Natalia Melnychenko, Łukasz Krencik i Tomasz Mysłek z Fundacji Otwarty Dialog pojechali z pomocą humanitarną do Ukrainy. W 9 dni przejechali blisko 4200 km. Byli m.in. w Kijowie, Charkowie, Winnicy i Kupiańsku. Rozmawiali z cywilami i ukraińskimi żołnierzami, którym przywieźli drony. Mogli też porozmawiać z rosyjskimi jeńcami, ale nie chcieli. Czy są w stanie mówić o tym, co tam zobaczyli? – Nie każdy zdaje sobie sprawę, jak to wygląda na żywo – twierdzą zgodnie.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Mateusz Przyborowski: Już ochłonęliście po powrocie z Ukrainy?
Natalia Melnychenko: Mnie wciąż nosi.
Łukasz Krencik: Mnie nosi, żeby tam wrócić jak najszybciej.
Tomasz Mysłek: Dokładnie.
Natalia: Wszystkich, których znamy – co prawda niewiele jest osób, które jeżdżą do chłopaków na front – to wciąga. I na początku się dziwiłam, bo jak to: przecież tam jest niebezpiecznie, po co ryzykować? Ale to trochę uzależnia.
Natalia, ty byłaś na Majdanie na przełomie 2013 i 2014 roku.
Natalia: Tak.
Zmierzam do tego, że wiesz, z czym to się mogło wiązać. Na froncie byliście jednak pierwszy raz.
Łukasz: Natalia już wcześniej pomagała grupie Szerszeń, do której chcieliśmy dotrzeć, a przy współpracy z "Gazetą Wyborczą" i radnym Krakowa Łukaszem Wantuchem dostarczyliśmy też do Kupiańska, Kramatorska i Słowiańska pomoc humanitarną dla cywilów.
Tomasz: Pojechaliśmy też do Kijowa i Charkowa. Plan był taki, że pierwsze 3 dni spędzamy wspólnie, a później już się odłączamy i jedziemy sami naszym samochodem fundacyjnym na południe, do obwodu chersońskiego.
Natalia: Fundacja pomaga od czasu Majdanu i od pierwszych dni wojny na wschodzie wysyłała kamizelki kuloodporne czy hełmy. Na miejscu mieliśmy korespondentkę, która odbierała tę pomoc humanitarną dla żołnierzy, ale też dla cywili. Teraz natomiast była to nasza pierwsza wyprawa fundacyjna.
Połączyliśmy siły i wyjechaliśmy konwojem humanitarnym. Mieliśmy też swój plan: pojechać na południe, gdzie odbywają się ciężkie walki, czyli w okolice Chersonia i Mikołajowa. Od fundacji były kamizelki, ode mnie drony, bo robiłam zbiórkę po warszawskich teatrach.
Nawiązałam kontakt z chłopakiem, którego poznałam w okolicach Majdanu – to dość znany piosenkarz w Ukrainie, który został żołnierzem. Przez naszego wspólnego znajomego zapytał, czy nie znam kogoś, kto mógłby kupić dron z głowicą noktowizyjną i termowizyjną.
Powiedziałam, że uzbieram pieniądze i tak zaczęła się akcja w teatrach. Wysłaliśmy sprzęt i okazało się, że to był strzał w dziesiątkę, bo chłopaki są z grupy zwiadowczej i muszą widzieć teren nawet w nocy. Okazało się, że jeszcze są środki na to, żeby kupić im drony dzienne. I przywieźliśmy je podczas tej misji.
W 9 dni przejechaliście prawie 4200 km.
Tomasz: Śpiąc w Charkowie w hotelu, dookoła strzelali rakietami.
Natalia: Jeżdżąc po Ukrainie, musieliśmy też przejeżdżać przez wiele blok-postów. Na szczęście wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością. Wiedzieli, że jesteśmy z Polski.
Łukasz: Wielokrotnie nam się zdarzało nie dotrzymać godziny policyjnej i musieliśmy przez te blok-posty przejeżdżać już w czasie jej trwania, czyli kiedy ruch na drogach, poza pojazdami wojskowymi, był całkowicie wyłączony.
No i co wtedy?
Tomasz: I wtedy właśnie spotykaliśmy się z życzliwością Ukraińców, bo mogliśmy dalej jechać.
