"Znaliśmy się 45 lat". Przyjaciel księdza Jankowskiego zabrał głos na temat oskarżeń
Zwolennicy księdza Henryka Jankowskiego widzą w nim jedynie bohatera "Solidarności" i wzorowego kapłana. Ale zeznania świadków i dokumenty IPN mówią co innego. Przedstawiają go jako pedofila i współpracownika SB. Renata Grochal postanowiła przyjrzeć się faktom. Niektóre z jej ustaleń są porażające.
Obaj nie wierzą w dwa pozostałe oblicza księdza Jankowskiego, które dopiero po latach ujrzały światło dzienne. – Nie miał żadnych skłonności homoseksualnych. Znaliśmy się 45 lat – zapewnia Grochal Pellowski.
Plotki o tym, że Jankowski ma skłonność do młodych chłopców, krążyły w Gdańsku od lat 90., ale Pellowski nigdy nie zapytał Jankowskiego o zarzuty pedofilskie.
– Najbliżej księdza był Marek Mężyk, który w latach 70. pomagał mu odbudowywać kościół, a później robił na plebanii za kierowcę i kucharza. Myśmy go kilka razy brali na wódkę, jeszcze w latach 90., i pytaliśmy wprost: "słuchaj, ty się tam kręcisz po domu, po sypialni księdza prałata, coś musisz wiedzieć". A on na to, że nie widział żadnych podejrzanych sytuacji – zapewnia Pellowski.
Innego zdania są potencjalne ofiary księdza, które już przeszło 15 lat temu, jeszcze gdy żył prałat, zgłaszały się z zeznaniami na policję. Jednym z nich był Piotr J. W 1997 roku był jeszcze nieletni, uciekł z domu i nocował na plebanii u Jankowskiego. Opowiedział śledczym całe zajście z księdzem.
"Ksiądz zdjął mi majtki i kazał uklęknąć. Zbliżył się członkiem do mojej buzi i chciał, żebym go wziął do buzi. Na początku nie chciałem tego robić, ale powiedział, że nie będę tego żałował... [...] Mówił, że czuje się wspaniale i że robię to lepiej, niż inni to robili" – cytuje prokuratorski raport dziennikarka "Newsweeka".
Ale złożenie zeznań nie było takie łatwe. Prokuratura najpierw robiła wszystko, żeby nie przesłuchać Piotra, więc ten opowiedział swoją historię jednej z gazet. Wtedy służby musiały go wysłuchać. Ale finał tej sprawy nie zakończył sie triumfem sprawiedliwości. Renata Grochal powołuje się na ustalenia Piotra Głuchowskiego z "Dużego Formatu", który twierdzi, że prokuratura sprawę umorzyła, bo prałatowi udało się dotrzeć do osób, które znały Piotra, i namówić je, by przedstawiły go jako mitomana.
Prokuratura ostatecznie nie uwierzyła więc opiniom biegłych seksuologów, którzy uznali, że Piotr mówił prawdę, tylko zeznaniom dezawuujących go świadków. I tak prałat uniknął oskarżeń.
Agent?
Inaczej sprawa wygląda jeśli chodzi o współpracę księdza Henryka Jankowskiego ze Służbami Bezpieczeństwa. Tu istnieją dokumenty, które świadczą o tym, że był kontaktem operacyjnym o pseudonimach "Delegat" i "Libella".
Chociaż oskarżenia pod adresem Jankowskiego idą znacznie dalej. Formułuje je Bogdan Borusewicz, który wprost zarzuca mu, że był agentem SB i miał donieść na niego w 1984 roku. Mówi także o tym, że Jankowski starał się skłócić od wewnątrz środowisko "Solidarności" i oddzielić od Wałęsy m.in. jego i Annę Walentynowicz.
– Gdyby poważnie się nad tym zastanowić, jeżeli Borusewicz ma rację, to całą tę rewoltę Solidarności zrobiła bezpieka – mówi dziennikarce Lech Wałęsa. – Wszystkie najważniejsze spotkania, szczególnie z prezydentami i premierami z zagranicy, odbywały się u prałata. Manipulacja musiałaby być tak daleka, że ja się naprawdę nie zorientowałem – dodaje były prezydent.
Tło tego potencjalnego "spisku" wyjaśnia prof. Andrzej Friszke. – Jankowski chciał być jego (Wałęsy – red.) najważniejszym zausznikiem i doradcą, który mebluje mu głowę. Żeby to osiągnąć, musiał doprowadzić do tego, by Wałęsa nie ufał innym, tylko jemu. Dlatego próbował odgrodzić go od doradców z Warszawy, od środowiska KOR, czyli Borusewicza i Walentynowicz.
Więcej na temat prałata Jankowskiego przeczytasz w najnowszym wydaniu tygodnika "Newsweek".