Przygoda Henry'ego Cavilla z upragnioną przez niego rolą białowłosego Geralta z Rivii powoli dobiega końca i cóż mogę powiedzieć – po seansie pierwszej części 3. sezonu "Wiedźmina" uważam, że aktor dobrze zrobił, decydując się na pożegnanie z Netfliksem. Serialowa adaptacja prozy Andrzeja Sapkowskiego powolutku zaczyna przypominać oryginalną sagę, aczkolwiek spłyca wszystko, co się da, a to, czym faktycznie mogłaby się pochwalić, zrzuca na dalszy plan.
Ocena redakcji:
2.5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Recenzja 5. odcinków 3. sezonu serialu "Wiedźmin" (BEZ SPOILERÓW)
Po wydarzeniach z 2. sezonu "Wiedźmina", w którym wszyscy (nawet książkowi sojusznicy) pragnęli wykorzystać Ciri do niecnych planów, Geralt z Rivii pilnuje swojej przyszywanej córki ze zdwojoną siłą. Wraz z nią i ukochaną czarodziejką Yennefer, która również w poprzednim sezonie zamierzała wykorzystać dziewczynkę, podróżuje po Kontynencie, uciekając przed nieprzyjaciółmi.
Białowłosy wiedźmin za namową partnerki podejmuje decyzję, by zapisać Cirillę do szkoły czarodziejek – Aretuzy. Liczy na to, że jako adeptka magii opanuje swoją niekontrolowaną moc Starszej Krwi i przy okazji znajdzie tam azyl.
W międzyczasie pozostali kompani łowcy potworów – m.in. Jaskier – wplątują się w sieć politycznych intryg, z której nie tak łatwo będzie się im wydostać.
Po obejrzeniu pierwszej połowy 3. sezonu "Wiedźmina", która w czwartek pojawiła się w ofercie platformy Netflix, mam wrażenie, że informacje o tym, iż serial z Henrym Cavillem powróci do książkowych korzeni, była dla twórców jedynie parasolem bezpieczeństwa.
Choć w najnowszych odcinkach coraz częściej widzimy sceny wyjęte żywcem z sagi Andrzeja Sapkowskiego, to są nimi z reguły mało istotne fragmenty. Gdy scenarzyści zabierają się za faktycznie ważne dla powieści wątki, możemy spodziewać się, że znów dodadzą do nich coś od siebie, co tym samym kompletnie zmieni ich wydźwięk (m.in. morał historii Shaerrawedd). Na każdym rogu czyha więc na wiernych fanów "Wiedźmina" niechciane jajko z niespodzianką (co prawda mniejsze niż w 2. sezonie).
Dla kogoś, komu dotąd nie po drodze było z prozą pisarza fantasy, netfliksowska wersja może pełnić rolę średniej przygodówki, którą ogląda się dla zabicia czasu. W porównaniu z konkurencję w postaci choćby "Rodu smoka"platformy Max dzieło showrunnerki Lauren Schmidt Hissrich utrzymuje zaskakująco niski poziom – zarówno pod względem wizualnym, jak i scenariuszowym. Byliśmy tego świadomi już przy wcześniejszej odsłonie, ale trzeci sezon jeszcze bardziej to przypieczętował.
"Wiedźmin" zachwycałby widzów 10 lat temu, ale nie w 2023 roku
Warstwa narracyjna, estetyczna i techniczna (mam tu na myśli zwłaszcza montaż i operowanie kamerą) "Wiedźmina" Netfliksa przywodzi na myśl telewizyjne tytuły nie sprzed ostatnich trzech lat, a sprzed dekady. Tempo akcji, które pędzi na łeb na szyję, nie pozwala w żaden sposób wybrzmieć dialogom. Finalnie otrzymujemy scenariusz pełen udanych kawałów i podniosłych deklaracji ze strony bohaterów. Nie ma niczego pomiędzy.
I tak jak już wspomniałam, w odcinkach dzieje się wiele, ale przez męczącą wręcz powtarzalność w recytowanych przez aktorów kwestiach widz będzie mógł z wielką przyjemnością wyłączyć na chwilę myślenie i skupić się wyłącznie na wyświetlanych przed nim obrazach. A przecież nie o to chodzi w kinie.
Efekty specjalne w "Wiedźminie 3" są zaskakująco nierówne. W jednej scenie mamy okazję zobaczyć naprawdę dobrze wykonanego potwora, a w kolejnej tragiczne CGI imitujące kulę ognia. Problem dałoby się rozwiązać w prosty sposób.