Natalia: Oczywiście sprawdzano nas, czasami w mniejszym, czasami w większym stopniu. Zdarzało się, że żołnierze próbowali z nami porozmawiać po polsku. Ja pierwszy raz widziałam coś takiego.
Łukasz: Kiedy wjeżdżaliśmy do Charkowa w czasie godziny policyjnej, to na odcinku 10 km było 11 blok-postów i za każdym razem nas sprawdzano. Można powiedzieć, że powrót z Kramatorska trwał mniej więcej tyle samo, co przejazd 10 km przez Charków.
Natalia: Charków jest wolny od okupacji, ale też jest jednym z najbardziej ulubionych celów Rosjan, dlatego godzina policyjna to świętość. Alarmy rozlegają się praktycznie co chwilę. No i zdarzają się bombardowania, podczas naszego pobytu również się zdarzały.
Tomasz: I wyłączanie prądu…
Jesteście w stanie i chcecie otwarcie mówić o tym, co tam widzieliście?
Tomasz: Oczywiście.
Natalia: Trzeba o tym mówić, bo nie każdy zdaje sobie sprawę, jak to wygląda na żywo, a po drugie świat musi o tym wiedzieć. Co innego, kiedy widzimy wojnę w mediach.
Łukasz: Można powiedzieć, że my też widzieliśmy tylko urywek, ale byliśmy bezpieczni – na szczęście – zawsze o jeden dzień do przodu.
To znaczy?
Łukasz: Wyjechaliśmy z Charkowa i jechaliśmy do Mikołajowa. Następnego dnia było bombardowanie centrum Charkowa. Miejsce, w którym byliśmy dzień wcześniej, dosłownie.
Tomasz: Dzień wcześniej staliśmy w miejscu, w którym spadła rakieta i była ogromna dziura w jezdni.
Natalia: To tylko przykład. Chodzi też o to, że inaczej pomaga się, siedząc na kanapie, jak to często powtarza Łukasz i co oczywiście również robimy. Ale trochę inaczej to wygląda, kiedy to zobaczysz na własne oczy. Mieliśmy to szczęście, że znam ukraiński, więc była okazja porozmawiać zarówno z cywilami, jak i z żołnierzami. Nawet mieliśmy okazję porozmawiać z rosyjskimi jeńcami, ale tego nie zrobiliśmy.
Jakie potrzeby mają dzisiaj cywile?
Natalia: Przywieźliśmy mnóstwo jedzenia, ale nikt nie pomyślał o tym, że ci ludzie są bez prądu i na przykład nie mają świeczek i zapałek.
Widziałem post na twoim Facebooku: "Ukraińcy proszą o zapałki, podpaski i słodycze dla wnuków".
Tomasz: Potrzebują też zbiorników na wodę.
Natalia: I w ogóle woda pitna to byłoby dla tych ludzi coś wspaniałego. Oni muszą do jakichś źródeł chodzić i sprawdzać, czy ta woda nie jest skażona.
Tomasz: Chodzi o najbardziej podstawowe rzeczy, o których byśmy nawet nie pomyśleli.
Natalia: Ale to jest oczywiste, bo skoro nie ma prądu, to potrzebują światła. Jeżeli nie ma ogrzewania, potrzebują ciepłych ubrań albo jakichś przenośnych ogrzewaczy.
To są rzeczy, bez których człowiek po prostu może nie przetrwać. I są też potrzebne takie rzeczy, o których Ukraińcy nie mówią, ale to po nich widać. Ogromne wrażenie – i widać to na jednym z nagrań, które opublikowałam – zrobiło na mnie to, że ci ludzie chodzą w podartych ubraniach i nawet nie proszą o nowe. Te, które mają, po prostu łatają dziesięciokrotnie, więc dla nich przywiezienie zwykłej odzieży znaczy naprawdę wiele.
Oczywiście nie mówię o ubraniach, które komuś już się znosiły i je odda, bo to też godzi w ich godność. Wyobraźmy siebie nas w takiej sytuacji: czy chcielibyśmy nosić rozciągnięte swetry? Ukraińcy chcą poczuć odrobinę godności i namiastkę normalności w tych poniżających warunkach.
