"Norki zabijane są w komorach gazowych"? Tak wygląda walka przeciwników i zwolenników hodowli na futra

Katarzyna Zuchowicz
"Gdzie ta dobra zmiana dla zwierząt" – pod takim hasłem odbywa się w Warszawie wielka demonstracja. Organizuje ją kilka fundacji, które nie mogą pogodzić się z tym, jak PiS – mimo wielkich obietnic – potraktował ich postulaty. Jeden z nich to likwidacja hodowli zwierząt futerkowych. Mimo wsparcia samego prezesa Kaczyńskiego pomysł upadł. Ale między zwolennikami i przeciwnikami cały czas trwa walka na argumenty.
Sprawa hodowli norek podzieliła wiele środowisk w Polsce, również politycznych. Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Gazeta
Część tych argumentów brzmi brutalnie i drastycznie. Przeciwnicy mówią o komorach gazowych, w których zabijane są norki, zwolennicy o miejscach pracy, które zapewniają fermy. Przekrzykują się w kwestii zapachu, warunków, w jakich żyją zwierzęta, dochodów, jakie generuje ten przemysł, kapitału, jaki za nim stoi, nawet kontroli ferm.

Kto ma rację? To spór, o którym pisaliśmy, że nawet w PiS toczyła się większa wojna niż o Beatę Szydło. Sporne kwestie pomagają nam wyjaśnić osoby, które kwestie norek w małym palcu mają od lat.

799 ferm mięsożernych w Polsce
Mikołaj Jastrzębski zajmuje się tematem futer od 12 lat, jest jednym z autorów raportu o przemyśle futrzarskim w Polsce, reprezentuje fundację Viva, która jest jednym z organizatorów czwartkowej manifestacji. Fundacja, w której działa, posiada wiele dokumentów z informacjami na temat hodowli norek – udzieliły ich wszystkie instytucje publiczne, w tym m.in. ministerstwa i Główny Inspektorat Weterynarii.


Mówi, że w Polsce zarejestrowanych jest 799 ferm mięsożernych zwierząt futerkowych, w tym najwięcej norek. Na tych największych może być do 300 tys. zwierząt, najczęściej kilkadziesiąt tysięcy. Skóry zwierząt, z przeznaczeniem na futra, sprzedawane są za granicę – głównie do Rosji i Chin. W Polsce nie ma na nie zapotrzebowania.

– Na każdym etapie hodowle norek nie mają ma racji bytu. Zwierzęta cierpią, ludzie cierpią, państwo nie zarabia. Skóry idą na eksport, u nas zostają koszty środowiskowe, bo odchody tych zwierząt wsiąkają w ziemię – mówi.

Profesor Marian Brzozowski zajmuje się zwierzętami futerkowymi w Katedrze Szczegółowej Hodowli Zwierząt SGGW. Jest zwolennikiem hodowli norek i innych zwierząt futerkowych.

On najpierw naświetla cały szerszy kontekst. Podkreśla, że człowiek jest cudzożywny i żeby przetrwać musi wokół siebie stworzyć środowisko, które też korzysta z innych organizmów.

– Tak jesteśmy ukształtowani. Jednak coraz bardziej uciekamy od środowiska i stawiamy na sztuczność. Za wszelką cenę chcemy zniszczyć to, co naturalne, uważając, że najlepsze jest to, co sztuczne. Patrząc na to, co się dzieje, uważam, że niedługo utoniemy w tym plastiku, bo jest go tak dużo. I zamiast to powstrzymać, działamy na własną szkodę, bo niszczymy to, co jest naturalne i wprowadzamy tego plastiku jeszcze więcej – stwierdza.

Uważa, że z jednej strony lubimy mówić, że trzeba traktować zwierzęta humanitarnie. A z drugiej strony dehumanizujemy człowieka: – Bo sami stwarzamy sobie coraz gorsze warunki poprzez otaczanie się sztucznościami.

Potem padają konkretne argumenty.

Komory gazowe dla norek


Futro ściągane jest z każdej norki ręcznie: – Ciała zwierząt są utylizowane. A same futra są przygotowywane na aukcje.

Prof. Brzozowski uważa jednak, że nazywanie miejsca, w którym zabijane są norki", komorami gazowymi”, to czepialstwo. – Oczywiście można to tak nazwać. Proces odbywa się w zamkniętym pomieszczeniu. Na lotniskach też mamy takie komory gazowe, gdzie można palić papierosy. Te pomieszczenia też można tak nazwać – mówi.

Zapewnia, że w czasie całego procesu norki nie cierpią, nic nie czują. – Są wkładane do tych wózków, które są szczelnie zamknięte. Potem podłączany jest tlenek węgla. One po prostu bezboleśnie usypiają. Nawet nie zauważą, kiedy to się wydarzyło – tłumaczy profesor.

