Nigdy nie byłem na wycieczce z biurem. Wszystko robię sam i nie mam kłopotów jak klienci Neckermanna

Piotr Rodzik
"Dramat turystów", "Polacy pozostawieni na pastwę losu", "Rezydent zniknął", "Obsługa hotelowa ściga nas i rozcina nam opaski all inclusive" – takie i inne nagłówki można było zobaczyć w ostatnich dniach w polskich mediach w związku z upadkiem biura podróży Neckermann Polska. Na lodzie zostało 3,6 tysiąca polskich turystów. Ten scenariusz powtarza się właściwie każdego roku, a przecież można sobie tego oszczędzić.
Turyści Neckermann Polska zostali na lodzie, bo ich biuro upadło. Fot. Tomasz Wiech / Agencja Gazeta
Na wstępie: zdaję sobie sprawę, że z oferty biur podróży bardzo często korzystają osoby, które po prostu mają barierę językową i to nawet nie z własnej winy. Które po prostu wychowały się w słusznie minionych czasach i jedyny język obcy, jaki znają, to bratniego narodu rosyjskiego.

Rozumiem motywację takich osób. Chociaż uważam, że naprawdę wystarczy nauczyć się kilku ważnych zwrotów, żeby pojechać samodzielnie na typowe wczasy "na plaży" (realnie w najprostszym wariancie wystarczy polecieć, wskazać taksówkarzowi adres hotelu, a w nim samym pokazać swój dowód osobisty i tyle), to po prostu – rozumiem.


Ale oglądam te zdjęcia z ostatnich dni z polskimi turystami i widzę rzesze młodych osób. Które języki znają. Lepiej, gorzej, ale każdy w stopniu wystarczającym do zameldowania się w hotelu.
Fot. naTemat
W tym momencie pewnie już mogą posypać się komentarze i nawet mogę sobie wyobrazić ich treść. "Latam z biurem podróży, bo chcę odpocząć, a nie męczyć się organizowaniem wczasów". "Korzystam z biura podróży, bo nie mam czasu na robienie wakacji". "Biuro podróży jest wygodniejsze niż samodzielna organizacja wczasów".

Tak, to wszystko się zgadza. A jednak nikt nie ukrywa, że gwoździem do trumny Thomasa Cooka (jego upadłość pociągnęła za sobą na dno Neckermanna), czyli najstarszego na świecie biura podróży, była zmiana przyzwyczajeń klientów. Ci, jak się okazuje, coraz częściej wolą zorganizować sobie wypad sami. Granic nie ma – naprawdę można samemu zorganizować nawet wakacje z atrakcjami dla dzieci.

I w zasadzie trzeba zdać sobie sprawę z kilku rzeczy. Każda z nich stawia biuro podróży w niekorzystnym świetle. A wyjazd zorganizowany na własną rękę to po prostu gwarancja udanego wypoczynku. Warto się odważyć i wziąć sprawy w swoje ręce. Ale po kolei:

Biuro podróży wystawi cię do wiatru, a dowiesz się o tym ostatni

Przecież ten scenariusz powtarza się za każdym razem – turystów muszą ściągać potem urzędy marszałkowskie i głównie dlatego powstał Turystyczny Fundusz Gwarancyjny. Wszyscy pamiętamy głośne upadki Alfa Star czy Sky Club.

Prawda jest taka, że biura podróży w swoim działaniu są całkowicie bezczelne. Z całą chęcią sprzedadzą ci wycieczkę na koniec świata za worek pieniędzy we wtorek, jeśli wiedzą, że w środę prawdopodobnie upadną. Bo przynajmniej wpłyną jakieś pieniądze, a potem niech martwią się inni. W końcu oni są bankrutami.