Na tym wideo jest też taki fragment, kiedy kobieta w czerwonych włosach odbiera od nas pomoc i z taką niesamowitą gracją i dumą dziękuje. Stara się nadal być damą, mimo upokarzających warunków, w jakich się znalazła. To pokazuje, że ci ludzie potrzebują przede wszystkim utrzymać swoją godność.
Co było dla was najtrudniejsze?
Tomasz: Mało snu.
Natalia: Mnie najbardziej bolały łzy pań z obsługi w hotelach, w których nocowaliśmy. Podchodziły do nas i dziękowały za to, co robimy. Może nie wiedziały nawet, co ze sobą przywieźliśmy, ale płakały, wiedząc, że zapuszczamy się w tak dalekie regiony i ryzykujemy życiem.
Poraził mnie też widok rozszarpanych zwierząt, w które na przykład trafiła rakieta albo które zginęły po wejściu na minę na drodze. I psy, które w zgliszczach szukają jakiegokolwiek jedzenia. Człowiek, mimo wszystko, jest w stanie sobie jakoś poradzić, potrafi się komunikować. Porzucone zwierzęta, niewinne, zabite… Jako przedstawicielom normalnej cywilizacji trudno to sobie wyobrazić.
I ten ogrom zniszczeń.
Natalia: Nie wiem, jak Łukasz i Tomek, ale ja byłam na to trochę przygotowana. Śledzę na bieżąco wiadomości z Ukrainy, mam krewnych w Ukrainie i wiem, jak to wygląda. Oczywiście, kiedy w Słowiańsku, które jest teraz miastem widmo, podeszliśmy do zniszczonego budynku, poczuliśmy się malutkimi ludzikami.
Łukasz: Uderzające było też miejsce ataku w Winnicy, w którym zginęły dzieci. I maskotki leżące na gruzach w miejscu, gdzie był parking przy centrum handlowym.
Tomasz: Ja zapamiętałem budynki 10-piętrowe w Charkowie. Rogi pourywane od rakiet i zero okien.
Natalia: I mieszkańcy, którzy żyją jak gdyby nigdy nic. Wyją syreny, ale oni już się nawet nie chowają. Kiedy my spaliśmy w Charkowie…
Tomasz: …Jedna rakieta uderzyła z lewej, druga z prawej strony. A my byliśmy pośrodku. Środek nocy, szyby zaczęły się trząść. Pytaliśmy ludzi na drugi dzień: "Co to było?". I usłyszeliśmy: "A, coś walnęło".
Łukasz: W Charkowie spaliśmy trzy noce i każdej był ostrzał, ale tej jednej nocy rakiety bardzo blisko nas uderzyły. W Mikołajowie dość blisko nas spadł dron kamikadze.
Natalia: Mieliśmy dużo szczęścia. Wróciliśmy 9 października, a następnego dnia był kolejny zmasowany atak na ukraińskie miasta i obiekty cywilne. Byliśmy wszędzie, gdzie spadły rakiety: Lwów, Tarnopol, Winnica, Mikołajów. Krzywy Róg, który od miesięcy nie był ostrzeliwany, a do którego pojechaliśmy odwiedzić jedną z naszych podopiecznych, której zapewniliśmy dach nad głową w Warszawie. To dla nas znak, że mamy jeszcze dużo do zrobienia.
Jesteście niesamowici.
Łukasz: Trzeba to sobie jakoś tłumaczyć.
A wasi bliscy?
Łukasz: Ja jestem ojcem trójki dzieci, więc moja rodzina martwiła się o mnie. Najmłodszy syn nie do końca sobie zdawał sprawę, ale już 9- i 12-latek wiedzą, z czym to się wiąże. Ja też nie ukrywałem, w które miejsca jedziemy. Mieliśmy kontakt praktycznie codziennie i meldowałem, że wszystko jest OK. Wiem, że dla rodziny na pewno były to duże nerwy.
Tomasz: Do mnie dziewczyna cały czas pisała, pytała, czy wszystko jest w porządku i prosiła, żebym uważał na siebie. Wysyłałem jej alerty o możliwych bombardowaniach, które dostawaliśmy. Prosiła, żebym schował się w schronie.
