Od premiery memicznych "Milionów monet" minęło 14 lat, a dzisiaj kupujemy bilety na Męskie Granie specjalnie dla niego. Sporo artystów miało krindżowy początek kariery, ale niewielu przeszło aż tak spektakularną artystyczno-wizerunkową ewolucję jak Mrozu. Problem w tym, że wielu z nas zatrzymało się na erze "polskiego Timberlake'a", a już od dobrej dekady Łukasz Mróz tworzy naprawdę kawał dobrej muzyki. Ba, ta muzyka jest z każdym singlem lepsza. Czy w 2023 roku wreszcie zaczęliśmy doceniać Mrozu, dotąd najbardziej niedocenianego polskiego artystę?
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Mrozu to polski wokalista, autor piosenek i producent, który zadebiutował w 2009 roku hitem "Miliony monet"
Od czasów debiutanckiego singla obdarzony oryginalną barwą głosu Łukasz Mróz przeszedł spektakularną metamorfozę muzyczną i tworzy naprawdę świetną muzykę
Mrozu to jeden z najbardziej niedocenianych artystów w Polsce: dopiero dwa lata temu wszedł do mainstreamu dzięki przebojowi "Złoto"
Łącznie Mrozu ma na koncie sześć płyt: "Miliony monet" (2009), "Vabank" (2010), "Rollercoaster" (2014), "Zew" (2017), "Aura" (2019) i "Złote bloki" (2022)
Za "Złote Bloki" Mrozu zdobył aż pięć Fryderyków 2023 w kategoriach: najlepszy producent muzyczny, team autorski roku, album roku pop, piosenka roku ("Za Daleko" z Vito Bambino) oraz artysta roku
Mrozu w 2011 roku był związany z Mariną Łuczenko, obecnie żoną Wojciecha Szczęsnego, ale dzisiaj mocno strzeże swojego życia prywatnego
"Pozostaje tylko moment / Chwila zanim ściągniesz to / Świecisz jak miliony monet / Spłoniesz nim odpalę lont" – śpiewaliśmy w 2009 roku i śpiewamy nadal, chociaż dzisiaj raczej na imprezach z obciachową muzyką z dawnych lat albo na karaoke pod wpływem procentów. Ba, sam zwrot "miliony monet" wszedł już do języka potocznego.
Megahit sprzed 14 lat (który, tak się składa, był jego debiutem) zrobił jednak Mrozu więcej szkody, niż pożytku. Dlaczego? Bo zaszufladkował go jako "polskiego Justina Timberlake'a" od piosenek r'n'b z podtekstem ("I w Twojej to jest gestii / Czy ulegniesz mej sugestii / Zanim ściągniesz to / Spłoniesz nim odpalę lont") i klubowymi teledyskami wątpliwej jakości.
Przed lata Mrozu pozostawał w cieniu "Milionów monet", mimo że odszedł jak najdalej można od klimatów swojej debiutanckiej płyty. Z dala od ścisłego mainstreamu z roku na rok tworzył coraz dojrzalszą, ambitniejszą muzykę, a co drugi komentarz na jego kanale na YouTube brzmiał w stylu "Nie wierzę, że to ten sam Mrozu". Pora uwierzyć, bo jego trzy ostatnie albumy to naprawdę perełki.
Mamy 2023 rok i Łukasz Mróz w końcu otrzymał uwagę, na jaką od dawna zasługiwał. Pięć Fryderyków, Męskie Granie, platynowa płyta. Ale dlaczego aż tak długo go nie docenialiśmy? I czy Mrozu w końcu wejdzie do muzycznej ligi A? A może już wszedł?
Łukasz Mróz z Wrocławia, czyli o złotych blokach w latach 90.
Mrozu, czyli Łukasz Mróz, pochodzi z Wrocławia. Z blokowiska (dokładnie z osiedla "Gaj"), któremu zadedykował swój ostatni album "Złote Bloki". – Mieszkałem w wieżowcu. Pamiętam, jak ojciec wyglądał z okna, żeby mnie doglądać – mówił w "Kulisach sławy" w "Uwadze" w maju 2022 roku.
