"Zmarnowane" pokolenie 40-latków. To m.in. dlatego efekt 500 plus był tak krótkotrwały

Tomasz Ławnicki
To dopiero wstępne dane za rok 2018, ale już poraziły. Liczba zgonów w 2018 r. była najwyższa od czasów II wojny światowej. Zmarło aż 414 tys. osób. To oznacza, że znów spadła liczba ludności, bowiem urodzeń było o wiele mniej – 388 tys. Wyszło przy tym, że to, z czego przed rokiem cieszył się rząd PiS, trwało tylko moment – znów nastąpił spadek liczby urodzeń dzieci. Dlaczego? Oczywiście jednym zdaniem wyjaśnić się tego nie da. Ale warto się tu przyjrzeć grupie obecnych 40-latków.
Pokolenie obecnych 40-latków - ostatnie pokolenie wyżu demograficznego - ono już raczej nie przyczyni się w znacznym stopniu do zwiększenia dzietności w Polsce. Fot. Moodboard / 123RF
40-latkom wiatr w oczy
Urodzeni w drugiej połowie lat 70. i na początku lat 80. – pokolenie gierkowskiego "dobrobytu", echo powojennego baby boomu, czyli dzieci tych, którzy przyszli na świat w czasie wyżu demograficznego końcówki lat 40. i potem lat 50. Niby-dobrobyt z "przerwanej dekady" pamięta jednak mało kto z nas, częściej tylko to, z czym kojarzą się szare i kryzysowe lata epoki Jaruzelskiego.

Pod koniec lat 90. i potem w 2000 – przynajmniej statystycznie – to my mieliśmy sprawić, że wskaźniki dzietności znów wzrosną. Ale tak się nie stało. Demografowie od lat biją na alarm – że liczba ludności spada, że jak tak dalej pójdzie, to nie będzie komu finansować świadczeń z ZUS-u, że cały system emerytur i rent może po prostu runąć.


Receptą miał być program Rodzina 500 plus. To miało być nie tylko wsparcie finansowe dla rodzin, ale też zachęta do tego, by Polacy częściej decydowali się na posiadanie dziecka.

PiS miał się czym chwalić
Nic więc dziwnego, że gdy w niecały rok temu opublikowano pozytywne dane GUS-u, od razu odtrąbiono sukces PiS i jego sztandarowego programu. Dla minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbiety Rafalskiej był to dodatkowy powód do radości. – Jeżeli w 2017 roku nie urodzi się 400 tysięcy dzieci, to połknę własny język – deklarowała w wywiadzie minister w marcu 2017 i jej przewidywania się sprawdziły. Prognozowana bariera została przebita nieznacznie - w sumie przez cały rok urodziło się w Polsce 402 tys. dzieci.

Efekt krótkotrwały
Dziś już wiadomo, że w 2018 r. tego wyniku nie udało się powtórzyć. Spadek nastąpił znaczny - o 3,5 proc.
388 tys. dzieci urodziło się w Polsce w 2018 r. – to spory spadek i nikt już nie mówi o efekcie 500 plus.Fot. Sławomir Kamiński/Agencja Gazeta
Rząd nie ma się czym chwalić, bo widać jednoznacznie, że – jak przewidywali niektórzy eksperci – wzrost liczby urodzeń był krótkotrwały, w dodatku nie można mówić, że wynikał on jedynie z Programu 500 plus. I raczej nie ma się co spodziewać, aby w najbliższych latach liczba urodzeń znów zbliżyła się do poziomu osiągniętego w 2017. Niemal pewne jest, że z roku na rok będzie się ona zmniejszać. 

Prof. Irena E. Kotowska, demografka z Instytutu Statystyki i Demografii Szkoły Głównej Handlowej, jest przekonana, że magicznej bariery 400 tys. urodzeń już nie uda się przekroczyć.

Zwraca przy tym uwagę na strukturę urodzeń. – Widać, że częściej rodziły się dzieci drugie i trzecie w rodzinie. Natomiast liczba urodzeń pierwszych nadal spada. Świadczenie 500 plus, podobnie jak i inne rozwiązania, nie zadziałały jako zachęta, aby zostać rodzicem w ogóle. Możliwe, że pomogło to natomiast w podjęciu decyzji o posiadaniu kolejnego dziecka – wyjaśnia prof. Kotowska. 

Co nie oznacza, że gdyby świadczenie w wysokości 500 zł przysługiwało na każde dziecko, również na pierwsze, bez względu na dochód, to cokolwiek by to zmieniło. – Nawet jeśli miałoby to jakiś wpływ na dzietność, to też tylko krótkotrwały – uważa ekspertka.
Prof. Irena E. Kotowska, demograf ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
Prof. Kotowska tłumaczy, że 500 zł to nie jest rozwiązanie, które znaczący sposób zmienia warunki wychowywania dzieci. Oczywiście, to pomaga finansowo rodzicom, ale istotniejsza jest dostępność i jakość usług, np. opiekuńczo-edukacyjnych czy zdrowotnych.

