fachu. Było na odwrót.
Być może reżyser planował, by lady Lesso i profesor Dovey były przerysowanymi do bólu symbolami zła i dobra. Niemniej efekt końcowy wypadł sztucznie, jak występy w przedstawieniu dla przedszkolaków.
Laurence Fishburne gra dyrektora szkoły w filmie tak samo, jak grał Morfeusza w "Matriksie". Niby dobrze, ale po seansie pozostawił niedosyt. Całkiem przyjemnie oglądało się za to Michelle Yeoh w karykaturalnej roli profesor Anemone, która w Akademii uczyła studentów, jak mają się uśmiechać. Niewielki epizod, a jednak cieszy.
Recenzując "Akademię Dobra i Zła" nie wolno pominąć ścieżki dźwiękowej. Otóż pasuje ona do fabuły jak pięść do oka. Sceny, w której Sophie wkracza do jadalni tuż po swojej metamorfozie i mija pozostałych uczniów krokiem à la modelka na paryskim tygodniu mody w rytm piosenki "You Should See Me in a Crown" Billie Eilish, długo nie pozbędę się z głowy. Kamp to mało powiedziane, bowiem podobnych sekwencji jest w filmie od groma.
Adaptacja książki Somana Chainaniego odchodzi od klimatu fantasy na rzecz taniej teen dramy. Żeby to jeszcze był dobry romans dla nastolatków. Po latach pewnie "Akademia Dobra i Zła" doczeka się w niektórych kręgach odbiorców miana filmu kultowego - przez swój kicz i chaos. Swoje przesłanie spełnia. Robi to po łebkach, ale robi. Przyjaźń wygra ze złem i występkiem, a w międzyczasie dostanie od kogoś całusa.