"Na miłość boską, musimy prosić o jałmużnę dla bohaterów?!". Mocny apel po akcji TOPR

Aneta Olender
– Im samym śmierć wielokrotnie zagląda w oczy – o tym, kim są i jacy są ratownicy TOPR, w rozmowie z naTemat mówi Beata Sabała-Zielińska, autorka książki "TOPR. Żeby inni mogli przeżyć". Przez wiele lat obserwowała ich pracę jako zakopiańska dziennikarka, dlatego postanowiła opowiedzieć o pasji tych wyjątkowych ludzi. Ona także po ostatniej akcji na Giewoncie, kiedy to rządzący w blasku fleszy chwalili działania ratowników, zaapelowała do polityków o godne zarobki dla TOPR.
Ratownicy TOPR często ryzykują życiem przez niefrasobliwość turystów. Fot. Marek Podmokły / Agencja Gazeta
Napisała pani, że ratownicy TOPR to ludzie, którzy ratują świat.

To jest cytat z Talmudu: "kto ratuje jedno życie, ratuje świat". W tym odniesieniu, oni chyba galaktykę już uratowali. Często przywołuję takie statystyki: TOPR udziela pomocy około 1000 osobom rocznie, ale każdego roku w górach ginie co najmniej kilka osób. To są czyjeś matki, czyjeś żony, czyjeś córki, synowie, czyiś bracia, ojcowie itd. To są wielkie tragedie.

Ratownicy TOPR, w ogóle ratownicy górscy, bo nie mogę zapominać o ratownikach GOPR, to są ludzie, którzy naprawdę ratują świat. Oni wychodzą na akcje wtedy, kiedy my najchętniej byśmy się schowali. Kiedy jest tak źle, że zdaje się, że gorzej być nie może.


Dla nich idea ratowania życia ludzkiego jest ideą nadrzędną. To brzmi patetycznie, ale tak jest. Mają świadomość zobowiązania, jakie na siebie wzięli. Dlatego nie przepadają za mediami, bo my w tym ratowaniu ludzi widzimy sensację, a oni nie widzą w tym nic sensacyjnego. Przyglądają się śmierci, rozpaczy i dramatom naprawdę z bardzo bliska.

Robią wszystko, żeby człowieka uratować. Jeżeli mówią, że coś zostaje w ich pamięci na zawsze, to akcje, w których bardzo się spieszą, bardzo chcą, wszystko zrobią jak należy, a jednak ktoś traci życie.

Która z akcji, o której opowiadali ratownicy, utkwiła pani w pamięci?

To było niezwykłe wydarzenie. Ratowali życie grotołazki Kasi, która wraz z kolegami spadła z lawiną. Leżała pod śniegiem dwie godziny i w momencie, kiedy oni ją wydobyli spod śniegu, zatrzymała się.

Nie mógł po nią lecieć helikopter, bo wtedy był jakiś armagedon. Szalała wichura, łamało drzewa... Wydawało się, wszystko jest przeciwko nim, nawet Bóg. Podczas takiej pogody znosili ją z gór, cały czas ją reanimując. Na noszach była Kasia i ratownik, który cały czas prowadził masaż serca. Znosili ją ponad trzy godziny.

Trafiła do Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej, w sumie, reanimowano ją sześć godzin. Przeżyła. Jest zdrowa. To jest coś niezwykłego. Powiedziałam kiedyś, że to cud. Ktoś zwrócił uwagę, że raczej doskonałe wyszkolenie ratowników. Dlatego że nie odpuścili, że tam na górze zdecydowali ją ratować, za wszelką cenę.

Jednak historii, których zakończenie nie jest tak szczęśliwe, także jest sporo. Czasami z gór trzeba znieść kogoś, kogo nie udało się uratować.

Sporo jest takich sytuacji. Ktoś się poślizgnie, potknie i spada z dużej wysokości, zwłaszcza wiosną dużo jest takich wypadków, gdy ludzie wchodzą na zlodowaciałe płaty śniegu. Tragiczne w skutkach bywają zdarzenia taternickie, lawinowe i jaskiniowe.