Ostatnie lata pokazały, że praktyczne efekty specjalne wracają do łask (w przeciwieństwie do technologii cyfrowej są one tworzone przez artystów na planie – chodzi m.in. o makiety i sylikonowe stroje). W najnowszym sezonie hitu Netfliksa gołym okiem widać, co jest "komputerem", a co nie. Poprzedni rozdział był pod tym względem zdecydowanie lepszy, bo łączył obie techniki.
Być może winę za to ponosi budżet. Skłaniałabym się ku temu, ponieważ nawet stroje w 3. sezonie adaptacji książek o Białym Wilku są takie same jak we wcześniejszych odsłonach i na dodatek przypominają zakurzone kostiumy z teatralnej garderoby.
Henry Cavill żegna się w znakomitym stylu
Henry Cavilllśni w roli Geralta z Rivii, co raczej nie powinno nikogo dziwić. W scenach walk nie ma sobie równych. Ba, każdy zadany przez niego cios możemy odczuć na własnej skórze. On nie gra wiedźmina, on nim po prostu jest. Reszta aktorów walczy na miecze tak jak nowicjusze podczas inscenizacji bitwy pod Grunwaldem. Ostrożnie i mało spektakularnie.
Brytyjski gwiazdor odgrywa powierzoną mu rolę tak, jakby wiedział, że wystąpi w czwartej części serialu. Niestety w przyszłości ma go zastąpić Liam Hemsworth ("Igrzyska śmierci"). Niemniej Cavill udowodnił występem w tym sezonie, że dobro fanów Geralta leżało mu na sercu do ostatniego klapsa, jaki zapadł na planie "Wiedźmina".
Towarzysząca mu w większości scen odtwórczyni Yennefer z Vengerbergu,Anya Chalotra, też sprostała zadaniu. Ma w sobie grację i zacięcie książkowej czarodziejki. Nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że ładnie wybrnęła z dość kłopotliwego wątku z drugiego sezonu. Yen chciała wówczas odzyskać moc kosztem oddania Ciri w ręce serialowej Baby Jagi. Na szczęście w najnowszych odcinkach znów jest dla dziewczynki matczynym autorytetem.
Freya Allan, którą obsadzono jako Cirillę, wypada miałko przy Cavillu i Chalotrze, co jest zdumiewające, gdyż to ona obok Białego Wilka gra pierwsze skrzypce. Joey Batey natomiast powtórnie bawi się kreacją Jaskra, lecz to, co zrobiono z nim w trzecim sezonie, jest tak samo bezmyślne jak pakt Yen z Babą Jagą. I nie chodzi tu wcale o zapowiedziany wątek jego biseksualności.
W drugoplanowej obsadzie widzimy znajome i nieznajome twarze. Jedni prowadzą postaci w sposób karykaturalny, zaś drudzy traktują je tak, jakby były one rolami ich życia. Rewelacyjnie ogląda się m.in. Larsa Mikkelsena ("Ahsoka") jako Stregobora, Simona Callowa ("Cztery wesela i pogrzeb") jako Codringhera, Liz Carr ("W nieskończoność") jako Fenn, Hugh Skinnera ("Fleabag") jako księcia Radowida, MyAnnę Buring ("Przed świtem") jako rektorkę Aretuzy, Tissaię de Vries, oraz Sama Woolfe'a ("Cormoran Strike") jako Rience'a.
Nie mogę przejść obojętnie obok faktu, że aktorów z pierwszorzędnym warsztatem twórcy "Wiedźmina" spychają na dalszy plan. Na sam przód dają mniej doświadczone osoby, które bez większej refleksji czytają podstawiony im pod nos scenariusz. Mikkelsen zjada m.in. elfią obsadę – Robbiego Amella ("The Babysitter") i Mecię Simson ("The Hunt"), która miała od niego znacznie dłuższy czas ekranowy.
Geralt z Rivii jak Xena, wojownicza księżniczka
Trzeci sezon potwierdził, że "Wiedźmin" ma zadatki na to, by za kilkanaście lat być wspominany jak "Xeny: wojowniczej księżniczki". Bywa bardzo teatralny, ale w złego tego słowa znaczeniu. Myślę, że nadaje się na tzw. grzeszną przyjemność (guilty pleasure). W mojej ocenie (a piszę to jako fanka twórczości Sapkowskiego) jest zwyczajnie przeciętny, momentami wręcz słaby.
Zobaczymy, co wniesie do serialowego uniwersum Hemsworth, aczkolwiek nie łudzę się już, że "Wiedźmin" Netfliksa wykorzysta swój potencjał. W tym przypadku powiedzenie "do trzech razy sztuka" się wyczerpało.