Jaki nazwał go "pajacem". Dziennikarz "GW": "Gdy w Polsce znowu będzie normalnie, to ta postać zniknie"

Daria Różańska
Bartosz T. Wieliński jest jednym z najbardziej hejtowanych dziennikarzy. Na Twitterze często ktoś rzuca w jego stronę: volksdeutsch. Ostatnio Patryk Jaki nazwał go "pajacem". – Czy Patryk Jaki jest w stanie kogoś zdenerwować? Spójrzmy na tego biednego człowieka, który nigdy nie powinien był zostać politykiem i któremu zrobiono straszną krzywdę, wystawiając go na ten odcinek – stwierdza Wieliński. Tłumaczy też, dlaczego zdecydował się pozwać z art. 212 kk kolegę po fachu – Rafała Ziemkiewicza.
Bartosz T. Wieliński jest szefem działu zagranicznego "Gazety Wyborczej", wcześniej był korespondentem tego medium w Niemczech. Fot. Screen z YouTube / "Gazeta Wyborcza"
Jest pan chyba najbardziej znienawidzonym dziennikarzem "Gazety Wyborczej" .

Pochlebia mi pani.

Internetowy hejt i krytykę bierze pan za świadectwo dobrze wykonywanej pracy dziennikarskiej?


Myślę, że gdyby moja praca nie wywoływała żadnej reakcji, to oznaczałoby, że wykonuję ją w zły sposób.

Piszą o panu: "lewak"z "Gazety Wyborczej".

Czytam czasami, że jestem lewakiem, ale to nie jest prawdą. Mam centroprawicowe poglądy, jestem chadekiem, katolikiem. I jest dla mnie miejsce w "Gazecie Wyborczej". W wielu dyskusjach nie zgadzam się ze wszystkimi kolegami z redakcji, ale to nie jest dla nas problemem.


Fakt, że część osób na Twitterze mnie nie lubi, nie jest moją winą. Broniłem się przed mediami społecznościowymi bardzo długo.


Teraz jest pan bardzo aktywny, przynajmniej na Twitterze.


Konto na Twitterze założyłem dzień po wyborach w 2015 roku. Uznałem, że to jest dobry moment, żeby rozpocząć działalność w mediach społecznościowych. I od razu zleciała się chmara ludzi, którzy mieli do mnie różnego rodzaju pretensje, głównie o to, jak piszę o Niemczech, stosunkach polsko-niemieckich czy kryzysie migracyjnym. Byłem mocno zdziwiony. Skala tego wszystkiego przerażała.

Teraz jest jeszcze ostrzej. Nazywają pana na Twitterze "folksdojczem", twierdzą, że "opluwa pan Polskę w niemieckich mediach". A wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki nazywa pana "pajacem". Nie ma pan dość?

To jest w jakiś sposób docenienie mojej pracy. Najwyraźniej trafiam z przekazem.

Czyli nie wkurza się pan, kiedy Patryk Jaki nazywa pana "pajacem"?

Czy Patryk Jaki jest w stanie kogoś zdenerwować? Spójrzmy na tego biednego człowieka, który nigdy nie powinien był zostać politykiem i któremu zrobiono straszną krzywdę, wystawiając go na ten odcinek. Obawiam się, że brakuje mu wiedzy i umiejętności. Mam wrażenie, że najlepiej wychodzi mu mówienie podniesionym głosem i machanie rękoma.

Ale w Polsce Patryk Jaki robi karierę: wiceminister sprawiedliwości, szef komisji reprywatyzacyjnej, prawie że został prezydentem Warszawy.


Ale przepadł w pierwszej turze. Partia zainwestowała w niego ogromne środki finansowe, dostał wsparcie całego rządu. Czekałem kiedy któryś z ministrów obieca w Warszawie budowę portu kosmicznego... Tak ta kampania wyglądała. A Patryk Jaki został brutalnie skonfrontowany z rzeczywistością. Gdy w Polsce znowu będzie normalnie, to ta postać zniknie.

Krótko mówiąc: nie przejmuje się pan opinią wiceministra, którego nie szanuje pan jako polityka?

Bardzo szanuje pana Jakiego. Tyle, że jego kompetencje polityczne są niewystarczające. Spotkałem polityków w Niemczech, we Francji i mimo całej mojej dobrej woli trudno jest mi ich z panem Jakim zestawiać. Szkoda, że odreagowuje swoje niepowodzenia na dziennikarzach, których nie lubi. Ale to już nie mój problem.

Patryk Jaki na Twitterze wytknął państwu wpadkę na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej", gdzie pojawił się tytuł: "PiS hojnie rozdaje nasze pieniądze", a poniżej wspomniano m.in. o nauczycielach. Z czego wynikał ten błąd?

"Gazeta Wyborcza" już tłumaczyła, że doszło do pomyłki. Przeprosiliśmy za to.

Zdecydował się pan pozwać Rafała Ziemkiewicza z artykułu 212 kodeksu karnego. A tymczasem zaledwie kilka dni temu "Gazeta Wyborcza" skrytykowała stosowanie tego artykułu przez Jarosława Kaczyńskiego w związku z tekstem "Taśmy Kaczyńskiego". Jak pan to wytłumaczy?