Podaje wymowny przykład: – Wiemy przecież, że czasem zdarzają się wypadki. Ktoś jest w wannie, ma nieszczelny piecyk gazowy i nawet nie wie, nic nie czuje, że z tego piecyka wydobywa się tlenek węgla. Usypia i nawet tego nie zauważa.

Ile osób jest zatrudnionych na fermach
Polska jest drugim największym eksporterem skór norek. Hodowcy i zwolennicy przemysłu futrzarskiego przekonują, że przemysł daje ogromne zatrudnienie, likwiduje bezrobocie.

Przeciwnicy podają argumenty, że jest zupełnie inaczej. – Hodowcy mówią, że walczą z bezrobociem, płacą składki. Nie jest to prawdą. Zapytaliśmy ZUS i otrzymaliśmy odpowiedź, że zatrudnienie w tym sektorze znajduje w Polsce 986 osób, przynajmniej tyle zatrudniono na umowę o pracę lub zlecenie. Większość osób pracuje na śmieciówkach, nie wykluczamy też, że na czarno – twierdzi Mikołaj Jastrzębski.

Uważa, że polscy hodowcy od 2012 roku podają liczbę z kapelusza, mówiąc, że w przemyśle futrzarskim znajduje zatrudnienie 50 tys. osób. – Zgodnie z ustaleniami Fur Europe, czyli organizacji zrzeszającej hodowców z całej Europy, w całej Europie, w całym łańcuchu produkcji, pracuje 60 tys. osób. Już z tego względu niemożliwe jest, by 50 tys. z nich pracowało z Polsce – dowodzi.

Podaje przykład Norwegii, gdzie przy milionie zwierząt zabijanych na futro pracuje 400 osób: – W Polsce co roku zabijanych jest około 10 mln zwierząt na futra. A więc liczba 4 tys. pracowników wydaje się racjonalna.

Taką samą liczbę podaje raport Zachodniego Ośrodka Badań Społecznych i Ekonomicznych. Jego autorzy szacują, że polskie fermy futrzarskie to około 3-4 tysięcy zatrudnionych.

W Vivie słyszymy również, że największe zatrudnienie na fermach jest sezonowe, a hodowcy zatrudniają osoby bez kwalifikacji i najczęściej są to cudzoziemcy: – To prace bardzo nisko płatne, które polegają na karmieniu i zabijaniu zwierząt. Z tego co wiemy, chodzi o Ukraińców. Hodowcy sami przyznawali się, że ponad połowę pracowników stanowią cudzoziemcy, ponieważ Polacy nie są zainteresowani pracą na fermach.


Mikołaj Jastrzębski informuje, część ferm zarejestrowana jest tylko fikcyjnie. – Czyli w praktyce istnieje jedna wielka instalacja, ale w praktyce podzielona jest np. na 52 małe fermy. Ma to miejsce m.in. w Góreczkach. Dzieląc fermy na mniejsze hodowcy mogą płacić niższe podatki albo pominąć głos okolicznych mieszkańców przy rejestracji takiej fermy. Nie muszą ich pytać o zgodę – mówi.
Mikołaj Jastrzębski
Viva

Zgoda potrzebna jest dla ferm, na których znajduje się ponad 84 tys. norek. Ale jeśli ma się 300 tys. norek, ale fermę podzieli się na mniejsze to ten wymóg znika.

– To są mięsożerne zwierzęta, więc zawartość ich odchodów jest radykalnie inna. Smród jest nieunikniony, gdyż są to otwarte pawilony, a nie zamknięte jak np. kurniki. To są klatki na otwartym powietrzu – dodaje.

Słyszymy, że w ciągu ostatnich 10 lat w Polsce odbyło się ponad 150 protestów przeciwko fermom norek. – To są zakłady, które nie tylko nie dają pracy lokalnym mieszkańcom, ale wręcz zatruwają im życie. Jest smród, są plagi much. W takich miejscowościach nie może się np. rozwinąć agroturystyka. Pomijając fakt, że część ludzi nie jest w stanie np. normalnie funkcjonować w lecie. Zdarzały się plagi much, w których mieszkańcy sprzątali muchy szuflami – mówi Mikołaj Jastrzębski.

Profesor patrzy na to szerzej. 60 procent Polaków mieszka dziś w mieście, 40 procent na wsi: – Z tego w rolnictwie pracuje kilka procent. Czyli ponad 30 procent mieszkających na wsi nie ma nic wspólnego z rolnictwem. I przeszkadza im zapach, zapomnieli skąd się bierze mleko, mięsko, jajka. Trudno, żeby zapachu nie było, jak się wywozi obornik na pole. A nie da się go nie wywozić.

Zaprasza na fermę, żeby powąchać. Przekonuje, że normalnie nie ma żadnego zapachu. – Pojawia się, gdy wywozimy obornik, to jest tylko jeden taki okres w roku przez 3, 4 dni – przekonuje.

