Zwiększenie liczebności armii i powrót do szkolenia wojskowego młodych - to pomysły na odstraszenie Rosji, które właśnie przedstawia Jarosław Kaczyński, ale nie tylko on chciałby powrotu poboru. - Jeśli rządzący to podchwycą, będzie jeszcze większa fala emigracji, bo ludzie zaczną uciekać przed wojskiem - mówią nam nastolatkowie. Ci, którzy na armii znają się najlepiej, nie mają natomiast wątpliwości, że na nic nie zda się nam mięso armatnie.
- Uważamy, że trzeba wzmocnić naszą armię liczebnie - mówi w najnowszym wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" były premier Jarosław Kaczyński. Gdy Prawo i Sprawiedliwość przejmie władzę, ma dojść więc do "poważnego" wzrostu liczebności Polaków gotowych do obrony ojczyzny. Kaczyński od razu dodaje, że sposobem na doprowadzenie do takiego stanu powinien być powrót do czasów, kiedy każdy młody człowiek znał podstawy wojskowego rzemiosła.
- Trzeba wrócić do przeszkolenia wojskowego młodych ludzi, ale oczywiście nie może być mowy teraz o powrocie do archaicznego rozwiązania, jakim był pobór - stwierdza najpoważniejszy obecnie kandydat do zastąpienia Donalda Tuska na fotelu premiera. Prezes PiS nie ujawnia jeszcze szczegółów swojego planu na to, by więcej młodych wypełniało swój patriotyczny obowiązek, ale na efekty takiej zapowiedzi nie trzeba było długo czekać.
Szczególnie, że w podobnym tonie mówią nawet jego przeciwnicy. - Narasta u nas problem braku rezerw, które można by uruchomić na wypadek konfliktu - mówił przecież w "Bez autoryzacji" były szef MON Janusz Onyszkiewicz.
"Będzie przymus, będzie masowa emigracja"
- Znowu chcą ludziom życie rozbijać? - pyta z wyrzutem 18-letni Kajetan, który na Facebooku od rana prowadzi zaciętą dyskusję na ten temat ze swoimi znajomymi. Młodzi dotąd sądzili, że - pomimo jedynie zawieszenia poboru, a nie jego likwidacji - nie grozi im już bieganie po poligonach. Niespodziewany powrót zimnej wojny sprawia jednak, że coraz częściej mówi się, iż obecna armia nie byłaby w stanie bronić się nawet przez dwa tygodnie. O powrocie poboru plotki narastają od tygodni, ale dopiero Jarosław Kaczyński powiedział otwarcie o tego typu planach, by wroga odstraszać liczbą żołnierzy.
- Gdyby on do tego doprowadził, albo jego pomysł podchwycił jeszcze obecny rząd, to zacznie się jeszcze większa fala emigracji, bo ludzie zaczną uciekać przed wojskiem. W przeciwieństwie do naszego starszego rodzeństwa, my teraz mamy gdzie - stwierdza Kajetan. I dodaje, że dla jego rówieśników powszechne wojsko kojarzy się jednoznacznie. Ze zniszczeniem planów na życie, bo wielomiesięczna służba to wyrwa w karierze zawodowej lub opóźniony w nią start. Taka rozłąka rodzi też problemy w związkach. Dla wielu Polaków wojsko wciąż jest też kojarzone głównie z falą.
Liczebność? Nikt nie potrzebuje mięsa armatniego
- Mamy jednak bardzo słabą świadomość obronną, którą rzeczywiście trzeba w społeczeństwie koniecznie obudzić. Polacy muszą znowu zrozumieć, że bezpieczeństwo, którym się dzisiaj cieszymy nie jest nam dane raz na zawsze. To oznacza, że czasem musimy też coś od siebie dać, by kraj był bezpieczny - mówi Wojciech Łuczak z miesięcznika "Raport".
Zdaniem specjalisty od wojskowości, każda inicjatywa uruchamiająca tę świadomość jest potrzebna. Ale nawet nowoczesna alternatywa dla poboru, służąca tylko zwiększeniu liczebności armii, nie ma wielkiego sensu. - Czasy, kiedy w starciu decydowały tysiące, a nawet miliony ludzi, minęły. Dziś decyduje nowoczesna technologia. Nie chodzi więc o to, byśmy bronili się z naszego terytorium. Musimy zdobyć taki arsenał, który zniechęci potencjalnego napastnika nawet do snucia agresywnych planów wobec Polski - dodaje.