Kto wtedy myślał o dziecku?
Prof. Piotr Szukalski z Wydziału Ekonomiczno-Socjologicznego Uniwersytetu Łódzkiego w rozmowie z "Dziennikiem Gazetą Prawną", który opisał wstępne dane GUS-u za 2018 r., postawił podobną diagnozę dotyczącą faktu, iż efekt 500 plus był tak krótkotrwały. – To konsekwencja tego, że w latach 90. i później – do 2003 r. mieliśmy kurczącą się liczbę urodzeń. W rezultacie potencjalnych matek w najlepszym do rodzenia wieku będzie coraz mniej. A jak będzie mało matek, to i mało dzieci – ocenił.

Mówiąc mniej naukowo – nadzieje demografów zawiodło pokolenie obecnych 40-latków. I trudno się im (nam) dziwić, że decyzje o posiadaniu dzieci nie przychodziły łatwo. To było ostatnie pokolenie wyżu demograficznego, które dorosłość osiągnęło w momencie szalejącego bezrobocia.

Tym, którzy dziś wchodzą na rynek pracy, na pewno trudno to sobie wyobrazić – od dłuższego czasu stopa bezrobocia utrzymuje się na poziomie jednocyfrowym, a luki łatają pracownicy przyjeżdżający z Ukrainy i nie tylko. Wtedy średnie bezrobocie było czterokrotnie wyższe niż teraz. Szczyt przypadł na lata 2002-2004, gdy wskaźnik ten przekraczał 20 proc.
Rok 2003, Kielce – protest bezrobotnych ze Starachowic, Ostrowca Świętokrzyskiego i Skarżyska-Kamiennej.Fot. Jarosław Kubalski / Agencja Gazeta
A były takie regiony, gdzie pracy nie mogła znaleźć i 1/3 osób w wieku produkcyjnym. To był moment na myślenie o dzieciach?

Taka to polityka prorodzinna
No to jeszcze parę liczb, które dzisiejszym młodym rodzicom nie będą się mieścić w głowie. W 2002 r. rząd teoretycznie prospołecznej lewicy skrócił urlop macierzyński do 16 tygodni (przy pierwszym porodzie, przy każdym następnym do 18). Każdy rodzic wie, jak malutkie jest jeszcze dziecko nieco ponad trzymiesięczne – gabinet Leszka Millera nie widział jednak problemu w tym, aby mamy zostawiały niemowlę na tak wczesnym etapie rozwoju i wracały do pracy.

Dla porównania - w PRL urlop macierzyński wynosił 26 tygodni. Pierwszego skrócenia, do 20 tygodni, dokonał w 2000 r. rząd tworzony przez - znów co za ironia - prospołeczną teoretycznie Akcję Wyborczą "Solidarność". Później, w roku wyborczym 2001, przywrócono wcześniejszy wymiar urlopu, ale AWS-owi to nie pomogło.

Rządy przejęła lewica. Później rząd PiS-LPR-Samoobrony dokonał kosmetycznego wydłużenia macierzyńskiego z 16 do 18 tygodni. I dopiero w 2013 r. teoretycznie liberalna Platforma Obywatelska dokonała prawdziwie realnej zmiany – wprowadzono roczny, płatny urlop dla świeżo upieczonych mam.

Pamięć wyborców długa nie jest, ale mówiło się wtedy o efekcie Tuska. Rok 2014 według demografów miał być fatalny, z dużym spadkiem liczby urodzeń, a tymczasem odnotowano wtedy wzrost. W 2016 r. PiS dokonał podziału na urlop macierzyński i rodzicielski, ale nadal w sumie trwa on rok.

Ani pieniędzy, ani żłobków
No i pieniądze – skoro pomogło 500 plus, to warto przypomnieć o tym, co było wcześniej – jednorazowe becikowe w wysokości tysiąca złotych zostało wprowadzone w 2006 r. Na te wypłaty naciskał LPR, PiS początkowo nie był zbyt chętny, aby pomysł poprzeć. Przed 2006 r., kiedy można było się spodziewać kolejnego echa wyżu demograficznego, finansowe wsparcie z tytułu posiadania dziecka nie istniało.

Nie ma też porównania z aktualnym dostępem do przedszkoli czy żłobków (których przybyło za sprawą programu "Maluch" Władysława Kosiniaka-Kamysza, który to program PiS sobie później przypisał, nazywając go "Maluch Plus").
Urlop macierzyński za rządów SLD został skrócony do 16 tygodni. Dopiero w 2012 r. wydłużono go do roku.Fot. Shutterstock.com
– Obecni 40-latkowie są tym pokoleniem, które te najważniejsze decyzje o posiadaniu dzieci podejmowało w bardzo trudnym okresie – przyznaje prof. Irena E. Kotowska.

