Chaos, zajęcia w kontenerach, po 9 lekcji. Rodzice o tym, jak w praktyce wygląda reforma edukacji

Daria Różańska-Danisz
Jak w praktyce wygląda reforma edukacji minister Anny Zalewskiej i szkoła zaprojektowana przez Prawo i Sprawiedliwość? Zapytaliśmy o to rodziców uczniów, którzy chodzą do drugiej, czwartej, piątej i szóstej klasy. Wielu z nich trudno powstrzymać emocje, a reformę nazywają "deformą". Ich dzieci kończą zajęcia późnym popołudniem, a czasami na lekcje muszą w świetlicy czekać po kilka godzin.
Minister edukacji Anna Zalewska na uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego 2018/19 w Lutyni. Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Gazeta
Dzień po rozpoczęciu roku szkolnego jeden z prawicowych dziennikarzy na Twitterze poskarżył się, że w poniedziałek jego syn – szóstoklasista – ma aż dziesięć lekcji. "Ustawowy czas pracy wynosi osiem godzin. Od dzieci wymaga się jednak więcej. Ktoś chyba oszalał" – skwitował.

W odpowiedzi mógł przeczytać, że to "sprawka" reformy edukacji minister Anny Zalewskiej, której jego redakcja przecież kibicowała. Ta historia zainspirowała innych rodziców, którzy dali upust swoim emocjom i podzielili się szkolnymi historiami swoich dzieci, pokazując przy tym, jak w praktyce zadziałała reforma edukacji.


Gorzów. Kiedy po rozpoczęciu roku szkolnego zadzwonił do Aleksandry syn i powiedział, że w tym roku będzie miał po dziewięć lekcji, to była przekonana, że to jakiś ponury żart.

– Ale potem Maciek przyniósł wydrukowany plan. I faktycznie: i jeden, i drugi syn mają po dziewięć lekcji. Wychowawca po rozpoczęciu roku zapowiedział, że niedługo będzie zebranie i już można składać skargi do pani dyrektor. Nauczyciel też wie, że coś jest nie tak – uważa Aleksandra, mama uczniów piątej i szóstej klasy. Przepełnione szkoły i popołudniowe zajęcia – to skutki reformy edukacji.
Aleksandra
mama szóstoklasisty i piątoklasisty

To jazda bez trzymanki. Nie wiem, kto ten plan ustalał. Te dzieci na dziewiątej lekcji już nie myślą. Chciałam zapisać synów na dodatkowy angielski, ale nie ma kiedy. Lekcje przecież trzeba odrobić w domu, przygotować się na kolejny dzień.


Fatalny plan minister

Czerwiec 2016. Minister edukacji Anna Zalewska z pompą przedstawia plan reformy edukacji. I błyskawicznie wciela go w życie. Sześciolatki wracają do przedszkoli, a uczniowie, którzy mieli właśnie opuścić podstawówkę i iść do gimnazjum, zostają w ławkach siódmej klasy. Ostrzegało wielu, alarmował ZNP.

Ale nikt sobie z tego nic nie robił. Padały argumenty, że przecież ZNP przed laty też odradzał wprowadzenia gimnazjów. – Tak, byliśmy przeciwko temu, ale skoro już gimnazja weszły i sprawy się uporządkowały... – zaczyna Stanisław Mejszutowicz, prezes oddziału ZNP w Mińsku Mazowieckim.

Plan Zalewskiej szybko został wprowadzony w życie: ministerstwo przygotowało nowe prawo oświatowe, Sejm je przyjął, samorządy przyszykowały szkoły, napisano nowe podstawy programowe i wydrukowano podręczniki. Ale w praktyce nie działa to tak sprawnie.

– Myśmy ostrzegali. Gdyby te zmiany były wprowadzane systematycznie przez lata, to inaczej by to wyglądało. A takie gwałtowne zmiany spowodowały ogromne zaburzenia w pracy szkół – tłumaczy Mejszutowicz. Rodzice alarmują, że szkoły nie funkcjonują dobrze, a ofiarami reformy Zalewskiej są ich dzieci.

Skutki: lekcje w kontenerach

Lista skarg i zażaleń jest długa. Najwięcej do powiedzenia mają rodzice dzieci z dużych miast. – W małych miastach, gdzie budynek szkoły łączy podstawówkę i gimnazjum, nie ma problemu, bo tam są sale. I dzieci się mieszczą. Natomiast jeśli chodzi o większe miasta, to sytuacja wygląda inaczej. Myśmy jako związek przez cały czas ostrzegali. Podawaliśmy liczby i powtarzaliśmy, że będą duże problemy – mówi nam Urszula Kruczek, prezes ZNP w Świebodzicach, rodzinnym mieście minister Anny Zalewskiej.