Wojciech Łuczak nie ma wątpliwości, że tylko nowoczesne arsenały, a nie podnoszenie liczebności armii mogą zapewnić bezpieczeństwo. - Budowanie ogromnych formacji wojskowych nie ma już najmniejszego sensu. Nie chodzi przecież o to, by później tych ludzi rzucać do walki niczym mięso armatnie. Świadomi swojej roli w zachowaniu bezpieczeństwa państwa ludzie powinni być tylko znakomicie wykształceni i przygotowani do korzystania z nowoczesnej technologii obronnej. Masami ludzkimi braku takiej technologii zrekompensować się nie da - ocenia.
A może tak docenić ochotników...?
Na to, że o bezpieczeństwie decyduje dziś raczej pełen profesjonalizm, zwraca uwagę również płk Tomasz Szulejko ze Sztabu Generalnego. Gdyby politycy rozważali już więc jakiekolwiek decyzje mające na celu upowszechnienie przeszkolenia wojskowego, nie powinni zastanawiać się nad niczym innym, jak raczej wsparciem istniejących już struktur Narodowych Sił Rezerwowych.
- Bo właśnie w NSR można pogodzić służbę dla ojczyzny z planami zawodowymi, czy rodzinnymi - mówi płk Szulejko. - Wstępując do NSR można być tak budowlańcem, czy lekarzem, dziennikarzem lub prawnikiem. Tyle, że realizując się w codziennym życiu, średnio trzy dni w miesiącu lub miesiąc w ciągu roku trzeba poświęcić dla armii, by szkolić się w jednostce, do której otrzymało się przydział - tłumaczy wojskowy.
Dla wojska to idealne rozwiązanie, bo jednostki wypełniają się tylko pasjonatami, a nie ludźmi zagonionymi tam pod przymusem. Te kilka dni w miesiącu sprawia bowiem, że są oni znacznie lepiej przygotowani do służby niż niegdyś przeciętny rezerwista. Nawet w czasach, gdy przymusowy pobór oznaczał kilka lat w kamaszach.
NSR, czyli służyć ojczyźnie i żyć normalnie
Co więcej, NSR to szansa na służbę ojczyźnie, ale i doskonalenie się w swoim zawodzie lub innych zdolnościach. Te kilkadziesiąt dni w roku spędzonych w mundurze raczej nie rozbije też żadnego poważnego związku. Zainteresowanych NSR więc nie brakuje.
Chcesz służyć ojczyźnie? Pomyśl o NSR!
Zniechęca tylko wciąż nieco kiepskie prawo. I to raczej jego poprawą powinni zająć się politycy, którzy od kilku tygodni sugerują, że wróg właściwie stoi już na granicy.
- Kilka dni temu już przyjęto prawo, które powinno pomóc w uatrakcyjnieniu i zmotywowaniu Polaków do służby w NSR. Powinni ono pomóc w pogodzeniu pracy i życia rodzinnego ze służbą wojskową, ale potrzebne będą zapewne kolejne zmiany. Bo jest mnóstwo ludzi, którzy chcieliby w ten sposób służyć, ale szukają takiej formuły tej służby, by nie odbywało się to kosztem normalnego życia - mówi płk Tomasz Szulejko.
Wątpliwości polityków co do liczebności naszej armii łatwo można rozwiać więc wprowadzając rozwiązania, które sprawiłoby, że pracodawcom po prostu opłacałoby się mieć u siebie żołnierzy Narodowych Sił Rezerwowych. - Bo to są przecież ludzie świetnie wyszkoleni, aktywni i przebojowi. Tacy naturalni liderzy, którzy mogą przydać się w każdej firmie. Pozostaje tylko kwestia stworzenia dobrego prawa, by nikt, kto chce służyć ojczyźnie nie musiał obawiać się utraty pracy - wyjaśnia rzecznik Sztabu Generalnego.