"Thank u, next" podbija świat i bije rekordy. Ale sukces Ariany Grande ma znacznie mroczniejsze tło
Ostatnio wszyscy mówią o Arianie Grande. Piosenka o byłych chłopakach, teledysk napchany popkulturowymi odniesieniami, rekordy na YouTube, memy... Nie da się ukryć, że sukces piosenki "thank u, next" może wywindować ją na muzyczny szczyt. Ale co się za tym sukcesem kryje? Bo to wszystko nie jest takie proste, a triumf Grande ma swój początek w złamanym sercu, wielkim bólu i... śmierci.
Oczywiście mistrzowsko jak na ludzkie standardy. Każdy wie przecież, że nie jest tak łatwo otrząsnąć się po ciężkich, wręcz traumatycznych wydarzeniach. I Ariana też to wie.
– Mam wszystko, ale jeśli chodzi o życie osobiste, nie mam, ku...a, pojęcia, co robię. Tak, to jest bardzo trudne – powiedziała kilka dni temu, odbierając przyznawaną przez magazyn "Billboard" nagrodę dla Kobiety Roku. I dodała: – Jestem szczęśliwa, a jednocześnie nieszczęśliwa.
A Ariana ma to gdzieś i postawiła na szczerość. Oczywiście wykalkulowaną marketingowo, ale to ma tu mniejsze znaczenie – tylko się cieszyć, że ma naprawdę dobrych speców od wizerunku.
Stąd ogromny sukces "thank u, next", piosenki (i teledysku), o której ostatnio mówi każdy.
Ale zacznijmy od początku.
Grande i terroryści
Chociaż właściwie od środka. Nie chcę bowiem wracać do jej muzycznych początków. Ale tak w telegraficznym skrócie: Ariana Grande, lat 25, Amerykanka włoskiego pochodzenia, skala głosu porównywalna do tej Mariah Carey (tez umie robić głosem "gwizdki"), zaczynała na Broadwayu, w serialach dla młodzieży stacji Nickelodeon i na YouTube, nagrała trzy przebojowe płyty, jest obecnie jedną z największych młodych gwiazd pop i ma za sobą armię wiernych fanów.
Ale życie Grande jest bardziej dramatyczne, niż może to powiedzieć nam krótka notatka w stylu Wikipedii. Kiedy miała osiem lat, jej rodzice się rozwiedli, co było pierwszym wielkim wstrząsem w życiu Amerykanki. Musiała potem chodzić przez lata na terapię, bo trudno było jej pogodzić się z rozpadem rodziny, którą zawsze uważała za bezpieczną przystań.
Ale przyszedł sukces, Ariana stała się gwiazdą, ludzie zachwycali się jej uroczą dziwacznością i wielkim talentem, czego kombinacją jest ten słynny już występ u Jimmy'ego Fallona, gdzie perfekcyjnie udaje znane wokalistki.
Na fali sławy 22 maja 2017 roku Ariana poleciała do Manchesteru. Koncert jak koncert, taka praca. Jednak ten występ Grande zapamięta do końca życia, bo to wtedy – a dokładnie już po koncercie, kiedy ludzie opuszczali stadion – dżihadyści wysadzili się w powietrze i zabili 22 osoby (w tym dwoje Polaków), a ranili setki.
I nie uniknęła ich także Grande. Piosenkarka zareagowała szokiem, na krótki czas odizolowała się od zewnętrznego świata. Ale wzięła się w garść, odwiedziła rannych w szpitalach, a kilka tygodni później zorganizowała w Manchesterze koncert charytatywny One Love, na który zaprosiła koleżanki i kolegów ze świata muzyki.
Potem nadszedł rok 2018. Rok, który Ariana na wspomnianej gali "Billboardu" nazwała "jednym z najlepszych w swojej karierze i najgorszych w życiu".
Grande i mężczyźni
Wszystko zaczęło się w maju 2018 roku, kiedy Grande zerwała z raperem Mac'em Millerem. Para znała się od sześciu lat, była ze sobą od niecałych dwóch. Podobno głównym powodem rozstania było uzależnienie Millera od narkotyków. Grande twierdziła, że próbowała mu pomóc, ale ma już dość. W końcu Miller też musi chcieć.
Wszyscy oczywiście jak sępy czekali na reakcję Grande. Będzie płakać, rozpaczać, krzyczeć? Co zrobi, co powie? Zaczęło się też... obwinianie.
Naprawdę znaleźli się ludzie, którzy stwierdzili, że to odejście Grande od Millera było przyczyną śmierci rapera. Bo w końcu kobieta powinna zawsze nad mężczyzną czuwać i nim się opiekować, inaczej "to zła kobieta była". Jasne, że Miller z pewnością przeżył rozstanie, ale Grande przecież go nie zabiła. Ludzie, litości, chciałoby się powiedzieć.
Grande, która akurat niedawno wydała swój trzeci album (i pierwszy po zamachu w Manchesterze), "Sweetener", odezwała się dopiero dzień później. A właściwie odezwała w cudzysłowie, bo zamieściła tylko czarno-białe zdjęcie Maca Millera. Bez podpisu, z wyłączonymi komentarzami. Dostała prawie 13 milionów lajków.
Dopiero po kilku dniach ciszy zareagowała słowami.