Natalia: Siostra i rodzice nie wchodzili ze mną w dyskusje, bo wiedzieli, że mnie nie powstrzymają. Zresztą rozumieli mnie, bo mój tata jest taki sam – w pierwszych tygodniach wojny pojechał do Ukrainy pomagać jako wolontariusz. Babcia i ciocia w ogóle o niczym nie wiedziały.
Mój mąż miał trochę problem. Oczywiście nie zabraniał mi pojechać, ale… zazdrościł. Jest Ukraińcem i po wybuchu pełnoskalowej wojny chciał jechać do Ukrainy, ale schowałam mu paszport i wytłumaczyłam, że w Polsce jest w stanie więcej zrobić. Wiem jednak, że najchętniej wziąłby broń i poszedł walczyć.
Chcieliśmy dotrzeć do jak największej liczby miejsc po to, żeby pokazać ogrom zniszczeń i uświadomić ludziom, że niektórzy są już zmęczeni tematem wojny, ale najbardziej zmęczeni wojną są ci, których tam nie ma.
Ukraińcy nie mają czasu na zmęczenie, oni są cały czas w gotowości. Chcieliśmy to pokazać i dlatego też pojechaliśmy do żołnierzy, żeby zobaczyć, jak oni pracują, jakie morale wysokie mają i jak bardzo potrzebne jest, żeby te morale utrzymywać. Żeby wiedzieli, że mają plecy, jak sami to mówią.
Łukasz: Chciałbym wrócić do jeszcze jednej rzeczy.
Jasne.
Łukasz: Pytałeś, co nas poruszyło. Charków, mimo że cały czas jest ostrzeliwany przez Rosjan, jest ciągle jedną wielką budową. Przychodzi uderzenie i po dwóch, trzech dniach Ukraińcy zaczynają odbudowywać to miejsce. Blok z wielkiej płyty trafiony przez rakietę? Z pustaków jest dobudowywana brakująca część. Od razu.
Tomasz: Drogę w Kijowie naprawiono w jedną noc.
Natalia: A w szpitalu w Charkowie zamiast szyb była czarna folia. Miało to dwojakie zastosowanie: nie tylko ochronę przed ucieczką ciepła z budynku, ale ta folia miała też za zadanie zaciemnić obiekt, żeby wróg nie widział, że to jest budynek. I nawet na wyższych piętrach, gdzie te szyby były, okna były zabudowane od zewnątrz.
Inny przykład, kiedy przyjechaliśmy do hotelu w Mikołajowie. Stajemy przed wejściem i szok. Myśleliśmy, że to opuszczony budynek, że po hotelu nie ma już śladu. Okna i drzwi były zabite dechami. Zadzwoniliśmy do hotelu, drzwi otworzyła nam pani, a w środku wszystko rozświetlone. Normalne życie, jak w każdym innym hotelu.
Na jednym ze zdjęć, które Łukasz opublikował na Facebooku, widać mężczyznę z zasłoniętymi oczami i związanymi z tyłu rękami. To rosyjski żołnierz?
Tomasz: Tak. To zdjęcie z Charkowa.
Natalia: Wychodząc ze szpitala, wpadliśmy na jeńców wojennych, którzy szli przed siebie niepewnym krokiem. Podeszliśmy do minivana. Nie byliśmy do końca pewni, czy to jeńcy, czy kolaboranci.
Tomasz: Żołnierze ukraińscy otworzyli drzwi, a w środku było kilkunastu okupantów.
Natalia: Powiedzieli nam, że możemy z nimi nawet porozmawiać, o coś zapytać.
Nie chcieliście?
Natalia: Ja nie chciałam. Bo dobrze wiedziałam, co będą mówić.
Łukasz: Ale po czasie rozmawialiśmy między sobą i stwierdziliśmy, że mogliśmy z nimi porozmawiać. To było dzień po naszym powrocie z Kupiańska i to byli Rosjanie, którzy zostali tam zatrzymani.
Natalia: To kolejny niebezpieczny czynnik dla Ukraińców, o czym mówią sami żołnierze. Nawet kiedy są odbijane miejscowości i wydaje się, że wszyscy już uciekli, to niestety zdarzają się pojedyncze osoby, które mogą dalej działać na szkodę.
Łukasz: W samym tylko obwodzie charkowskim wyłapali ich trzystu, w ciągu dwóch tygodni.