Takich przypadków z przeszłości nie ma co przywoływać, bo przecież wszyscy mamy w pamięci obrazki z ostatnich dni. Turyści na Dominikanie pozostawieni bez opieki, znikający rezydenci itd. Wreszcie chaos nawet w Polsce, wśród tych, którzy dopiero mieli lecieć.
Fot. naTemat
Przy samodzielnej organizacji wyjazdu ten problem z natury rzeczy odpada. Sprawdziłem to wielokrotnie. Sam wybierasz samolot – a generalnie linie lotnicze (zwłaszcza te "nie tanie") to przedsiębiorstwa, na których można polegać. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że dolecisz na miejsce.

Sam też wybierasz hotel, a korzystając z popularnych platform do rezerwowania takich miejsc – Booking czy Airbnb – więcej dowiesz się z opinii prawdziwych ludzi o tych miejscach niż z anonimowych komentarzy na stronach touroperatorów.

Innymi słowy – ryzyko związane z samodzielnym wyjazdem, choć może się wydawać większe, w rzeczywistości jest mniejsze. Jak sobie coś sam załatwisz, to możesz być praktycznie pewien, że z tego skorzystasz. I raczej zastaniesz na miejscu to, czego oczekujesz.

Biuro podróży tak naprawdę nie daje żadnego bezpieczeństwa. Daje tylko wygodę. Ale jak coś pójdzie nie tak, to tak samo trzeba załatwiać choćby lekarza. On nie czeka magicznie w hotelu.

Biuro nie da ci takich wakacji, o jakich marzysz

Oferta biur podróży może wydawać się bogata, ale w gruncie rzeczy jest… bardzo ograniczona. Wylot najczęściej w konkretny dzień tygodnia (góra dwa). Wycieczki na 8, 10 czy 14 dni. Ramy czasowe są raczej bardzo sztywne.
Fot. naTemat
Wreszcie oferta hoteli jest bardzo ograniczona. Obiekty często nie są w najciekawszych miejscach danych lokalizacji (np. na jakiejś wyspie), bo przecież trzeba jakoś kusić turystów, że "tydzień na Korfu od 1099 zł" czy coś w tym stylu.

A jak już sobie upatrzysz hotel, to okazuje się, że musisz wziąć all inclusive. A może wcale nie chcesz pić z hotelowego baru rozcieńczonego piwa i meldować się na obiad o ustalonej porze. To znaczy – nie musisz, nikt cię siłą na niego nie zaciągnie. Ale marnujesz pieniądze.

Tutaj znowu kłania się bogata oferta turystyczna, jeśli szukacie jej na własną rękę. Chcesz mieć hotel tylko ze śniadaniem, a wieczorami jeść w knajpie nad brzegiem można? Spoko. Chcesz mieć aneks kuchenny, żeby samemu robić sobie jeść? Żaden problem.

To i tak pół biedy, jeśli twoim celem jest po prostu wypoczynek. Pojechać do hotelu, zapomnieć o bożym świecie i po prostu czytać książki na leżaku.

Gorzej, jeśli chcesz na takim wyjeździe coś zobaczyć. I nie chodzi mi te jednodniowe wycieczki fakultatywne, które wykupuje się w trakcie wczasów "na plaży". Chodzi mi o wycieczki objazdowe. I to jest ten moment, kiedy ludziom naprawdę trochę się dziwię (znowu – tym młodszym, bez bariery językowej).

Widziałem to naprawdę dziesiątki razy. W Europie w Rzymie czy w Barcelonie, po drugiej stronie oceanu Atlantyku w Nowym Jorku czy w Los Angeles. U nas na takich wypadach królują Niemcy, tam Chińczycy, ale wszędzie sprowadza się to do tego samego: do biegu za przewodnikiem, którego rozpoznasz po idiotycznym (przepraszam, ale to tak wygląda) proporczyku.
Fot. naTemat
Napięty harmonogram takich wyjazdów oczywiście pozwala dużo zobaczyć, a dużym plusem jest wiedza historyczna przewodnika.