To jest najgorsza część ich pracy, kiedy muszą znieść ciało. Jeden z ratowników przyznał, że jego znajoma powiedziała: "wy ratujecie żywych i zmarłych". I tak jest. Ratownicy nikogo w górach nie zostawiają. Także ciał. Trudno zresztą byłoby je tam zostawiać, bo za chwilę góry byłyby usłane zwłokami.

Ratownicy uważają, że zniesienie ciała z gór to powinność wobec ofiary i jej rodziny. Do ciała zmarłego podchodzą z wielkim szacunkiem. Tego ich uczono. Kazimierz Gąsienica-Byrcyn, którego ojciec Stanisław był w słynnej pierwszej jedenastce ratowników TOPR, tuż po założeniu Stowarzyszenia przez Mariusza Zaruskiego przyznał, że ojciec uczył go właśnie takiego podejścia do ofiar.

On przekazał to następnym ratownikom, dzięki temu tradycja się utrzymuje. Podobnie jest z pożegnaniem ofiary. W TOPR od zawsze istnieje zwyczaj, że na zwłokach układana jest gałązką kosodrzewiny, która ma symbolizować pożegnanie z Tatrami.

Od ratowników TOPR można uczyć się szacunku do życia i do śmierci. Im samym śmierć wielokrotnie zagląda w oczy, dlatego odnoszą się do niej z wielką estymą.
Nikt nie ma takiej pokory do gór, co ratownicy TOPR.Fot. Marek Podmokły / Agencja Gazeta
Ratownicy TOPR – jacy to właściwie są ludzie?

Bardzo różni, z różnych środowisk. Najwięcej jest oczywiście górali i zakopiańczyków, ale w szeregach TOPR-u są ludzie z całej Polski, bo tu pochodzenie nie ma znaczenia. Ważne są umiejętności i czas, jaki człowiek może i chce poświęcić Organizacji. W szeregach ratowników-ochotników są lekarze, prawnicy, przewodnicy tatrzańscy, budowlańcy, inżynierowie itp.itd. Jest także grupa zawodowych ratowników, którzy maja w TOPR etat.

Znam ich od lat, bo jako dziennikarka radiowa przyglądałam się ich pracy przez 12 lat. Obserwowałam ich w akcji, podczas szkoleń i rozmawiałam z nimi. Jednak tak naprawdę poznałam ich dopiero wtedy, kiedy zaczęłam pisać książkę. I wtedy zobaczyłam, że mam przed sobą ludzi, którzy mają przemyślane życie, jak mało kto.

To mnie bardzo zaskoczyło. Nawet młodzi ratownicy potrafią odpowiedzieć na najtrudniejsze pytania, no chyba, że nie ma na nie odpowiedzi. Mają to życie przemyślane i wiedzą po co są w tej Organizacji.

To są ludzie, którzy świadomie biorą na siebie odpowiedzialność, którzy wiedzą, że mogą zginąć, ale potrafią wyjaśnić dlaczego to robią. Wyjaśnić zarówno sobie, jak i swoim bliskim. Muszą przecież wytłumaczyć rodzicom, żonom, partnerkom, dlaczego się na to zdecydowali i dlaczego są gotowi narazić własne bezpieczeństwo i życie dla zupełnie obcych im ludzi.

To są bardzo mądrzy goście. Wielokrotnie wbijało mnie w fotel, gdy mówili o swojej pracy, o swoim życiu i o tym, co jest dla nich ważne. To nie są królowie salonów. Na co dzień, niespecjalnie są rozmowni. Ale gdy już decydują się na szczerą rozmowę, okazuje się, że wszystko mają przemyślane, poukładane w sobie i potrafią to niezwykle precyzyjnie przekazać.

