Trudno jest pisać o nowym filmie Christophera Nolana, bo człowiek czuje się malutki wobec jego wielkiego umysłu i gwardii talentów, z którymi współpracował. "Oppenheimer" to monumentalne dzieło, które trwa bite 3 godziny i potrafi przytłoczyć, ale nie zanudzić. To mogła być kolejna schematyczna biografia o "ojcu bomby atomowej", a jest bardziej ekscytująca niż niejeden kinowy film akcji.
Ocena redakcji:
4.5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Oppenheimer" to film biograficzny w reżyserii Christophera Nolana ("Interstellar", "Dunkierka", "Incepcja", trylogia "Mrocznego Rycerza") oparty na nagrodzonej Pulitzerem książce "Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej Kaia Birda i Martina J. Sherwina.
W tytułową postać wcielił się Cillian Murphy ("Peaky Blinders"). Oprócz niego w obsadzie znaleźli się np. Robert Downey Jr. ("Iron Man"), Emily Blunt ("Ciche miejsce"), Matt Damon ("Szeregowiec Ryan"), Florence Pugh ("Midsommar") i wiele innych gwiazd Hollywood.
Film wchodzi na ekrany kin 21 lipca. Czy warto się na niego wybrać? To pytanie retoryczne, ale i tak na nie odpowiem.
Co może być ciekawego w opowieści o smutnym panie w kapeluszu, który dowodził zespołem naukowców opracowującym bombę atomową? Ano wszystko. Począwszy od samej historii tytułowego Roberta Oppenheimera, po całe tło społeczno-wojenno-polityczne. Robert Oppenheimer nazywany był nie tylko "ojcem bomby atomowej", ale i "amerykańskim Prometeuszem", bo dał ludziom dar, którego nie powinni dostać, a potem przez całe życie przez to cierpiał.
Christopher Nolan wziął od Prometeusza ogień i podgrzał tę opowieść, która bucha w widza i rozpala od emocji. Przed premierą pociąg z napisem "hype" na ten film (napędzany dodatkowo memicznym pojedynkiem z "Barbie") był rozpędzony na maksa i co rusz płynęły do nas głosy rozentuzjazmowanych krytyków zza Wielkiej Wody. I muszę przyznać, że choć bardzo rzadko to się zdarza, to "Oppenheimer" całościowo spełnia oczekiwania, a wręcz je przerasta. Balonik nie pękł - wybuchła atomówka.
"Oppenheimer" to biografia absolutna. Nakręcona wielotorowo i z rozmachem, który może przerazić
Napisałem "całościowo", bo niestety pierwsza połowa jest typowo "nolanowska" pod względem skomplikowania scenariusza. W krótkich scenach chaotycznie skaczemy w różne miejsca, czas i wątki niczym cząsteczki na poziomie kwantowym. Jest to jak kontrolowana reakcja łańcuchowa rozszczepienia jąder atomowych, która prowadzi do eksplozji na koniec. Jestem przekonany, biorąc pod uwagę tematykę filmu, że Nolan miał właśnie taki zamysł przy pisaniu scenariusza i umie go nawet przełożyć na wzory matematyczne, ale założył, że każdy jest tak mądry, jak on i przewijający się na ekranie naukowcy.
Nie wiem, jak odnajdą się w tym widzowie, którzy nie kojarzą haseł z mechaniki kwantowej lub tych wszystkich nazwisk genialnych fizyków, a pojawia ich się ich naprawdę dużo, ale ja, nawet znając tę historię i założenia bomby atomowej, czułem, że mój mózg zaraz eksploduje. Na szczęście Nolan nie przekombinował tego aż tak, jak w "Tenecie", do tego ułatwia nam (odrobinkę) ogarnięcie fabuły, stosując np. różne barwy (perspektywa Oppenheimera jest kolorowa, a jego głównego oponenta - Lewisa Straussa czarno-biała), a wszystkie męki intelektualne są nam wynagradzane w drugiej połowie filmu, która jest absolutnym triumfem tego reżysera.
Nie dało się jednak nakręcić tego inaczej, by nie spłycać tej historii i pomijać jej wieloaspektowego wymiaru na przestrzeni kilkunastu lat: Nolan stworzył w filmie mały świat, upychając jakimś cudem w trzech godzinach akademicką młodość głównego bohatera, jego życie prywatne, cały projekt Manhattan i powojenny polityczny proces z lat 50.