– To labirynt 10-piętrowców, który szczególnie w okresie letnim zamieniał się w jeden wielki plac zabaw (śmiech). Pamiętam, że było trochę rozgrzebanych budów, bo nie wszystkie bloki były jeszcze gotowe. Nie brakowało nam więc zakamarków, w których mogliśmy się bawić. Graliśmy w piłkę (bramkę malowaliśmy farbą na drzwiach od garażu), chodziliśmy po drzewach albo uciekaliśmy przed stróżem, który pilnował nowo powstających bloków – opowiadał z kolei w wywiadzie z Interią Mrozu. Dziś już prawie 37-letni, bo urodził się dokładnie 22 lipca 1986 roku.
Uczył się w Zespole Szkół nr 6 im. Agnieszki Osieckiej we Wrocławiu, w klasie o profilu teatralnym, występował w młodzieżowych musicalach w Teatrze Lalek we Wrocławiu oraz w Centrum Sztuki Impart, ale nie poszedł aktorską ścieżką. Jak wyznał w "Uwadze", "nie miał zapału do aktorstwa", chociaż podkreślił, że "nie chce mówić, że aktorstwo to temat zamknięty, bo gdyby dziś pojawiła się jakaś ciekawa propozycja zagrania w filmie, to chętnie by się jej podjął".
Jednak jego miłością stała się muzyka, do czego artystyczna klasa mocno się przyczyniła. – W liceum stawiałem pierwsze kroki na scenie, uczyłem się, jak radzić sobie z tremą, pokonywałem swoje słabości. Byłem dość nieśmiałym gościem. W naszej klasie było dużo indywidualności. Ktoś był po szkole muzycznej pierwszego stopnia, ktoś grał na skrzypcach, inny na pianinie albo gitarze, dziewczyny śpiewały. Wiele się od nich nauczyłem, jak śpiewać w tercji, na głosy – opowiadał.
– Był też jeden gość, Witek, który robił podkłady, jak ja, w swoim domowym studiu. Puszczaliśmy to sobie nawzajem, wymienialiśmy się doświadczeniami, od tego się wszystko zaczęło. Był czas osiemnastek, nie mieliśmy kasy, więc nagraliśmy piosenkę koleżance w prezencie. Potem nagraliśmy dla drugiej i trzeciej, bo okazało się, że obdarowywanym sprawia to frajdę. Te piosenki żyły w naszej klasie, refreny były śpiewane – dodał.
W latach dziewięćdziesiątych-dwutysięcznych każdy próbował rapować tak jak koledzy Łukasza. Jednak on sam był "bardziej tym gościem od śpiewanych refrenów". – Zawsze mi się to bardziej podobało. Poza tym bardzo szybko skumałem, jak połączyć keyboard z komputerem i wciągnąłem się w robienie beatów. Muzyka szybko stała się moją ulubioną zajawką. Nawet większą niż granie w piłkę nożną, której kiedyś poświęcałem bardzo dużo czasu – wspominał w Interii.
Za radą rodziców postanowił mieć fach w ręku i skończył fizjoterapię (chociaż zawodu nigdy nie praktykował), ale wydostał się z osiedla i mógł robić muzykę. Podkreśla, że "był zdeterminowany, miał szczęście i naprawdę chciał to robić". Nagrał więc "Jestem imprezą" z Wozu, członkiem wrocławskiej grupy hip-hopowej Majestat, współpracował z holenderskim didżejem Kennethem czy Mr. Kingloverem z Jamajki, śpiewał gościnnie u innych artystów.
– Poznałem na swojej drodze wiele osób, które moją muzykę popchnęły dalej. To była taka drabinka – przyznał. – Wiesz, w liceum usłyszeli o mnie ludzie z innego osiedla. Później usłyszeli ci mieszkający na innej dzielnicy... Na pewno takim przełomem był moment, gdy na moją muzykę trafił Magiera. Bez mojej wiedzy wysłał moją demówkę do Hirka Wrony, który później wypuścił mój debiutancki longplay – dodał.
Kim jest Mrozu? Już dawno nie " tymtypem od 'Milionów monet'"
I tak to się zaczęło, bo mowa o "Milionach monet", jego debiutanckim albumie wydanym w 2009 roku. O tytułowym singlu już mówiliśmy: był hitem i wcale nie najgorszą piosenką, nawet dzisiaj. Mrozu zajął z nią ósme miejsce na Sopot Hit Festiwal, zdobył naręcze nominacji, zrobiło się o nim głośno. O takim debiucie wielu artystów może pomarzyć, o czym zresztą Łukasz dobrze wie. Miał jednak dopiero 23 lata, a już go zaszufladkowano.