Każdy ratownik z którym rozmawiałam, był w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia co najmniej raz, a często wiele razy. Przyznawali zgodnie, że to były momenty, w których docierało do nich, że nie są nieśmiertelni.

Spadali z lawinami, byli zasypywani w tych lawinach, brali udział w trudnych akcjach śmigłowcowych. Wielu z nich dosłownie wyrwało się śmierci z objęć. I wtedy przychodził czas, w którym musieli sobie to ratownictwo przemyśleć. Musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, czy są w stanie to robić i czy strach nie będzie ich paraliżował.

Takie pytania zadawali sobie również wtedy, gdy ginęli ich koledzy. Mówili, że akcje, w których szli po ciała przyjaciół, były dla nich najgorszymi w życiu. Mieli świadomość, że to oni mogli zginąć, a odwieczne pytanie: "dlaczego oni, a nie ja?” ciążyły im latami.
Często powtarzają, że nie można być ratownikiem na pół gwizdka. Wybierać sobie tylko łatwe akcje. Ratownik TOPR to ktoś, kto świadomy zagrożeń świadomie decyduje się, że chce to robić.

Podczas pisania książki zauważyłam, że najczęstszym zwrotem, który padał podczas wywiadów był zwrot: "jestem świadomy". Oni naprawdę wiedzą co robią i co ich może spotkać.

I kochają góry?

To przede wszystkim. Bycie ratownikiem nie zaczyna się właściwie od wysokiego C, czyli od chęci ratowania ludzkiego życia. Zaczyna się dość prozaicznie, od wielkiej pasji do gór. Od tego, że ci ludzie już na starcie umiejąc tak wiele chcą umieć jeszcze więcej. Chcą się górsko rozwijać. Chcą jeszcze lepiej się wspinać, jeszcze lepiej jeździć na nartach i jeszcze lepiej znać Tatry.

TOPR daje im możliwość takiego rozwoju. A gdy nasycą się górami, gdy są już górskimi profesjonalistami, dociera do nich, że te wysokie umiejętności, mogą przydać się innym. I wtedy rodzi się w nich idea ratowania życia. Stawanie się ratownikiem TOPR to proces. Czasami wieloletni.

Napisała pani, że nie zdarzyło się, żeby którykolwiek ratownik odmówił wyjścia na akcję. To prawda?

Nie zdarzyło się coś takiego. Ratownicy w przysiędze zobowiązują się, pod słowem honoru, że ruszą w góry na każde wezwanie Naczelnika, niezależnie od pory dnia, pory roku i stanu pogody. Przez całe lata to przyrzeczenie rozumiane było dosłownie i przez wiele lat granice bezpieczeństwa ratowników były przesuwane.

Do 2001 roku, czyli do akcji pod Szpiglasową Przełęczą, w której zginęło dwóch młodych ratowników. Wtedy w międzynarodowej społeczności ratowników górskich rozgorzała dyskusja na temat bezpieczeństwa ratujących. W 2004 roku w Zakopanem odbyła się konferencja IKAR-u czyli Międzynarodowej Organizacji Ratowników Górskich. Jej hasło przewodnie brzmiało: "Życie ratownika jest równie ważne, co życie ratowanego". Dobry ratownik, to żywy ratownik. Martwy nikogo nie uratuje.

W mediach rozpoczęła się kampania, w której ratownicy starali się przekazywać turystom, prawdę oczywistą, czyli, że każdy kto wychodzi w góry, musi sam zadbać o własne bezpieczeństwo. Że w górach nikogo nie da się prowadzić za rączkę, a odpowiedzi typu "przy 3 stopniu zagrożenia lawinowego zamknięte są szlaki powyżej schronisk", powodują u ludzi wyłączenie myślenia.

Turyści zrzucają odpowiedzialność na tych, którzy coś zamykają bądź otwierają. Wtedy też ratownicy po raz pierwszy powiedzieli turystom: jeśli sami ryzykujecie własne życie, np. wybierając się w góry mimo ostrzeżeń, nie możecie żądać od ratowników, by od razu ruszyli wam na pomoc, ryzykując własnym życiem.