Kto to kontroluje fermy
Fundacja Viva zainteresowała się tematem kontroli dwa lata temu. Jej aktywiści wystąpili z wnioskiem o dostęp do informacji publicznej, do wszystkich powiatowych lekarzy weterynarii, tam, gdzie znajdowały się fermy. Zrobili analizę ponad 2700 kontroli, które miały miejsce na fermach.

– Okazało się, że zazwyczaj są dwie kontrole w ciągu roku. Jedna dotyczy ubocznych produktów pochodzenia zwierzęcego, gdy zwierzęta hodowane na futra są karmione odpadami z rzeźni. Wtedy inspektor nie ogląda norek, tylko m.in. warunki, w jakich przechowywana jest karma. Druga dotyczy dobrostanu zwierząt. Czasem jest jeszcze trzecia – czy proces zabijania odbywa się prawidłowo – opisuje Mikołaj Jastrzębski. Z analiz fundacji wynika, że średni czas kontroli to półtorej godziny. Na cały rok takie kontrole aktywiści uważają za niewystarczające.

– Kontrole są bez przerwy. Inspekcja weterynaryjna ma obowiązek kontrolować fermę raz na dwa, trzy lata. Kontrolowane jest wszystko: warunki utrzymania, żywienie, zabezpieczenia fermy od środowiska zewnętrznego. Chodzi o przepis, który wymaga, aby każda ferma była otoczona podwójnym ogrodzeniem w celu zabezpieczenia  fermy przed ewentualnymi
przedostaniem się hodowanych zwierząt poza jej teren – odpowiada prof. Marian Brzozowski. Mówi, że są też kontrole inspekcji środowiska, inspekcji pracy i innych instytucji.

Ile do budżetu państwa
W przestrzeni publicznej pojawiły się głosy, że niektóre fermy nie są polskie. W Vivie słyszymy, że fermy norek są polskie i holenderskie: – Zdarzają się też spółki polsko-holenderskie. Jeśli chodzi o małe, przydomowe hodowle lisów, mówimy tu głównie o polskim kapitale. W przypadku wielkich instalacji sprawy zaczynają się komplikować, a przynajmniej 2 z 10 największych ferm w Polsce należą do Holendrów.

Prof. Marian Brzozowski odpowiada: – Większość ma polskich właścicieli, czyli jest to polski kapitał. Obecnie funkcjonujące fermy, na których hoduje się większość zwierząt, to obiekty nowe, które powstały w ostatnich kilkunastu latach, jako efekt światowego zainteresowania skórami zwierząt futerkowych, głównie norek.



Prof. Brzozowski mówi o miliardach. Uważa, że łatwo wyliczyć – jeśli skóra jednej norki kosztuje 30 euro, a eksportujemy 10 mln sztuk.
Ile zarabia Polska
za money.pl

"Hodowla zwierząt na futra stanowi znaczną część produkcji rolnej w Polsce, przynosząc krajowi corocznie ok. 2,5 mld złotych. Przeciętne gospodarstwo odprowadza co roku na rzecz państwa ok. 300 tys. zł różnego rodzaju podatków i składek. Jak twierdzą hodowcy, branża daje zatrudnienie – bezpośrednio i pośrednio – kilkudziesięciu tysiącom osób w Polsce. Roczne przychody polskich rolników z hodowli zwierząt futerkowych, w zależności od koniunktury, wynoszą od 400 do 600 mln euro".

Woda i środowisko naturalne vs. klatki
Sprzeczności wywołuje też temat warunków, w jakich żyją zwierzęta. – Norki są samotnikami, występują na brzegach jezior, rzek. Muszą mieć dostęp do wody, w której będą mogły pływać. Na fermie nie jest to możliwe, one spędzają całe swoje życie na metalowych kratach. Gdy w Szwajcarii próbowano im ten dostęp zapewnić, okazywało się, że hodowla przestaje być opłacalna – tłumaczy ekspert Vivy.



Najważniejsze, podkreśla, by miały wodę do picia: – Każda musi mieć poidełko z wodą, lato czy zima. Ponieważ norki przebywają w otwartych pomieszczeniach, każda ferma jest wykorzystania w system pojenia z podgrzewaniem. Żeby woda nie zamarzła.

Tańsze skóry i co wtedy
Przeciwnicy hodowli cieszą się, że cena za skóry norek spada. Liczą, że to dobry prognostyk do likwidacji hodowli w przyszłości. Ale i tę kwestię zwolennicy widzą inaczej.

– W mojej opinii taka sytuacja, w której wyroby ze skór futerkowych staną się tańsze i bardziej dostępne  powinna spowodować wzrost zainteresowania nimi jako produktem naturalnym, pomagającym chronić nasze środowisko przed zalewającymi nas z każdej strony tworzywami sztucznymi – uważa profesor SGGW.