Część padających tylko raz nazwisk czy scen można byłoby okroić (nie tylko naukowe wywody, ale i te z przesłuchania, których było za dużo i stały się powtarzalne). Nolan jednak chciał stworzyć pełen obraz i dopiął swego, ale nie wszystkim to może się podobać. Na pewno należy mu się podziw, że nie patrzy na współczesne trendy i oczekiwania odbiorców, tylko realizuje swoje artystyczne ambicje na pełnej bombie. I nawet jeśli nie wszystko zrozumiemy lub pogubimy się w postaciach, to i tak czerpiemy z tego mnóstwo satysfakcji.
To jednak nie jest tylko gratka dla kwantowych nerdów i pasjonatów II WŚ oraz zimnej wojny, choć oni przede wszystkim będą mieć wypieki na twarzy. Jej kwintesencją, która mnie najbardziej rusza, jest fascynujący konflikt toczący się przez większość życia Oppenheimera, które przypomina szekspirowski dramat. Tyle tylko, że "Oppi" nie walczył o miłość z dwoma zwaśnionymi rodami, ale o przyszłość świata. Był mózgiem wyścigu między aliantami i nazistami o to, kto pierwszy stworzy broń masowego rażenia.
W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że na tym projekt Manhattan się nie skończy, a jego efekty odczuwamy do dziś, ciągle mając z tyłu głowy zakodowany strach, że ktoś kiedyś może nacisnąć czerwony guzik. Tymczasem on łudził się, że zademonstruje, dlaczego właśnie tego nie wolno robić. Umywał ręce, że tylko tworzy bombę, ale nie jemu decydować, jak jej użyć.
Był genialnym głupcem? W pewnym sensie można tak na niego patrzeć - sam zmagał się ze skutkami swojego dzieła do końca swych dni. Wszyscy jednak wiemy, że jak nie on, to ktoś inny by tego dokonał i mogłoby być jeszcze gorzej. Utopijnej wizji świata, w której nikt nie rusza tematyki broni jądrowej, nikt sobie raczej nie wyobraża.
Przez to też film jest (i będzie) szalenie aktualny, a wplecione w niego też rozgrywki polityczne, wyzywanie się od komunistów i sowieckich szpiegów brzmią, jakbyśmy czytali współczesne artykuły. Niektórzy nawet dostrzegają w tym ostrzeżenie nie tyle przed wojną nuklearną, ale sztuczną inteligencją, która też może stać się taką bronią masowego rażenia.
"Oppenheimer" jest naprawdę czymś więcej niż zwykłą biografią, bo daje szerokie pole do interpretacji i rozmyślań. Tak mądre, a do tego pasjonujące kino rzadko się zdarza ostatnio w przemyśle rozrywkowym. Ja musiałem przez całą noc przetrawić ten seans, by napisać ten tekst, bo głowie kołatały mi się miliony myśli, dialogów i scen.
Christopher Nolan zaprosił do udziału same gwiazdy Hollywood. I każdy ma tu swoje 5 minut
W rolę Oppenheimera wcielił się Cillian Murphy, który nie tylko wygląda i mówi jak on, ale udało mu się uchwycić tragedię i głębię psychologiczną jego bohatera. Kiedy na niego patrzymy, to widzimy targające nim wątpliwości i uczucia, wręcz jesteśmy w stanie czuć to, co on i rozszyfrować jego niewypowiedziane myśli.
W filmie w kierunku jego postaci pada zarzut, że tak naprawdę nie było wiadomo, w co wierzy i co mu siedzi w głowie, bo nie dawał tego po sobie poznać. Murphy swoją kreacją dał jednak odpowiedź na to pytanie, pokazał złożoność Oppenheimera oraz to, jak jego przekonania zmieniły się w czasie i jeśli nie dostanie Oscara, to w Akademii Filmowej zasiada banda dyletantów.
Drugą porywającą kreację stworzył Robert Downey Jr., który w ostatnich latach utarł się w naszej świadomości jako Tony Stark vel superbohater Iron Man - geniusz, miliarder, playboy, filantrop. W tym filmie jest tego zupełnym przeciwieństwem - co prawda Lewis Strauss fundował badania naukowe, ale był człowiekiem, którego chora ambicja doprowadziła do upadku Oppenheimera. Downey Jr. stworzył niesamowity portret - z potulnego gościa staje się mściwą szarą eminencją (dosłownie i w przenośni biorąc pod uwagę kolorystykę filmu). I on też zasługuje na wszelkie nagrody i uznanie.
