"(Nie)znajomi" to nie plagiat. Reżyser filmu mówi nam, co go odróżnia od włoskiego przeboju
Nawiązując do jednej ze scen z filmu, którą stroną kładzie pan telefon na stole?
Ekranem do góry. Teraz już tak (śmiech).
Czyli nie ma pan żadnych sekretów?
Nie, prowadzę spokojne życie, mam dwójkę dzieci. Nie nadaję się do sekretów. Chyba, że organizuje komuś niespodziankę.
A jak jest z Polakami? Przecież to nas usadziliście przy stole w "(Nie)znajomych". Jak zbudowaliście te postacie?
Głównym mianownikiem łączącym wszystkich bohaterów jest ich bliskość, "swojskość". To mogliby być nasi sąsiedzi, współpracownicy, czy osoby, które mijamy w sklepie. Archetypy, które w Polsce są obecne i funkcjonują wokół nas.
Bardzo mi zależało na tym, by to byli bohaterowie bliscy nam, a nie tacy, których znamy z telewizji. Ważne też było, by ich charaktery były różnorodne, by każdy widz mógł się z kimś identyfikować, kojarzył ich język, postawę społeczną, nastawienie do życia itd.
A panu te postacie lub sytuacje są bliskie?
Reżyser musi lubić bohaterów, o których opowiada. Nie pochwalam wielu zachowań moich filmowych postaci, ale ich lubię.
Z którą postacią najbardziej się pan identyfikuje?
Myślę, że z postacią graną przez Tomka Kota. Tak jak filmowy Tomek, bardzo cenię sobie rodzinny czas i relację z dziećmi.
Krótko mówiąc, na ekranie wykreował pan "Polaków portret własny". I to właśnie była ta wartość dodana do pierwowzoru. Mówię o tym, bo w internetowych komentarzach wielokrotnie padało słowo "plagiat" i ludzie narzekali na sens kręcenia kolejny raz tego samego.
Kiedy dostałem propozycję wyreżyserowania tego filmu, to zareagowałem podobnie, ale może nie aż tak brutalnie. Od początku wiedziałem, że to ma być adaptacja. Zastanawiałem się jednak, po co robić remake filmu, który został uznany na całym świecie.
Potem jednak przyszła myśl o uniwersalności tej "platformy|" pod tytułem: spotyka się grupa znajomych, wyciąga telefony na stół, czyta wiadomości i rozmawia na głośnomówiącym. To bardzo łatwo zaadoptować.
Czułem, że to będzie spore wyzwanie. Siedmiu aktorów. Jedność miejsca, czasu i akcji. To film , w którym nie można się niczym zasłonić. Czyste aktorstwo i emocje. Widz albo będzie zaangażowany w historię, albo poniesiemy totalną porażkę.A kiedy wrzuci się w ten mechanizm postacie o polskich charakterach, to wtedy całość idzie w inną stronę, niż włoski pierwowzór. Dzięki temu można bardzo wyraźnie odcisnąć na tej historii własne, reżyserskie piętno.
A widział pan inne adaptacje? Powstało ich już 18!
Szczerze mówiąc, widziałem tylko włoską. Podczas pracy nad adaptacją trochę flirtowaliśmy z oryginałem. Jednak przede wszystkim z Kasią Sarnowską szliśmy za naszymi postaciami, a nie ślepo za pierwowzorem.
Na premierze mówiłem, że ten film to spełnione marzenie każdego reżysera debiutanta. Już dawniej marzyłem o tym, że jak kiedyś zrobię pełny metraż , to może zagra u mnie Tomek Kot, albo Maja Ostaszewska, albo Kasia Smutniak, czy Łukasz Simlat. Nie spodziewałem się, że wszyscy zagrają u mnie w jednym filmie i to w pierwszym.
Na planie panowała wyjątkowo rodzinna atmosfera. Każdy członek ekipy to potwierdzi. To nie był typowy film, gdzie aktor przychodzi na trzy dni, potem ma tydzień wolnego i wraca na jeden dzień zdjęciowy na jedną scenę.
Siedzieliśmy przez miesiąc zamknięci w jednej hali razem i przez to się mocno zaprzyjaźniliśmy. Nawet kiedy przez kilka miesięcy się nie widzieliśmy, to wracając do siebie czujemy się jak przyjaciele. Dalej jest ciągle ten sam nastrój i poziom emocji. Z nieznajomych staliśmy się znajomymi.
Pewnie wielu widzów będzie zaskoczonych, że film nie powstał w zwykłym mieszkaniu, ale w studio filmowym.Zresztą praca na planie przebiegała podobnie jak fabuła. Na początku ciągle się śmialiśmy, bo wiadomo – kiedy siedem takich osobowości aktorskich spotyka się przy stole, to każda chce pokazać swoje walory i powstawało z tego mnóstwo zabawnych sytuacji. Za to pod koniec każdy koncentrował się na swojej przestrzeni, a rozmów między ujęciami było coraz mniej.