Owszem, ratownicy nie odmówią wyjścia na akcję, ale mogą tę akcję opóźnić, np. z powodu wysokiego zagrożenia. To z kolei znaczy, że pomoc być może nie dotrze na czas. Każdy, kto ryzykuje, musi się z tym liczyć.
Akcja ratunkowa TOPR w Jaskini Śnieżnej

Turyści muszą pamiętać, że ratownicy nie są niezniszczalni i że przez ich często nieodpowiedzialne zachowanie ryzykują życie?

Dlaczego życie ratownika ma być mniej cenne niż życie ratowanego? Od nikogo nie można wymagać bohaterstwa. Mimo to, ratownicy TOPR są bohaterami, bo sami od siebie wymagają bardzo wiele. Z założenia działają w warunkach wysokiego ryzyka. Oczywiście, starają się to ryzyko minimalizować, bo na tym polega profesjonalizm, ale nie wszystko da się przewidzieć.

Najbardziej wstrząsające były rozmowy z wdowami po ratownikach. One wiedziały, że dla ich mężów ratownictwo było najważniejsze, ale jedna z nich przyznała: "Przez wiele miesięcy byłam wściekła na wszystkich turystów, którzy wychodzili w góry klapkach, którzy mieli gdzieś to, czy są dobrze do wycieczki przygotowani, zakładając, że w razie czego, toprowcy natychmiast ruszą im na pomoc. Ruszą. Dla mnie i dla mojej 4-letniej wówczas córeczki ta cena była straszna! Miałam takie poczucie, że mój mąż poświęcił dla turystów życie, a oni, niefrasobliwym zachowaniem pokazują, że mają to gdzieś".

Ratownicy mają świadomość, że mogą nie wrócić. Boją się?

Oczywiście. Mówią, że tylko głupiec się nie boi. Im więcej wiedzą o górach, im są starsi, tym więcej mają w sobie pokory. Rozmawiając ze mną przyznawali, że kiedy nie byli jeszcze ratownikami i wspinali się po górach, ponosiła ich brawura. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie, natychmiast zmądrzeli. Niemal na każdym kroku widzą potęgę gór i zdają sobie sprawę z tego, że w górach nie ma reguł. Można bardzo dużo umieć, być profesjonalistą, a i tak można zginąć.

Ratownicy powtarzają, że w górach to nie oni rozdają karty. Owszem, robią co mogą, by ocalić jak najwięcej ludzi, ale często przychodzi im powiedzieć na miejscu zdarzenia: nic tu po nas. Góry uczą pokory i nikt nie ma jej tak dużo, jak ratownicy TOPR.

Nie ma takiej możliwości, że partnerka, żona powie: "Nie idź"?

Może tak powiedzieć, ale on jej nie posłucha. Pani Maria Matejowa, wdowa po Stanisławie Matei, który z trójką kolegów zginął w katastrofie śmigłowca, w Dolinie Olczyskiej, w 1994 roku, powiedziała: "Nie chciałam, żeby był ratownikiem. Bałam się tego". Jej ojciec, Stanisław Gąsienica- Szymków z Lasa, był jednym z pierwszych z jedenastki ratowników TOPR-u. Wychowała się w tym świecie.

"Pamiętam, jak będąc dzieckiem, modliłam się z moją mamą, przed wielkim obrazem Matki Boskiej, gdy ojciec wychodził na akcję. Pamiętam jej paniczny strach, który był tez moim strachem. Potem, zakochałam się w człowieku, który też został ratownikiem TOPR. Nie chciałam by nim był, ale nie było ludzkiej siły, żeby go od tego odwieźć. I stało się, bałam się o niego dokładnie tak samo, jak moja matka, bała się o swojego męża."

Kobiety ratowników TOPR wiedzą, że nie wygrają z pasją swoich partnerów. Wiedzą, że albo nauczą się z tym żyć, także z tym strachem, który temu towarzyszy, albo związek nie przetrwa.

