Dlaczego "donoszę" za granicą i prawica nie może tego przeżyć. Pamiętajmy, że PiS nie równa się Polska

Marcin Mycielski
dyrektor ds. Public Affairs i członek zarządu Fundacji Otwarty Dialog w Brukseli, wcześniej korespondent „Gazety Wyborczej”, założyciel międzynarodowego KOD International, pracownik instytucji unijnych i MSZ
W ostatnim tygodniu - nie po raz pierwszy, i zapewne nie ostatni - spotkała mnie fala hejtu ze strony środowisk prawicowych. Wszystko przez to, że postanowiliśmy, wraz z delegacją Fundacji Otwarty Dialog, odbyć serię spotkań w Waszyngtonie, które - w sumie przypadkiem - nałożyły się czasowo z wizytą Prezydenta Dudy.
Na zdjęciu Marcin Mycielski, autor tekstu. Archiwum prywatne
Cel spotkań był prosty: poinformować amerykańskich decydentów o aktualnym stanie praworządności (zwłaszcza przestrzegania wolności obywatelskich) w Polsce. Sądząc po odbiorze internautów, akcja ta spotkała się z aprobatą - w sondzie serwisu Polityczek 800 osób poparło nasze działania przy jedynie 15 głosach sprzeciwu.

Niespodziewanie, jeden z moich tweetów został masowo rozpowszechniony, zwłaszcza po stronie „proreżimowej”. Media prorządowe chętnie podchwyciły temat, a prawicowi komentatorzy jak Dawid Wildstein czy Jacek Piekara wprost uznali, że moja wizyta była dowodem na moją agenturalność zarówno na rzecz Rosji, jak i Niemiec (bardzo ciekawe skądinąd, jak by ten wspólny interes miał wyglądać?). „Targowica żyje i prosperuje” - skomentował Rafał Ziemkiewicz.


Ale prym - zarówno w mediach społecznościowych, jak i w prasie - wzięła na siebie Aleksandra Jakubowska. Wymyślne oskarżenia skazanej za korupcję byłej twarzy PZPR i polityk SLD, która aktualnie „przebrandowała się” na gwiazdę prawicy, jeszcze bardziej utwierdziły mnie w przekonaniu, że słusznie postępuję. Jeśli tak skrajnie skompromitowana osoba, podręcznikowy przykład politycznej „chorągiewki” a aktualnie tuba propagandowa PiS, bierze nic nieznaczącego mnie na celownik, to ewidentnie musiałem coś zrobić dobrze.

A to, co zrobiłem (i robię już - nieskromnie - dość skutecznie od lat, a konkretnie od początku istnienia KOD), to właśnie wykorzystanie mojej pozycji w Brukseli (jak i innych kontaktów zagranicznych) do informowania świata o poczynaniach naszej partii rządzącej i ostrzegania ich przed podobnym scenariuszem. Mój spontaniczny - kontrowersyjnie zatytułowany - „Podręcznik przetrwania w reżimie autorytarnym” doczekał się 3 milionów wyświetleń w pierwszy miesiąc, tłumaczeń na kilka języków, jak turecki czy filipiński, i serialu internetowego.

Pani Jakubowska swoją tyradę zaczęła od komentarza, który chyba najlepiej obrazuje istotę jej niezrozumienia sytuacji (albo umyślnej manipulacji - wszak mówimy o twarzy komunistycznego “Dziennika Telewizyjnego”). Moją wizytę w Stanach określiła jako “donoszenie na kraj”, dodając tradycyjne już aluzje do powiązań agenturalnych.

Czy tym razem chodzi o Moskwę, Berlin czy Sorosa, ciężko powiedzieć - ale też chyba nie jest to istotne. Ważne, że skoro mówi źle o Polsce, to jakaś tajemna, zewnętrzna siła musi mu za to płacić. Rozumiem, że ta sama tajemna siła “sponsorowała mnie” za KODu (dla którego rzuciłem faktyczną pracę, więc te sorosowe czeki musiały być znaczące), potem podczas pracy dla "Wyborczej", a aktualnie - co jasne - pracując w Fundacji Otwarty Dialog.

I tą ignorancję, lub manipulację, p. Jakubowskiej (podobnie jak setek trolli, którzy w takim tempie zalewają mnie obelgami nie dającymi się publicznie przytoczyć, w jakim są przez administratorów Twittera usuwani), nakreśliłem w zaledwie czterech słowach odpowiedzi: „PiS to nie kraj”.

I tu jest pies pogrzebany. Prawicowi propagandyści za wszelką cenę próbują w naszej świadomości zrównać partię rządzącą z narodem. W ustach dziennikarki z czasów PRL w sumie nie powinno to dziwić, ale zastanawiające jest, z jaką łatwością tą tradycyjną komunistyczną narrację powtarza jednym tchem cała prawica - ta sama, która zawzięcie broni kiboli wykrzykujących „raz sierpem, raz młotem…”.

