Najpopularniejszy serial HBO, o którym... nie słyszeliście. "Przybysze" przebili nawet "Grę o tron"

Ola Gersz
Wyobraź sobie, że budzisz się w przyszłości. Nagle, z dnia na dzień. Jesteś skołowany, bo świat wygląda zupełnie inaczej, niż jeszcze przed chwilą, a do tego nie masz domu, pracy i stałeś się... czasowym uchodźcą. Brzmi intrygująco? Tak właśnie wygląda fabuła norweskiego serialu "Przybysze", w którym do XXI wieku przybywają ludzie sprzed wieków. Serialu, który jest inny niż wszystko, co do tej pory oglądaliśmy.
"Przybysze" to jedyny taki serial, w którym sprawy kryminalne rozwiązują wspólnie współczesny detektyw i wojowniczka z ery Wikingów Fot. Kadr z serialu "Przybysze" / HBO GO
Norwegia, czasy współczesne. Pewnej nocy na wodzie pojawiają się tajemnicze niebieskie światła, a z jej odmętów wyłaniają się przerażeni ludzie. Żeby było jeszcze dziwniej, dzieje się to na całym świecie, a przybysze pochodzą z przeszłości: głównie z epoki kamienia, ery Wikingów i XIX wieku.

Mija kilka lat. Norweskie społeczeństwo – bo na tym się skupiamy – wygląda już zupełnie inaczej. Na ulicach obok samochodów jeżdżą zaprzęgane w konie wozy, po korytarzach w blokach przebiegają kozy i kury, stacje radiowe nadają programy rodem z XIX wieku, a na co poniektórych drzewach siedzą półnadzy osobnicy. To już nie społeczeństwo multikulturowe, ale... multitemporalne.
Co jak co, ale pierwszy norweski serial HBO Europe niewątpliwie jest oryginalny. Do tego stopnia, że we wrześniu skusił najwięcej widzów na platformie HBO GO – na liście najchętniej oglądanych produkcji w tym miesiącu wyprzedził takich gigantów, jak "Czarnobyl" i "Gra o tron". I to bardzo cieszy, bo "Przybysze" to propozycja nietuzinkowa i to wcale nie tylko pod kątem absurdalnej fabuły.


Rozwodnik i wojowniczka
Norweski serial nie skupia się tylko na wątkach science-fiction – to, jak przybysze z przeszłości znaleźli się w XXI wieku, wcale nie jest w tej produkcji najważniejszym pytaniem. Wręcz ma małe znaczenie (chociaż oczywiście pojawią się tropy i częściowe odpowiedzi). "Przybysze" koncentrują się głównie na dwóch rzeczach: kryminalnej intrydze i społecznej asymilacji.

Wątek kryminalny jest w "Przybyszach" zaprezentowany w dość sztampowy i bardzo skandynawski sposób – w końcu Skandynawowie słyną ze świetnych kryminałów. Mamy więc detektywa Larsa Haalanda (Nicolai Cleve Broch), który – jak w 90 procentach kryminalnych tytułów wszelkiej maści – jest złamany życiem. Rozwiódł się z żoną, która związała się z mężczyzną z XIX wieku, średnio dogaduje się z nastoletnią córką, mieszka sam w ciasnawym mieszkaniu i jest uzależniony od używek.

Każdy detektyw musi mieć partnera lub partnerkę. W "Przybyszach" ta rola jest na szczęście niestandardowa – to Alfhildr Enginsdottir (Krista Kosonen), wojowniczka z ery Wikingów, czyli przybyszka z XI wieku. Alfhildr skończyła szkołę policyjną i zostaje zatrudniona na komendzie bynajmniej nie z powodu swoich umiejętności (chociaż tych jej nie brakuje), ale w imię policyjnej kampanii wizerunkowej. W końcu nic tak nie przydaje policji sympatii, jak zatrudnienie kogoś z mniejszości.
Fot. Kadr z serialu "Przybysze" / HBO GO
Lars i Alfhildr – którzy prywatnie muszą stawić również czoła demonom z przeszłości i uwikłani są w trudne relacje z bliskimi – mają rozwikłać sprawę tajemniczego zabójstwa przybyszki z wody, które oczywiście okazuje się tylko wierzchołkiem góry lodowej. Nietrudno się też domyślić, jak potoczy się relacja policjantów: od niechęci przez szacunek po przyjaźń. A może coś więcej?