Jarosław Kaczyński chce zaprząc do sprawy prokuraturę, twierdząc, że naruszamy ważny interes społeczny. Dodajmy, że przecież PiS w pełni kontroluje prokuraturę. Są wątpliwości co do tego, jak prowadzone jest śledztwo, są też przecieki, że Kaczyński chce kontratakować i oskarżyć pana Birgfellnera za próbę wyłudzenia pieniędzy.

Jarosław Kaczyński wykorzystuje więc instytucje państwa, żeby załatwić swoje porachunki z "Gazetą Wyborczą". Pan Ziemkiewicz natomiast od 2016 roku mnie atakuje, twierdząc, że jestem volksdeutschem. Robi to regularnie i uważa że jest bezkarny.

Nie występuję przeciwko dziennikarzowi, a przeciwko hejterowi, który w internecie regularnie mnie obraża. Nie odnoszę się do żadnego z jego artykułów czy książek, ale do obelg, które rzuca na mój temat w mediach społecznościowych.

Tak więc są to dwie zupełnie różne sprawy, które zbiegły się w czasie. Na drogę sądową zdecydowałem się wystąpić w zeszłym roku. W lutym 2018 roku Ziemkiewicz razem z panią Ogórek atakowali mnie na antenie TVP. Wówczas Ziemkiewicz nazwał mnie kolejny raz volksdeutschem.

Napisaliśmy skargę do KRRiTV. Rada przyznała nam rację, że jego słowa są obelżywe, nakazano TVP usunięcie tego odcinka z sieci. A wtedy pan Ziemkiewicz oburzony tą decyzją powtórzy na Twitterze, że jestem "kanalią" i "volksdeutschem".

Mógł pan do obrony własnego imienia wykorzystać prawo cywilne. Dlaczego pan tego nie zrobił?

Zależy mi na tym, żeby sąd potępił całokształt działania pana Ziemkiewicza i by uznał, że nazywanie volksdeutschem oponentów jest niedopuszczalne. Bo to ohydne i obraźliwe słowo.

Najbardziej oburzyło pana określenie volksdeutsch?

Znam dobrze historię II Wojny Światowej i słowo volksdeutsch to chyba najgorsze, co można powiedzieć o Polaku. To oznacza kolaboranta hitlerowskiego, który wydaje swoich rodaków Niemcom na śmierć. Nie zgadzam się na taki język.

Możemy dyskutować, używać mocnych sformułowań, ale są granice, których pan Ziemkiewicz nie może przekraczać. Wystarczy przypomnieć jego wcześniejsze wypowiedzi, np. tą w której nazwał Żydów "parchami". Moim zdaniem w interesie PiS leży, by sprzyjający jej rządowi publicyści trzymali się elementarnych zasad kultury.


Pamięta pan jeszcze czasy, kiedy mógł pan usiąść przy jednym stole i merytorycznie podyskutować z dziennikarzem, który miał zupełnie inne poglądy?


W 2013 roku – tuż przed Euromajdanem – byłem z Piotrem Semką (dziennikarz prawicowego "Tygodnika Do Rzeczy"– red.) na wyjeździe w Rosji, który zorganizowała Fundacja Polsko-Niemiecka. Rozmawialiśmy na różne tematy. Uważałem, że jesteśmy dobrymi znajomymi. I nieustannie mam z nim dobre kontakty. Nie zgadzamy się właściwie w żadnej kwestii, ale potrafimy o tym dyskutować. Sądzę więc, że to zależy od człowieka.

Jeśli ktoś zaczyna rozmowę od nazwania mnie "folksdojczem", to nie ma sensu dalej jej kontynuować. Semka jednak potrafił zawsze zachowywać się kulturalnie. Wojciech Wybranowski (dziennikarz "Tygodnika Do Rzeczy" – red.) proponował kiedyś w TVN24, że mnie podwiezie do domu. Nie korzystałem, bo była już podstawiona taksówka, ale następnym razem chętnie z nim pojadę.

Czy pana zdaniem mamy w Polsce wojnę na linii media wspierające partię rządzącą-media wytykające błędy PiS?


Wojnę mamy. I to na pewno jest wyzwanie dla środowiska, kraju. Przecież dziennikarze i wolne media są fundamentem państwa.

Nie czuję, byśmy my jako dziennikarze "Gazety Wyborczej" byli temu konfliktowi winni. Trzeba przypomnieć słowa poseł Pawłowicz, która mówiła nielubianym przez PiS dziennikarzom, co im zrobi, kiedy jej partia przejmie władzę.

Niezależni dziennikarze, którzy nie identyfikowali się z posłami "dobrej zmiany", którym nie podobały się sformułowania Jarosława Kaczyńskiego o "uchodźcach roznoszących pasożyty i zarazki", od początku rządów PiS byli pod ostrzałem. Wielu wyrzucono przecież z pracy w mediach publicznych.

Wobec mojej redakcji padały najrozmaitsze oskarżenia. Zapowiadano, że wreszcie zostanie zniszczona, a jak się okazuje radzimy sobie bardzo dobrze, mimo że władza próbowała nam zaszkodzić na wielu polach. A te wszystkie marzenia o tym, że nas – niezależnych od rządu dziennikarzy – za moment nie będzie, po prostu się rozwiały.