I nie mylili się. Szkoły są przepełnione, bo przecież doszedł do nich dodatkowy rocznik – uczniowie, którzy nie poszli do gimnazjów. Brakuje więc miejsca na korytarzach, w szatniach, stołówkach czy na salach gimnastycznych.

Wprowadzono system zmianowy i niektórzy uczą się nawet do 19:00. Dyrektorzy próbują sobie z tym radzić na różne możliwe sposoby. "Gazeta Wyborcza" pisała nawet o pomyśle dyrektora jednej z placówek, by lekcje wf-u odbywały się w soboty.

W wielkopolskich Wirach sale lekcyjne zamieniono na kontenery. A to dlatego, że uczniowie nie mieszczą się w budynku szkoły. I do czasu rozbudowy obiektu, lekcje odbywają się w blaszanych kontenerach, które są wyposażone w ogrzewanie, oświetlenie i łazienki.

"Szkoła nie jest z gumy"
– Moja córka już się dowiedziała, że będzie miała zajęcia z historii na stołówce. Panie w kuchni będą gotowały obiad, w powietrzu będą się unosić zapachy smażonych kotletów, a dzieci będą się uczyć o królach. Okazało się, że szkoła nie jest z gumy. A myśleli, że jest – ironizuje Marzena, mama dwóch nastolatek.

Korytarze ich szkoły, która znajduje się w niewielkim mieście w województwie zachodniopomorskim, są tak przepełnione, że uczniowie z trudem się mijają. – Szkoła jest dostosowana do sześciu klas. Kiedyś było więcej uczniów, ale poźniej ją przebudowano, zrobiono salę gimnastyczną, zlikwidowano klasy. A teraz mamy w budynku o dwa roczniki więcej. I jest zwyczajnie ciasno – kwituje Marzena.
Marzena
mama 5- i -6-klasistki

Dzieci zauważają, że w szkole jest tłoczno, obijają się o siebie. Zauważają, że lekcje są na stołówkach i w innych dziwnych salach.

Córki Marzeny rocznikowo dzielą dwa lata, ale jedna z nich jest w szóstej, a druga w piątej klasie. – Młodsza córka załapała się na reformę sześciolatków, z której zrezygnowano. Dziewczyny się śmieją, bo jedna ma przyrodę, a druga już biologię i geografię. Ale generalnie uczą się tego samego. W tamtym roku na historii miały dokładnie ten sam materiał, więc nie wiem już, o co chodzi – rozkłada ręce Marzena.

Jej życie kręci się wokół zajęć córek. Musi je dowozić do szkoły. – Chodzą na najróżniejsze godziny. W piątej klasie córka ma np. na 11:30, kończy o 16:15, a jesteśmy dojeżdżające, więc ja codziennie wożę dziewczyny do szkoły. To poronione – ocenia. Zauważyła też, że brakuje nauczycieli. – Oni ciągle się zmieniają, większości nie znam.

3 godziny na świetlicy

Zachodniopomorskie, małe miasteczko. Syn Patrycji właśnie poszedł do drugiej klasy szkoły podstawowej. Przed rozpoczęciem roku plotkowano, że dzieci będą chodzić do szkoły na zmiany. Ale dopiero we wrześniu dyrekcja oficjalnie poinformowała o tym rodziców.

Maciej z domu do szkoły ma cztery kilometry, a zajęcia zwykle zaczyna około 11:45. – O 7:36 od nas odjeżdża autobus i od godziny 8:00 do 11:45 dzieci siedzą w świetlicy – żali się Patrycja. Nie ma innego autobusu i nie ma też szansy na to, że po pierwszym półroczu coś się zmieni.

W świetlicy mogą przebywać wyłącznie dzieci, które dojeżdżają lub te, których rodzice pracują. – Jeżeli rodzic nie pracuje, to dziecko nie ma prawa siedzieć w świetlicy – słyszę.

Maciej, uczeń drugiej klasy szkoły podstawowej, lekcje kończy po 15:00, w domu jest około 16:00. – To jest chore, a gdzie czas na dodatkowe zajęcia? On trenuje jeszcze piłkę nożną, którą bardzo kocha. Przychodzi więc ze szkoły, je obiad i zaraz jedziemy na trening. Wraca o 18:30 i odrabia lekcje. Czas na naukę znajduje, na zabawę już niekoniecznie – mówi Patrycja. I dodaje, że uczniowie z pobliskiego Czaplinka mają jeszcze gorzej, bo kończą lekcje nawet o 19:00.
Patrycja
mama drugoklasisty

Najgorzej jest z tymi godzinami. Syn zimą będzie wychodził, kiedy jest ciemno i wracał, gdy już będzie ciemno.