– Pojawiłem się na rynku muzycznym od razu przebojem, który dość mocno przykleił mi łatkę. Dzięki "Milionom monet" zaistniałem (...), ale to hasło mocno mnie zdefiniowało, a ja czułem, że jestem wart więcej – mówił na początku maja tego roku w rozmowie z Szymonem Majewskim w Radiu ZET.
Przyznał, że jest "Milionom monet" wdzięczny, bo, cytując "Złoto", "wszystko było po coś". – Tak miało być. Potem musiałem uczyć się show-biznesu i rynku muzycznego na własnej skórze. Pojawiłem się w telewizji (...), pierwszy raz przyjechałem wtedy do Warszawy. To było dla mnie coś ekscytującego i nowego, nie byłem też świadomy zagrożeń, jakie tutaj na mnie czyhały – opowiadał wspominając o "showbiznesowych pułapkach".
Faktycznie Mrozu wszedł wtedy na drogę celebryty. Zaczął chodzić na ścianki, w 2010 roku wystąpił w jedenastej edycji "Tańca z gwiazdami" (w parze z Anetą Piotrowską odpadł w trzecim odcinku). Rok później związał się z Mariną Łuczenko, o czym piosenkarka, dziś żona bramkarza Wojciecha Szczęsnego, mówiła w "Dzień Dobry TVN" (rozstali się w tym samym roku, bo, jak stwierdziła Marina, "bycie przyjaciółmi chyba lepiej im wychodzi").
W tym samym roku nagrał drugi album "Vabank" (z singlami "Miasto płonie", "Wait Up", "Horyzont" i "Globalnie") i uświadomił sobie, że woli muzykę od show-biznesu, co zresztą jest aktualne i dzisiaj, bo nie uświadczymy Mrozu w programach rozrywkowych i na okładkach, nie usłyszymy od niego o jego życiu prywatnym, które jest dla niego świętością.
W wywiadzie z Szymonem Majewskim Mróz przyznał, że wyciągnął lekcje ze wspomnianych showbiznesowych pułapek. – Skupiłem się tylko i wyłącznie na robocie. Wydaje mi się, że – to moja perspektywa jako pasjonata muzyki – trzeba robić piosenki. Rób kolejne piosenki i rozwijaj się – doradził przy okazji młodym artystom.
A "Miliony monet" (za które nie zarobił wówczas wcale milionów monet, chociaż urządził własne studio, "a hajs dał mu spokój") lubi. – Szanuję ją, bo wydaje mi się, że jest zgrabnie napisana. Ten głos to po prostu już nie jest to – śmiał się w Radiu Zet. – Śpiewam to na specjalnych okazjach. To fani decydują: jak są trasy koncertowe, w nowej odsłonie i aranżacji, bo Mrozu inaczej już brzmi i inaczej śpiewa. Ale oddaję hołd tej piosence, bo wpuściła mnie na rynek muzyczny – podsumował.
Mrozu niczym Nalepa, ale wciąż niedoceniany
Mrozu faktycznie skupił się na muzyce i to było słychać, bo z każdym kolejnym albumem stawał się coraz lepszy, a jego głos – głębszy, dźwięczniejszy, mocniejszy. Zresztą jego barwa jest jedną z najciekawszych na polskiej scenie muzycznej, co słuchać zresztą w tegorocznym singlu Męskiego Grania, "Supermoce". Wystąpił z dwoma innymi oryginalnymi, ciekawymi głosami (Vito Bambino i Igo), ale to właśnie Mróz się wybija.
Trzecia płyta, "Rollercoaster", powstała dopiero w 2014 roku i warto było czekać, bo to już zupełnie nie był ten facet od "Milionów monet". Album był przebojem i uzyskał platynowy status, a stacje radiowe katowały (i grają do dziś) "Jak nie my to kto" z Tomsonem, "Nic do stracenia" z Sound’n’Grace czy "1000 metrów nad ziemią". Artysta pokazał, że jest świetny w retro klimatach i niezrównany w tworzeniu chwytliwych, melodyjnych hitów, które nie chcą wyjść z głowy.