Gorzej jak chcesz się gdzieś zatrzymać. Na miejscu okazuje się, że podoba ci się bardziej coś, na co w planach nie miałeś tyle czasu. Choćby urocza kawiarnia w bocznej uliczce, gdzie w cieniu drzew chcesz wypić espresso. Na wycieczce z biura zapomnij o tym. Jest harmonogram.

Samodzielny wyjazd daje ci w tej kwestii kompletną wolność. Wreszcie jesteś panem swojego losu. Latem w Miami zarezerwowałem hotel, w którym w pokoju znalazłem gigantycznego karalucha. A uwierzcie mi, że amerykańskie karaluchy są dużo większe od polskich. Poszedłem do recepcji, wykłóciłem się, odzyskałem pieniądze, wyniosłem się, po chwili zameldowałem się w lepszym pokoju w... budynku obok.
Fot. naTemat
I jeszcze na tym zarobiłem, bo to było takie "super last minute". Mogli ten pokój oddać mi, albo zostawić pusty. Po prostu jeśli coś jest nie tak, to wiesz co robić. Sam to zaplanowałeś. Nie zastanawiasz się, czy szukać pomocy na infolinii czy pytać na grupie na Facebooku.

Z biurem podróży tak łatwo nie jest. Jeśli coś jest nie tak, jesteś zawieszony między obsługą hotelu, rezydentem a polskim biurem podróży. Problemy z komunikacją są gigantyczne. Zresztą biuro podróży w takiej sytuacji najczęściej umywa ręce – warto przypomnieć sobie reportaż "Interwencji" Polsatu sprzed kilku dni o tym, co spotkało Polaków w Turcji.

W skrócie: miał być pięciogwiazdkowy hotel, zastali brud, robaki, spleśniałe łóżka i zepsute jedzenie. O odszkodowanie walczą cały czas. Już z Polski. Odpowiedzialnych nie ma.

Bez biura jest zwyczajnie taniej

Biuro podróży to nie instytucja charytatywna. To firma, która chce zarobić. Bo jak nie zarobi, to… kończysz bez opieki jak turyści Neckermann Polska.

To niby truizm, ale ludzie naprawdę nie zdają sobie sprawy, jaka jest przebitka w cenie takich wczasów. Touroperator musi przecież nie tylko zarobić na twoim łóżku w hotelu, ale jeszcze musi cię wysłać do tych ciepłych krajów. A czartery tanie nie są.

Oferta biur podróży jest wreszcie często tak skrojona, żebyś musiał dopłacać na miejscu. Czyli hotel w środku niczego, postawiony tylko na potrzeby biur podróży (w Polsce rynek jest za mały, ale są resorty, które po prostu żyją w symbiozie z danym biurem i mają tylko jego klientów), do którego dowiezie cię podstawiony autokar. Ale jak już będziesz chciał zwiedzić np. jakieś pobliskie większe miasto, to musisz brać wycieczkę fakultatywną. A te często kosztują po 60-80 euro (w Europie), a w tym nie ma nawet biletów wstępów…

Samemu znajdziesz sobie miejsce bliżej cywilizacji, pewnie taniej i do którego pewnie dojedzie pociąg czy autobus za ułamek tej kwoty. I zwiedzanie będzie prostsze.
Fot. naTemat
Pomówmy trochę o liczbach. Niech przykładem będzie większa podróż, która dobrze pokazuje perspektywę.

Wakacje w Stanach Zjednoczonych – bite trzy tygodnie. Wszystko organizowane samodzielnie. Tydzień w Nowym Jorku, potem kilka dni w Miami, wreszcie Phoenix, gdzie czekał wynajęty samochód i podróż przez parki narodowe (Wielki Kanion i te sprawy). Na koniec Los Angeles.

Cena za osobę? W szczycie sezonu, z przelotami krajowymi… oczywiście pięciocyfrowa (trochę ponad). Pewnie dało się to zrobić trochę taniej, ale na pewno dało się to zorganizować dużo drożej. Dla porównania zajrzałem na stronę jednego z największych polskich touroperatorów.