W Tatrach nigdy nie wiadomo, co się wydarzy i żadna z akcji nie jest do siebie podobna. Pozornie łatwe zadanie błyskawicznie może przerodzić się w bardzo trudną wyprawę, w Tatrach jeśli czegoś można być pewnym, to tego, że nie ma tam szablonów, a rutyna zabija.

Są dni, kiedy nic się nie dzieje, a zaraz potem akcja goni akcję. Są dni, kiedy nie może latać śmigłowiec i wtedy wszystko odbywa się jak kiedyś, tradycyjnie. Wyprawy są potężne, kilkunastogodzinne, dramatyczne, często w warunkach, w których trzeba wykazać się nie tylko umiejętnościami, ale i odwagą. We wpisie na Facebooku zwróciła pani jednak uwagę na to, że ratownicy nie są szczególnie doceniani przez polityków, przez rząd.

To są ludzie z ogromną pasją, z chęcią służenia innym. Jestem zła, że ich największy atut, wykorzystywany jest przeciwko nim. Ratownicy mówią wprost: "nie będziemy strajkować, nie odmówimy wyjścia na akcję, bo daliśmy słowo honoru".

Dla nich słowo honoru to najwyższa wartość. Po złożeniu przysięgi nie podpisują cyrografu, ani wielkich kontraktów parafowanych przez prawników. Po prostu podają Naczelnikowi rękę, w dżentelmeńskiej umowie, w której pozwalają dysponować własnym życiem, żeby inni mogli przeżyć.

Napisała pani też, że słyszą w ministerstwie: "dajcie spokój i tak dobrze zarabiacie".

Niestety, tak. Przez 12 lat byłam dziennikarką i proszę mi wierzyć, widziałam całą plejadę polityków, z każdej opcji, którzy grzali się w blasku ratowników. TOPR od początku swojego istnienia, czyli od 110 lat cieszy się niesłabnącym, bardzo wysokim zaufaniem społecznym.

Politycy doskonale o tym wiedzą. Dlatego w okresach kampanijnych gremialnie przybywają. Czegoż tu oni nie obiecywali! Słowa, słowa, słowa – wszystkie puste! Efekt? Ratownicy zarabiają w okolicach 3 tysięcy na rękę i mają podniesioną emeryturę do 65. roku życia. Brawo!

Ratownicy są źli?

Już nie! I to jest tak naprawdę wstrząsające. Ktoś, kto jest zły, być może znajdzie w tej złości siłę do walki. Oni tymczasem nie mają już nadziei. Jest im po prostu przykro, bo jak mówią, są niewidzialni. Co im po górnolotnych słowach, kiedy nic za tym nie stoi.

Ludzie organizują zbiórki na TOPR! Na miłość boską! Czy my żyjemy w Bangladeszu, żebyśmy wystawiali na ulicy kapelusze, prosząc o jałmużnę dla bohaterów? Jak słabym państwem musimy być, żeby tej maleńkiej grupie wielkich ludzi nie dać godnie zarabiać?

To nie ma być zbiórka na TOPR. To muszą być rozwiązania systemowe. Rząd, politycy, najlepiej z wszystkim partii, powinni powiedzieć: "Panowie, czapki z głów. Jesteście elitą naszego kraju. Jesteście elitą ratownictwa światowego. Należy wam się godne życie!”.

Przecież my mówimy o garstce ludzi! O 200 ratownikach zawodowych TOPR-u i GOPR-u. Dajmy im godziwe pieniądze i pozwólmy im iść na emeryturę w wieku 55 lat.

Dziwię się politykom, że mając taki kąsek wyborczy nie sięgają po niego. Jestem przekonana, że nikt w Polsce nie będzie protestował, jeśli ratownicy górscy dostaną po kilka tysięcy złotych więcej na rękę. Tego wymaga sprawiedliwość i przyzwoitość. To honorowe rozwiązanie.