Jak wskazuje, dzietności zdecydowanie nie sprzyjało to, co działo się najpierw w pierwszej połowie lat 90., gdy całe społeczeństwo przeżyło szok przejścia na gospodarkę rynkową, i potem, po roku 98., gdy bezrobocie osiągało poziomy rekordowe. To właśnie wtedy na rynek pracy wkraczała generacja wyżu demograficznego z lat 70. i początku lat 80., a popyt na pracę drastycznie spadł.

W dodatku rynek pracy podlegał przekształceniom związanych transformacją i zmianami technologicznymi. W warunkach dużej niepewności związanej z pozyskiwaniem dochodów z jednej strony i redukcji wsparcia polityki społecznej dla rodzin, z drugiej zaś wzrostu aspiracji konsumpcyjnych, ograniczenie się do jednego dziecka wydawało się racjonalne – objaśniają eksperci. To dlatego tak wielu obecnych 40-latków ma dziś tylko jedno dziecko.
prof. Irena E. Kotowska
Instytut Statystyki i Demografii Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, przewodnicząca Komitetu Nauk Demograficznych Polskiej Akademii Nauk

Decyzja o posiadaniu pierwszego dziecka ma zupełnie inne podłoże niż decyzje o posiadaniu kolejnych dzieci. Potrzeby emocjonalne, aby być rodzicem, czyli tzw. użyteczność konsumpcyjna dziecka, można zaspokoić, posiadając jedno dziecko. Natomiast na decyzję o posiadaniu dziecka drugiego, trzeciego czy kolejnego wpływ mają inne czynniki, choćby materialne związane z kosztem bezpośrednim wychowywania dzieci, czy ograniczenie innych aktywności (np. zawodowej, edukacyjnej, czasu wolnego) określające koszty pośrednie rodzicielstwa.

I obecnemu rządowi, i każdemu następnemu trudno będzie zatrzymać niekorzystny trend demograficzny. Co nie oznacza, że nie powinien się starać. Tym bardziej, że ze statystyk wypływa jeszcze jedna istotna informacja – kobiety decydują się na dzieci w wieku coraz późniejszym. Często wówczas, gdy ze względów zdrowotnych jest to już trudniejsze.

Zegar biologiczny
– Przesuwanie prokreacji do późniejszego wieku może przyczynić się do tego, że dzieci będzie mniej niż pary by pragnęły, choćby ze względów biologicznych i zdrowotnych – przyznaje prof. Kotowska. W tej mierze mógłby pomóc rządowy program leczenia niepłodności jak np. program in vitro, ale PiS go zablokował. Wystarczy przypomnieć – dzięki temu programowi z czasu rządów PO-PSL urodziło się ponad 21 tys. dzieci. Dzięki aktualnemu programowi naprotechnologii – kilkadziesiąt. Demografowie zwracają uwagę na jeszcze jedno zjawisko, które sprawia, że i dzietność, i liczba urodzeń spadają. W krajach rozwiniętych wyraźnie wzrasta odsetek populacji, która po prostu rezygnuje z posiadania dzieci.

– Musimy się z tym liczyć, że liczba tych osób będzie rosła. Więc tym bardziej potrzeba jest taka polityka społeczna, aby zachęcić kobiety w wieku rozrodczym - od 15. do 49. roku życia, a głównie te w wieku od 25 do 39 lat - i ich partnerów do posiadania większej liczby dzieci. A ta populacja przecież będzie malała – wyjaśnia prof. Kotowska.

Demograf ubolewa, że i przed laty nie było, i nadal nie ma wypracowanej, spójnej koncepcji polityki społecznej, która dziś jest degradowana właściwie wyłącznie do wypłacania świadczeń pieniężnych.

– Mamy pomieszanie ideologii z rozwiązaniami doraźnymi i przedkładaniem efektów politycznych nad rozwiązywanie problemów demograficznych i społecznych. Zwiększenia wsparcia finansowego rodzin poprzez transfer pieniędzy można było dokonać, korzystając z istniejącego systemu świadczeń rodzinnych (np. znaczna zmiana progów, podniesienie zasiłków pieniężnych, zmiana uprawnień). Ważniejszy jednak był efekt polityczny, koszty obsługi realizacji tego programu się nie liczyły. Iluzją jest także przekonanie, że transfer pieniędzy do rodzin rozwiąże problem niskiej dzietności – tłumaczy prof. Irena Kotowska.

A brak tych rozwiązań obecni 40-latkowie odczują ponownie, gdy będą już seniorami na
emeryturach.