W "Oppenheimerze" na dobrą sprawę gra prawdziwa śmietanka Hollywood i nawet w małych epizodach pojawiają się wielkie nazwiska, które nie sposób wymienić, bo każdy aktor dał z siebie 150 procent i aż szkoda, że nie wszyscy dostali wystarczają ilość czasu ekranowego (wtedy by musiał powstać serial, ale wcale bym nie narzekał, gdybym otrzymał więcej rozmów z Albertem Einsteinem, którego świetnie przedstawił Tom Conti). Wśród nich największe wrażenie zrobił na mnie Casey Affleck (równie utalentowany brat Bena) jako Boris Pash, który pojawia się w zaledwie dwóch scenach, a przyćmił samego Ciliana Murphy'ego.
Wcześniej czytałem artykuły, że Nolan nie potrafi stworzyć ciekawych postaci kobiecych i ten film raczej nie będzie wyjątkiem od tej reguły. Na jego obronę w tym wypadku mamy to, że to "męska" historia, bo jednak w projekcie Manhattan dominowali faceci. Jean Tatlock (Florence Pugh) - największa miłość głównego bohatera oraz jego żona, Kitty (Emily Blunt) zostały napisane dość powierzchownie i antypatycznie.
Głównie widzimy je jako niezrównoważone kobiety (pierwsza chorowała na depresję, a druga na alkoholizm, co jest prawdą, ale można o nich powiedzieć zdecydowanie więcej), które tylko wadzą genialnemu fizykowi, a przecież był uznawany rzekomo za kobieciarza. By to nam uzmysłowić Murphy i Pugh występują w mało erotycznej scenie seksu (część widzów powie, że wręcz kiczowatej i niepotrzebnej) i w zasadzie tylko Blunt wychodzi pod koniec z twarzą, bo ma tak pełną napięcia scenę, że kapelusze z głów.
"Oppenheimer" nie jest arcydziełem kinematografii, ale to najlepsza biografia w historii kina
Ekscytacja filmem była też napędzana tym, że Nolan stroni od efektów CGI i stawia na praktyczne środki. Wszyscy byliśmy ciekawi, co z tego będzie, ale chyba nikt nie spodziewał się, że będzie to spektakularny i pełen widowiskowych momentów film w stylu jego ostatnich blockbusterów czy wojenny jak "Szeregowiec Ryana"
"Oppenheimer" to w większości ekscytujące rozmowy, które mają porównywalne napięcie, co lądowanie na plaży w Normandii. Znajdziemy w nim elementy zimnowojennego kina szpiegowskiego, dramatu sądowego, thrillera politycznego i psychologicznego, a jeszcze zostało miejsce dla szczypty humoru (dostarcza go m.in. Matt Damon jako Leslie Groves), romansu i horroru, o którym za chwilę.
Jednak co to byłby za film o bombie atomowej bez bomby atomowej. Nie wiem, jak to zrobił Nolan, ale serio udało mu się w spektakularny i realistyczny sposób pokazać za pomocą zwykłej pirotechniki (!) testową detonację pierwszej w historii broni jądrowej o wdzięcznej nazwie "Gadżet". Nie mogło zabraknąć słynnego cytatu o tym, że jej "ojciec" "stał się Śmiercią, niszczycielem światów", ale całość jest przedstawiona w zaskakujący sposób i nie w taki, jakiego się spodziewacie.
Jednak to tak naprawdę wszystko z fajerwerków - wydarzenia w Hiroszimie i Nagasaki są naturalnie wspominane, ale same naloty nie są pokazane. Nolan nie miałby (chyba) tyle dynamitu, by to przedstawić przekonująco, ale sprytnie to omija, a wręcz w kreatywny sposób wyraża to lepiej niż efektowne eksplozje, których w amerykańskim kinie jest przecież mnóstwo. Robi to w upiornych wizjach nękających Oppenheimera, które przywodziły mi na myśl brutalne sceny z anime "Boso przez Hiroszimę 1".
W filmie Nolana jest jeszcze kilka takich niespodziewanych patentów, zabaw formą i gry z widzem. W kinie podskoczycie w fotelach za sprawą... jumpscare'ów rodem z horrorów, w metafizyczny nastrój wprowadzą was wyobrażenia mikroświata w głowie Oppenheimera, poszatkowane urywanym, metalicznym dźwiękiem (montaż jak zwykle jest perfekcyjny) i wzbogacone muzyką Ludwiga Göranssona niczym uran. Do tego przez cały seans będziecie przebierać nogami, by dowiedzieć się, co Oppi powiedział na początku Einsteinowi, że ten odszedł przygnębiony i olał Straussa. I przyznam szczerze, że rozwiązanie tej zagadki zmiotło mnie z planszy bardziej niż wybuch bomby.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.