Oczywiście harmonogram proponowany przez biuro podróży jest trochę inny, ale dla porównania spójrzmy na niego. 13-dniowy (mój: 21-dniowy) wyjazd do USA, w tym czasie można spędzić dwa dni w Nowym Jorku, dwa dni w San Francisco, turyści pojawią się też w Las Vegas czy w Wielkim Kanionie, wreszcie na koniec jest półtora dnia w Los Angeles.
Fot. naTemat
Cena? 11 999 zł i to w promocji, bo cena regularna to 14 599 zł. Na dodatek z 13-dniowego wypadku trzy i pół dnia to transport, więc zostaje raptem… dziewięć dni. Do tego trzeba jeszcze doliczyć bilety wstępu – ok. 550 dolarów, czyli kolejne dwa tysiące złotych. Aha – w hotelach są tylko śniadania.

Cena w skrócie jest po prostu astronomiczna. Samemu można zrobić to taniej. Czy nawet żeby było bardziej obrazowo: za te same pieniądze spędzisz tam co najmniej dwa razy więcej czasu.

No i naszła mnie taka refleksja. Jesteś gdzieś na dzikim zachodzie, a biuro podróży upada. I co, przewodnik znika, a autobus zostawia cię na stacji? Po tym, co spotkało wielu Polaków w ostatnich dniach, tego w ogóle nie można wykluczyć.

Jaka satysfakcja!

Wyjazd do Stanów Zjednoczonych to naturalnie skrajnie skrajny przykład, ale dokładnie te same reguły obowiązują przy wyjazdach znacznie bliższych Polakom – do Włoch, Grecji czy Hiszpanii. Tutaj z kolei opisywaliśmy, jak samodzielnie zorganizować rajską podróż na Malediwy.

Naturalnie taka samodzielna organizacja wymaga poświęcenia czasu, zorientowania się w realiach na miejscu. Rzecz w tym, że dzisiaj to już jest naprawdę proste. Internet pęka od relacji backpackerów. Zapewniam was: wpiszcie wybraną destynację podróży (przynajmniej taką dostępną dla "śmiertelnika") w Google i dodajcie do tego frazę w stylu "przewodnik" czy "co robić". Relacji będzie multum, często rozpisanych dosłownie do złotówki. Można się wzorować.

W tym wypadku nagroda jest też oczywista: za poświęcony na organizację czas dostajesz urlop dokładnie taki, o jakim marzyłeś. Nie musisz zgadzać się na kompromisy.

A jak to zrobić? Tak naprawdę wszystko sprowadza się do kilku prostych porad. Po pierwsze: wybierz miejsce, do którego chcesz jechać. Po drugie: sprawdź, czy da się tam w miarę komfortowo dotrzeć. Potem skoreluj ceny biletów w konkretnych terminach i hoteli – choćby na wspomnianym Bookingu czy Airbnb.
Fot. naTemat
Na koniec sprawdź, czy da się dojechać do hotelu bez większych historii. I jak tak, to... wszystko rezerwuj. A potem zacznij patrzeć, jak tam już dokładnie spędzić czas. Albo odwrotnie, to już wedle uznania.

Taki model ma jeszcze jedną zaletę. Widzieliście w reklamach serwisów hotelowych rezerwacje z możliwością bezpłatnego odwołania rezerwacji? To zabrzmi jak reklama, ale to działa. W biurach podróży tak nie ma – z wycieczki nie można po prostu zrezygnować, chyba że dokupi się odpowiednie ubezpieczenie. Oczywiście kosztowne. Tymczasem samodzielnie hotel można odwołać nawet w dosłownie ostatniej chwili.

Samemu jest i taniej, i bezpieczniej, i bez zbędnego stresu. Po prostu. Polecam.