Ukraińcy powiedzieli wam, jak wygląda taka łapanka?
Natalia: Tak. I nie muszą się wcale wysilać. Podczas ucieczki z terenów okupowanych Rosjanie, w panice, zapominają na przykład o swoich kolegach. Albo uciekają z czołgu, rozbiegają się i gubią się w lasach. Efekt jest taki, że w takim lesie, pod drzewem, otwierają flaszkę, upijają się i budzą się w niewoli ukraińskiej.
Ukraińcy mówią, że orka, czyli rosyjskiego żołnierza, można poznać po smrodzie alkoholu albo po śmieciach. Widzieliśmy też rzeczy Rosjan: elementy umundurowania, apteczki, leki, konserwy.
Tomasz: Konserwy o składzie lepszym niż niejedna kaszka dla niemowląt. Żadnych "e" na etykiecie.
Łukasz: Czyste mięso z przyprawami i marchewką. Świeże.
Natalia: Ale nowe miesza się ze starym. Obok nowych pasków czy nieśmiertelników widzieliśmy brudne i stare apteczki z czasów radzieckich. Pasy z sierpem i młotem. Jednak nie tylko widzieliśmy rzeczy po orkach, ale niektóre z nich dostaliśmy od Ukraińców i organizujemy aukcję, gdzie będzie można je wylicytować, a pieniądze przeznaczymy na pomoc Siłom Zbrojnym Ukrainy.
Co również jest ważne: kiedy Ukraińcy chwytają Rosjan i ci są ranni, to pierwsze, co robią, to zawożą ich do szpitala. Muszą być zdrowi i dopiero wtedy są przygotowywani do wymiany na ukraińskich jeńców.
Jak wygląda życie w okopach?
Łukasz: Żołnierze ukraińscy nie żyją w okopach! Żyją w bazach, a w okopach pracują. My odwiedziliśmy zespół zwiadowczy, widzieliśmy mobilne centrum dowodzenia, bardzo zaawansowane technologicznie. Na dużym ekranie widzieliśmy transmisję z drona na żywo. I wydaje mi się, że nasz przyjazd był chyba dla Ukraińców oderwaniem od rzeczywistości.
Natalia: Pokazali nam również, jak z pomocą dronów udało im się namierzyć sprzęt czy pozycje orków. I dopiero wtedy zrozumieliśmy, jak bardzo ważne są oczy armii ukraińskiej. Drony nie są jednak tanie i wieczne. I ciągle ich brakuje. Będąc na miejscu, wiemy już, że nie potrzebują pięciu, tylko piętnastu dronów.
Nasza znajoma aktywistka powiedziała niedawno mądrą rzecz: pampersy i kasza są potrzebne, ale tym nie wygrywa się wojny. I dlatego zorganizowałam zrzutkę. Mamy ambitny plan, żeby w listopadzie zawieźć chłopakom te drony. Co więcej, one mają nie tylko zdolność zwiadowczą, ale także bojową.
Łukasz: Potrzeb jest oczywiście więcej. Idzie zima, więc potrzebne są ciepłe mundury. Brakuje też paliwa: z dieslem nie ma problemu, ale jest prośba o 2 tys. litrów benzyny, bo w całym obwodzie jej nie ma.
Natalia: Zbierają też pieniądze na karmę dla opuszczonych psów i kotów, które mieszkają z nimi bazie. Oddają tym zwierzętom swoje jedzenie. Ukraińscy żołnierze żyją jak w rodzinie i zwracają się do siebie "Bracie", nawet do dowódcy.
Mają swój kodeks.
Natalia: Tak! Od początku wojny nie tknęli piwa, o innych alkoholach już nie mówiąc.
Łukasz: A dowiedzieliśmy się, że w zaopatrzeniu humanitarnym dla orków jest wódka. Zobacz, jakie jest podejście Rosjan i Ukraińców.
Natalia: Żołnierze ukraińscy chyba bardziej nas podbudowali niż my ich. Poczuli, że mają silne plecy, podkreślają pomoc Polaków. Słyszeliśmy to pewnie milion razy, ale dla nich jest to ogromnie budujące. Oni nawet przez chwilę nie wątpią w wygraną.