Otóż, szanowni Państwo, może Was zdziwię, ale PiS to nie kraj, to nie naród, nie Polska i nie suweren. To partia, która - mimo, że tym razem wybrana demokratycznie - przeminie tak samo jak ta poprzednia, która skutecznie przez lata ograniczała nam wolność i demokrację. Dlatego zresztą zakończyłem mój mały „Podręcznik” słowami: „Pamiętajcie, każdy autorytarny, totalitarny czy faszystowski reżim w historii przeminął, dzięki narodowi” - podkreślając, że jedno stoi w opozycji do drugiego, a nie są równoznaczne.

Jadąc więc do USA, gdzie miałem przyjemność spotkać się z przedstawicielami Departamentu Stanu, kilkunastu biur kongresmenów i senatorów, Komisji Helsińskiej i czołowych think-tanków, przekazując im zestaw najświeższych raportów autorstwa polskich i zagranicznych organizacji pozarządowych - jak Amnesty, Human Rights Watch, FOR czy Fundacja Batorego - nie „donosiłem na kraj”, tylko dokładnie przeciwnie, broniłem go przed siłą mu szkodzącą.

W warunkach, do których oczywiście nie mam prawa się nawet porównywać, ale z podobną motywacją i determinacją, robili to przed laty Jan Nowak-Jeziorański, dziennikarze Radia Wolna Europa czy SDP (którym do pięt nawet nie dorastam, ale dobre wzorce warto mieć). Wiedzieli, że sam fakt, iż nasi zachodni sąsiedzi (a dzisiaj sojusznicy), będą mieli pełniejszą świadomość o sytuacji w kraju, skłoni nasze władze do zastanowienia się dwa razy, nim skierują aparat partyjny przeciwko społeczeństwu obywatelskiemu. I tak, jak wtedy patriotycznym obowiązkiem było bronić działaczy „S”, tak dzisiaj jest to obrona prześladowanych sędziów, Elżbiety Podleśnej czy Ludmiły Kozłowskiej.

Bo jakby nie oceniać działalności tych ostatnich, PiS przypilnował, aby miały pełne prawo określać się osobami prześladowanymi przez władze w Warszawie. „Może występować za granicą jako represjonowana przez polski rząd. I ma do tego pełne prawo.” - pisał na łamach „Wyborczej” o Kozłowskiej Bartosz Wieliński.

Dlatego więc, zamiast powielać PRL-owskie metody propagandowe, warto zastanowić się, jaka jest motywacja takiej osoby “donoszącej na kraj”, tej “współczesnej targowicy”, którą skrajna prawica najchętniej by zlinczowała czy - jak europosłów PO - powiesiła na szubienicy (podobnych gróźb karalnych, nieraz pod własnym nazwiskiem autora, otrzymałem w ostatnich 2 tygodniach kilkadziesiąt), oraz kto faktycznie korzysta, a kto traci na takim działaniu.

Tracą oczywiście ci, którzy krzyczą najgłośniej, czyli zwolennicy partii rządzącej, którym wydaje się, że w erze internetu świat nigdy nie dowie się o poczynaniach ich wybrańców. Dla przypomnienia, sprawę "tęczowej madonny", jak i deportacji Kozłowskiej, opisywały największe światowe media od Wielkiej Brytanii po USA.

O represjach wobec sądownictwa w Polsce raporty wydają - chyba już regularnie - wiodące światowe organizacje broniące demokracji i praworządności. Moja rola sprowadza się więc praktycznie do wklejenia linka na Twitterze czy wydrukowania dokumentu dostępnego w Internecie i wręczenia go odpowiedniej osobie na Kapitolu, zaoszczędzając jej kilku minut "googlowania".

Zyskują natomiast obywatele, zyskuje Polska, zyskują wolność i demokracja, których - niestety - muszą strzec nasi zachodni przyjaciele (jak zrobił to właśnie chociażby TSUE). Zyskuje mój 18-letni brat, który w tejże Polsce zaczyna właśnie studia i bardzo chciałby je skończyć w wolnym kraju. I to on jest moim "tajemnym mocodawcą", nie Putin, Merkel czy Soros.
Tak więc bardzo proszę, niech pani Jakubowska i jej poplecznicy sami sobie odpowiedzą na pytanie, czy moja motywacja do "donoszenia" faktycznie kwalifikuje się na szubienicę.

Marcin Mycielski, ur. 1984, Dyrektor ds. Public Affairs i członek zarządu Fundacji Otwarty Dialog w Brukseli, wcześniej korespondent „Gazety Wyborczej”, założyciel międzynarodowego KOD International, pracownik instytucji unijnych i MSZ.