Razem z producentami zrobiliśmy wszystko, by film powstawał w jak najprzyjemniejszych i najlepszych warunkach. Ważne w nim są emocje, niuanse, chemia między postaciami.
Akcja filmu rozgrywa się się podczas jednego wieczoru. Nie chcieliśmy miesiąca nieprzespanych nocy, które wpłynęłyby negatywie na wydajność całej ekipy. Zdjęcia powstawały w dzień i myślę, że to wpłynęło bardzo pozytywie na końcowy rezultat.
Oprócz tego, budowa dekoracji w studio pozwalała na lepsze warunki oświetleniowe i inscenizacyjne. W filmie jest kilka skomplikowanych master shotów, gdzie musieliśmy przestawiać meble i scenografię w trakcie ujęcia. Nie można byłoby tego wykonać w prawdziwym mieszkaniu.
Czyli doświadczenie z teledysków, mam na myśli np. nakręcony master shotem „Początek”, przydało się. A miał pan problemy z przestawieniem się na długi metraż?
Jestem "fałszywym debiutantem", bo od kilku lat 1/3 życia spędzam na planie filmowym. Kręcę jednak krótkie formy, więc nie było to łatwe. Największym wyzwaniem intelektualnym było to, że decyzja, którą podejmę w 5. minucie filmu ma swoje ogromne konsekwencje w 90. minucie. Trzeba było się przestawić ze skali mikro na makro. Z sekund na minuty i godziny.
Oprócz tego zdecydowanie przydał się mój warsztat i "nabicie ręki" za kamerą. Robiąc reklamy mam do czynienia z najnowszą technologią i dużą profesjonalizacją pracy – w spotach reklamowych planuje się każdą sekundę. Zaprosiłem do współpracy całą ekipę, z którą pracuję na co dzień. Automatycznie czułem się przez to bezpiecznie. Zanim weszliśmy na debiutancki plan "(Nie)znajomych", w większości świetnie się znaliśmy.
Oprócz teledysków i reklam, reżyserował pan też "Ucho prezesa". Będą kontynuacje?
Nie, moim zdaniem wyczerpała się już formuła. Zrobiliśmy "Ucho" w teatrze. Zapraszamy na przedstawienia.
Ale przecież polska polityka generuje tyle materiału – praktycznie na całe "uchowersum"? Czy już po prostu taki serial nie ma sensu?
Myślę, że cztery sezony po kilkanaście odcinków każdy to spora ilość materiału. Z Mikołajem Cieślakiem i Robertem Górskim myślimy nad kolejnymi rzeczami.
A reżyseria filmu przypadła panu do gustu? Skieruje się pan teraz w tę stronę?
Lubię płodozmian. Świętnie się robi teledyski, wspaniale reklamy i pięknie się robiło ten film. Nie chciałbym się ograniczać do jednego segmentu, jednej formy, tylko polaryzować swoją działalność. Mam plany na kolejne filmy. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to pod koniec przyszłego roku będziemy robić następny film, a w kolejnym jeszcze jeden.
Remake czy autorskie produkcje?
Nie planujemy już remake'ów, ale też nie mogę wiele zdradzić. To będzie kino, które lubię oglądać najbardziej. Mówiące o poważnych sprawach w lekki, słodko-gorzki sposób. Trochę do śmiechu, trochę do wzruszeń, a po wyjściu z kina zostawiające w widzach kilka pytań. Myślę, że "(Nie)znajomi" właśnie tacy są.
Tadeusz Śliwa – reżyser. Ukończył reżyserię filmową na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Jego etiuda "Wszystko według planu" otrzymała nominację do Nagrody Złotej KANewki Festiwalu Kina Amatorskiego i Niezależnego KAN (Wrocław 2006), II Nagrodę I Festiwalu Kina Niezależnego "OFF jak gorąco" (Łódź 2006), Nagrodę Festiwalu Debiutów "Młodzi i Film" (Koszalin 2006) i "Złotą Iglicę" za najlepszą fabułę IV Międzynarodowego Festiwalu Filmowego "Ofensiva" (Wrocław 2006), a wyreżyserowany przez niego spot reklamowy "Piaskownica" zdobył Nagrodę Europejskiego Roku Równych Szans dla Wszystkich za najlepszą reklamę audiowizualną (Lizbona 2007). W latach 2017-2018 współtworzył i reżyserował komediowy serial "Ucho Prezesa" oraz sztukę teatralną "Ucho Prezesa czyli scheda" dla Teatru 6. piętro. Ceniony reżyser filmów reklamowych i wideoklipów. Jest laureatem wielu prestiżowych nagród branżowych, w tym Fryderyka i Yacha za teledysk "Początek", zrealizowany dla Męskiego Grania 2018. Film "(Nie)znajomi" jest jego debiutem reżyserskim.