Ale spektakularna przemiana Mroza zbiła ludzi z pantałyku w 2017 roku, gdy poszedł w alternatywę i wydał płytę "Zew". Album, który uzyskał status złotej płyty (czyli "gorszej" od platynowej), jest naprawdę fenomenalny, a artysta z sukcesem połączył rocka, soul i blues. Zresztą w kawałkach "Duch" czy "Szerokie wody" (podwójna platyna) brzmi momentami jak Tadeusz Nalepa czy Rysiek Riedel (podobnie jak w "Chcę do Ciebie wrócić" z kolejnego albumu, "Aury").
Po raz pierwszy w karierze Mrozu jego album doceniło gremium Fryderyków, czyli najbardziej prestiżowych nagród muzycznych w Polsce. Zdobył wtedy dwie nominacje: za album roku alternatywa i teledysk roku za "Ducha" (do dziś klipy do piosenek Łukasza Mroza to perełki same w sobie).
Swoją piątą płytą, wydaną w 2019 roku "Aurą", poszedł w tym samym kierunku, ale już w nieco lżejszych, popowych brzmieniach. I znowu był artystyczny sukces: złota płyta, dwie nominacje do Fryderyków (album roku pop i nagroda publiczności – przebój roku za "Napad") i rasowe, świetne kawałki, jak wspomniane "Napad" i "Chcę do Ciebie wrócić", ale też "Pablo E." czy "Aura".
Była świetna muzyka, nominacje, ale wciąż zero Fryderyków. Stacje radiowe średnio lubiły się z nowymi piosenkami Mrozu (zbyt ambitne?), a ludzie za każdym razem byli zdziwieni, że to ten sam artysta, który napisał "Miliony monet" (chociażby, gdy nagrał fenomenalne #hot16challenge2 w pandemii). Piętrzyły się jednak pochwały.
"Rozjaśnia polski rynek muzyczny", "Chyba jeden z najlepszych głosów wokalistów pop", "'Miliony monet' mnie zdruzgotały, ale odzyskał moje zaufanie", "Zwracam ci honor", "Ależ zmienił styl na plus", "Widać, że lubi bawić się muzyką", "Jestem w szoku... Nie myślałem, że Mrozu mógłby mnie zachwycić. RESPECT", "Uratowałeś moją wiarę w rodzimą muzykę rozrywkową", "Ależ niesamowitą transformację przeszedł Mrozu", "Od ostatnich trzech płyt jesteś geniuszem"– to tylko wybrane komentarze spod różnych jego utworów z ostatnich 11 lat.
Jednak wciąż przez wielu słuchaczy był postrzegany przez pryzmat debiutu i wciąż nie mógł wejść do mainstreamu, mimo że zadziwiał i zachwycał. Mrozu robił swoje, pisał muzykę i robił to dobrze, ale był kryminalnie niedoceniany.
Ten rok należy do Mrozu. Fryderyki i Męskie Granie to dopiero początek?
Aż w końcu 1 kwietnia 2022 roku nakładem Universal Music Polska (to jego pierwszy album z tą wielką wytwornią) ukazały się "Złote bloki". Płyta, dzięki której Mrozu w końcu został doceniony. Jego szósta.
Pierwszy singiel, "Złoto", stał się spektakularnym przebojem, a Mrozu znowu udowodnił dwie rzeczy, że ma znakomity wokal i świetnie czuje w klimatach retro. "Galácticos", "Palę w oknie", radiowe "Za daleko" z Vito Bambino i wszystkie pozostałe siedem kawałków to naprawdę muzyka najlepszej jakości, która w niczym nie ustepuje twórczości Dawida Podsiadły, Sanah czy Ralpha Kamińskiego, czyli (do tej pory) głośniejszych muzycznych nazwisk.
"To jak Mrozu dojrzał muzycznie, to jest jakiś kosmos! Uczyniłeś jeden z największych progresów w ostatnich latach na polskiej scenie muzycznej! Dzięki!" – podsumował ktoś na YouTube.
Chyba nadszedł więc ten moment: ludzie zapomną o "Milionach momet". Droga, którą przeszedł Mrozu – niewiarygodnie zdolny i ambitny artysta z genialnym głosem, muzyk który robi swoje i nie boi się eksperymentów muzycznych – była długa i kręta, ale chyba się opłacało. W końcu doceniliśmy Mrozu. Lepiej później, niż wcale.