Dzięki niecodziennego pomysłowi z multitemporalnymi osobami w "Przybyszach" relacja ta nie jest jednak do końca typowa. Dość powiedzieć, że Lars musi zmierzyć się chociażby z takimi trudnościami we wspólnej pracy, jak... wszędobylski mech w jego samochodzie. Podczas miesiączki Alfhildr jest bowiem wciąż wierna "produktom sanitarnym" sprzed wieków, a to z powodu ubóstwa menstruacyjnego. – Czuję jakbym miała w majtkach małego kotka – mówi zachwycona do kolegi, kiedy ten – zmęczony sprzątaniem mchu z siedzenia – kupuje jej podpaski.

Imigranci 2.0
W "Przybyszach" najciekawszy jest jednak wspomniany już aspekt społeczny. Serial HBO Europe przede wszystkim jest bowiem satyrą na współczesne społeczeństwo i celnym komentarzem do naszej rzeczywistości.

Analogii nie trzeba długo szukać. Serialowy świat, podobnie jak nasz, zmaga się z falą imigrantów, chociaż nie przestrzennymi, ale czasowymi. Reakcje na ich przybycie są świetnie nam znane: jedni uderzają w nacjonalizm i piszą na murach "przybysze do domu", inni starają się pomagać, jak mogą.

Przybysze z przeszłości żyją w obozach, niektórzy mają większe szczęście i otrzymują mieszkanie od państwa. Niektórzy, jak Alfhildr, próbują wmieszać się w społeczeństwo, inni nie mają takiego zamiaru: rozstawiają obozowiska w parkach i polują na dziką, czyli miejską zwierzynę. Jeszcze inni parają się najbardziej podłymi pracami, którymi nie chcą zajmować się "prawdziwi Norwegowie".
Fot. Kadr z serialu "Przybysze" / HBO GO
Właśnie. Kto w tej konfiguracji jest prawdziwym Norwegiem? Ten z XXI wieku, ten z XIX? Wiking? To twierdzenie, które jest hasłowym orężem nacjonalistów, w serialu "Przybysze" kompletnie traci rację bytu. Ba, brzmi nawet śmiesznie.

Problemem staje się również... historia. Bo co z polityczną poprawnością? Czy Wikinga można jeszcze nazwać Wikingiem czy może nie wypada? A jak traktować pogańskiego wodza Thorira Hunda, który w słynnej bitwie pod Stiklestad w 1030 roku zamordował norweskiego króla Olafa II, który w Norwegii jest czczony – jako święty – po dzień dzisiejszy?

To wszystko jest i skomplikowane, i trudne, i etycznie ambiwalentne.

Chcemy więcej!
Twórcy "Przybyszów" zdają się mówić: "a wy marudzicie, że wam jest źle". I to prawda. Patrząc na wyzwania, przed którymi stoi norweskie społeczeństwo w tej alternatywnej rzeczywistości, zaczynamy inaczej patrzyć na rzeczywistość wokół nas.
Fot. HBO GO / materiały promocyjne
Tę satyrę na multispołeczeństwo ogląda się jednak doskonale: jest zabawnie, intrygująco i oryginalnie. Twórcy – Anne Bjørnstad i Eilif Skodvin – nie poprzestają na kliszach i standardowych rozwiązaniach, a przybycie do współczesności ludzi z przyszłości jest tutaj dopiero wstępem do całej historii, a nie historią samą w sobie. I to odróżnia norweski serial od produkcji z podobnym motywem, jak australijski "Glitch" czy francuscy "Powracający".

Słowem: może nie jest wybitnie, ale jest bardzo dobrze. Świetna rozrywka, która wcale nie jest głupia czy odmóżdżająca. A i nawet czegoś nauczy. Pozostaje czekać na kolejny sezon, bo wątków i pomysłów może jeszcze wyciągnąć z tej fabuły od groma.