Patrycja narzeka też na brak miejsca w szkole. Choć cieszy się, że klasa jej syna nie dzieli sali lekcyjnej z inną. – Takie dzieci nie mają nawet własnych szafek. Jak pierwszaki kończą zajęcia, to wchodzi druga klasa. I te dzieci wszystko muszą ze sobą nosić. Rodzice są już zdenerwowani, na rozpoczęciu roku zamiast słuchać pani dyrektor, to narzekali na plan i zmiany – dodaje Patrycja.

Lekcje od 7:10

Syn Jacka właśnie zaczął naukę w czwartej klasie, do której poszedł jeszcze jako ośmiolatek. – W związku z dwoma reformami trafił do szkoły jako pięciolatek – mówi Jacek.

Plan lekcji dostali w niedzielę. I bardzo się zdziwili. Bo dyrektorka jednej z warszawskich podstawówek zapewniała, że dzieci nie będą miały popołudniowych zajęć. – Na przykład Adam w poniedziałek zaczyna o 12:55. A ja i żona od rana jesteśmy w pracy. Syn może iść wtedy do świetlicy albo będzie musiał przedwcześnie dorosnąć i przez cztery godziny siedzieć sam w domu – zauważa.
Jacek
tata czwartoklasisty

Jak zobaczyłem ten plan lekcji, to się przeraziłem. Przecież to jeszcze mały dzieciak. Zacząłem nawet myśleć, że może by go do jakiejś prywatnej szkoły zapisać, ale to też nie jest takie proste, bo tam nie ma miejsc.

– Tak ma dwa razy w tygodniu – mówi Jacek, analizując plan lekcji syna. W piątki Adam ma osiem lekcji, na dziewiątą – religię –nie chodzi.

Bywa i tak, że lekcje w szkole Adama rozpoczynają się o 7:10. – W planie widzę, że każda klasa powyżej trzeciej ma przynajmniej raz w tygodniu na 7:10. Najczęściej wtedy jest religia, ale niektórzy o tej porze uczą się też przyrody czy matematyki – mówi.

– Koleżanka Jacka, której córka trafiła do innej klasy, zaprowadziła ją na religię na 7:10. Dzieci koczowały przed klasą do 7:40. Wreszcie przyszła siostra prowadząca i powiedziała, że ona nie może przychodzić wcześniej, bo o 7:00 zaczyna modlitwę – opowiada rozbawiony Jacek.

Ale po chwili traci ten entuzjazm: – Może być tak, że to Kościół jest silniejszy i trzeba będzie przenieść wszystkie religie z 7:10 na późniejsze godziny. Wtedy dzieci tak rano będą miały inne zajęcia. Ja teraz żartuję, ale nie zdziwiłbym się, gdyby siostry to wymusiły na dyrektorce. Dziś mamy zebranie i podejrzewam, że tam będzie gruba awantura.

"Szkołokrążcy"

Cierpią nie tylko dzieci i ich rodzice, ale i nauczyciele. W wielu szkołach ich zresztą brakuje, choć szacuje się, że zwolniono prawie 10 tys. nauczycieli. Ci ze likwidowanych gimnazjów pracują teraz nawet w kilku szkołach. Często dojeżdżają do nich z jednego końca miasta na drugi. Mówią o sobie "szkołokrążcy" albo "nauczyciele objazdowi".

A wszystko po to, by uzbierać godziny do pełnego etatu. – Brakuje nauczycieli w szkołach, gdzie potrzebni są oni tylko na dwie lub trzy godziny lekcyjne. W tych szkołach podstawowych wprowadzono nowe przedmioty, jak np. fizyka, chemia, biologia. I nauczycieli tych przedmiotów nie ma – mówi nam Stanisław Mejszutowicz.

Ale nie tylko nauczycieli brakuje. Do wielu szkół wciąż nie dotarły książki. Polska Izba Książki wprawdzie informowała, że podręczniki są już w 98 proc. placówek. Ale wciąż nie ma ich w kilkuset szkołach. Do niektórych przywieziono, ale nie takie, które zamawiali nauczyciele. I nie wiadomo, kiedy przyślą te właściwe.

*Imiona niektórych bohaterów tekstu – na ich życzenie – zostały zmienione.