"Hetfield wypił na łyka ćwierć butelki wódki, bo myślał, że tak trzeba". Metallica i Polska to idealny związek
– 32 lata temu przyjechaliśmy do was po raz pierwszy. Do "Katowici" – krzyczał ze sceny Lars Urlich, kiedy legendy z Bay Area żegnały się po koncercie z publicznością na PGE Narodowym. I tak nam leci od pierwszej wódki Hetfielda z Kostrzewskim.
"L'estasi dell'oro"
32 lata później Metallica wraca do Warszawy na swój dwunasty koncert w kraju nad Wisłą. Występ się opóźnia, fani są zniecierpliwieni. Po głośnych skandach i kilku przejściach fali na trybunach PGE Narodowego, pojawiają się gwizdy. Z nagłośnienia wokół imponującej, ledowej sceny tłucze "It's a Long Way to the Top (if You Wanna Rock'N'Roll)" AC/DC.
Mam wrażenie, że jeszcze chwila i ktoś z 60 tys. ludzi zebranych na stadionie przy ul. Waszyngtona osobiście pójdzie przypomnieć Hetfieldowi po co tu przyjechał. W końcu jednak, zgodnie z tradycją, wybrzmiewa motyw Ennio Morricone z "Dobrego, złego i brzydkiego". Czwórka wychodzi na scenę.
"W lutym 1987 roku po raz pierwszy odwiedziliśmy kraj za żelazną kurtyną i graliśmy dwa koncerty w katowickim Spodku. Mieliśmy zaszczyt nieść naszą sztukę ponad granicami (..) Zostaliśmy ciepło przyjęci. Uświadomiliśmy sobie, że fani - bez względu, gdzie mieszkają na tej pięknej planecie - są zjednoczeni w swojej pasji do muzyki" – wspominał na Instagramie Lars Ulrich.
W 1987 r. Metallica nie miała gigantycznych scen z pirotechniczną i laserową oprawą. Miała za to na koncie trzy genialne krążki, z których większość utworów na stałe weszło do metalowego kanonu. W tamtych czasach zespół nie wyprzedawał stadionów – grał przed publicznością liczącą maksymalnie kilka tysięcy osób. Spodek wypełniony fanami po brzegi zrobił na Metallice ogromne wrażenie.
– Nie byliśmy wtedy jeszcze taką gwiazdą, jak dziś, a zapełniliśmy dwukrotnie Spodek. To się nam wtedy nie zdarzało. Pamiętam, że przed nami grał świetny polski zespół Kat. No i że fani jadący na koncert zdemolowali pociąg. Wszyscy byliśmy wtedy gniewni i młodzi – wspominał Kirk Hammett w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Członkowie Metalliki często wracają w wywiadach do 10 i 11 lutego 1987 r. Deklarują przy tym ogromną sympatię do Polski i fanów znad Wisły. Wspólne chwile z zespołem z Bay Area w rozlicznych rozmowach z mediami wspominał także Kostrzewski. Zwłaszcza jeden wątek spotkania muzyków przewija się praktycznie za każdym razem.
– Była to krótka chwila, takie typowo koleżeńskie spotkanie - w kanciapie, gdzie można ich było poczęstować polską wódą. Hetfield z przejęciem zrobił łyka, gdzieś tak 1/4 butelki łyknął, bo był przekonany, że tak trzeba. Odwiedliśmy go od wypicia wódki w ten sposób. Trochę rozmawialiśmy o klimacie w kraju – wspominał wokalista.
"Sen o Vahrshavee"
Dwunasty koncert w Polsce Metallica zaczyna od tytułowego numeru z ostatniej płyty w swoim dorobku – "Hardwired...To Self-Destruct". Koncert na Pradze zaczyna się zatem tak samo, jak ten dzień wcześniej w Pradze. Wjeżdża "The Memory Remains" i dalej jest jak w Czechach. Kolejny kawałek i tu już zmiana setlisty.
– Mamy w repertuarze nowe utwory, kawałki z środka naszej kariery i kilka starych. Ten będzie stary – mówi James Hetfield, rozpoczynając riff z "The Four Horseman". Publiczność wybucha. Gdyby w tym momencie biblijni jeźdźcy apokalipsy faktycznie wyjechali siać Wojnę, Zarazę, Głód i Śmierć, nikt by ich nie usłyszał. Tego wieczoru klasyfikację kultowych czwórek zdecydowanie wygrywa ta, która jest na scenie.
Po "St. Anger" światło gaśnie, a odgłosy spadających bomb i efekty pirotechniczne zapowiadają tylko jedno – przygotujcie się na wejście w okopy, bo zaczyna się "One". Potem zespół wychodzi bliżej publiczności i zaczyna się thrashowy roz****dol. "Master of Puppets", "For Whom the Bell Tollz", "Creeping Death" i "Seek and Destroy" to coś, co miażdży publiczność nieustannie od 1986 r.
– Dziękujemy Wam! Jesteście częścią naszej wielkiej rodziny Metalliki. Warszawo, jesteście piękni – mówi na koniec James Hetfield. Chwilę po nim Lars Ulrich wspomina koncerty w Katowicach. Czuć, że jeszcze nieraz tu wrócą.