Grande i rozstania
I tutaj wchodzi na scenę "thank u, next". Śmierć byłego ukochanego, burzliwe rozstanie, cięte komentarze mediów i internautów, powrót na terapię (podobno) – w tym klimacie powstał jeden z największych hitów tego roku.
Podobno utwór był gotowy w niecały tydzień. Niedługo po odejściu Millera Grande zamknęła się w studiu nagraniowym z przyjaciółmi muzykami i producentami. Jak wyjawiła potem, tworzenie i śpiewanie pociesza ją i leczy – stąd praca nad nową płytą, mimo że niedawno wydała poprzednią, i stąd nowa piosenka. Mimo że przecież przed chwilą słuchaliśmy singli ze "Sweetenera", jak hit o wymownym tytule "no tears left to cry" (nie zostało mi już żadnych łez do płakania).
Piosenka pojawiła się nagle i bez żadnych zapowiedzi (co rzadko się zdarza w świecie muzyki) w sobotę wieczorem. Od razu zaczęto jej masowo słuchać, udostępniać ją, komentować, analizować. Reakcja fanów i mediów była ogromna. Nie umknęło im też, że premiera "thank u, next" miała miejsce... kilka minut przed transmisją nowego odcinka na żywo "Saturday Night Live" z Davidsonem. A to on jest jednym z bohaterów utworu.
Jednak piosenka nie stała się hitem tylko dlatego że Ariana śpiewa o byłych chłopakach. Jasne, to jeden z powodów, ludzie uwielbiają tego typu smaczki, ale przecież wszyscy o tych związkach wiedzieli, Ariana nie wyjawiła żadnej tajemnicy.
"Thank u, next" się wyróżnia, bo nie jest to szloch dziewczyny, która ma złamane serce. Nie są to wyrzuty do byłych, jak ma to w zwyczaju Taylor Swift. Nie jest to użalanie się nad sobą. Nie, Ariana poszła o krok dalej. Wyznaje, że jest wdzięczna za wszystkie te relacje, bo dzięki nim dojrzewała i wzbogaciła się wewnętrznie. Nieźle.
"Jeden nauczył mnie miłości, / drugi nauczył mnie cierpliwości / trzeci nauczył mnie bólu, / teraz jestem taka wspaniała. / (...) Kochałam i straciłam, / ale nie tak to widzę, / bo patrzcie co mam / patrzcie, czego mnie nauczyliście " – śpiewa Grande. I dodaje, że kiedyś "pójdzie do ołtarza, trzymając mamę za rękę", co "bardzo chce zrobić tylko raz".
Ale na razie "dziękuję, następny". Jest gotowa na nowy rozdział.
Grande i filmy
Niezwykle osobisty wydźwięk, świetny wokal, kawał dobrej popowej piosenki i milion memów ("Kiedy zjadasz paczkę chipsów: – Dziękuję, następna") – "thank u, next" wywindowało Grande na wyżyny. Do tego piosenka – jako pierwszy utwór Grande w ogóle – z miejsca wylądowała na pierwszym miejscu prestiżowego zestawienia singli "Billboardu". Artystka czekała na to ukoronowanie kariery każdego amerykańskiego artysty 5,5 roku.
Nie tylko jeśli chodzi o piosenkę, ale też o klip, która podobno powstał w tempie ekspresowym. Reżyserka Hannah Lux Davis, która już wcześniej współpracowała z Grande (a także m.in. z Drake'm, The Weeknd, Camillą Cabello i Nicki Minaj), stworzyła bowiem coś blisko popkulturowej doskonałości.
Teledysk Grande jest bowiem pełny nawiązań do kultowych już filmów o nastolatkach. Po kolei perfekcyjnie wyglądająca Grande wciela się w bohaterki "Wrednych dziewczyn", "Dziewczyny z drużyny", "Dziś 13, jutro 30" i "Legalnej blondynki". Piosenka mimo melodyjnego popu, do którego trudno się nie kiwać, jest w głębi dość smutna i melancholijna (co już ustaliliśmy), ale teledysk to czysta zabawa i radocha z odnajdywania ukrytych nawiązań. Do tego pojawia się w nim... mama Kardashianek, Kris Jenner w dość komicznej roli.
Teledysk pobił bowiem dwa rekordy. W ciągu doby miał najwięcej wyświetleń w ciągu 24 godzin w historii You Tube (50,3 miliony) oraz w najszybszym jak dotąd czasie dobił do 100 milionów. Obecnie klip obejrzało ponad 133 miliony ludzi. Czyli bardzo nieźle. A mimo że od premiery minęło już kilka dni, wciąż się o nim mówi. To bowiem wspaniała podróż w popkulturowym czasie.
Ariana Grande i sukces
Nie chcę oczywiście mówić, że tragedie i niedole w osobistym życiu Grande stoją za "thank u, next". Nie powiem tego, bo byłoby to nie fair wobec tej pracowitej, ambitnej i zdolnej dziewczyny.
Nie da się jednak ukryć, że wykorzystała moment i okazję w stu procentach. Zamiast płakać w domu, postanowiła wyjść ze swoim bólem i złamanym sercem do ludzi. I to się naprawdę opłaciło, a może i Arianie Grande jest lepiej.
Jeśli potrzebujemy do tej historii morału oto on: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
A byłemu najlepiej dopiec, publikując piosenkę o nim tuż przed jego programem w telewizji.