"Zostawili nas na pastwę wściekłych psów". Kurd z Rożawy szczerze o walkach na granicy z Turcją

Kamil Rakosza
Wśród Kurdów decyzja Trumpa nie może być potraktowana inaczej jak zdrada. Rozmawialiśmy z mieszkającym w Polsce Kurdem, którego rodzina została w bombardowanym Al-Kamiszli – tam, gdzie w środę rozpoczęły się działania wojenne ze strony Turcji. Dowiedzieliśmy się, jak wyglądała sytuacja na miejscu w pierwszych godzinach konfliktu oraz poznaliśmy drugie zagrożenie, na które wystawili Kurdów Amerykanie.
W środę Turcja zaatakowała kurdyjskie YPG stacjonujące w północnej Syrii. Fot. Twitter / @TheFakeAZOZ
Chyba żaden Kurd nie nazwie zachowania Donalda Trumpa inaczej, jak wbiciem noża w plecy.

Oczywiście. Byliśmy bardzo lojalni wobec Amerykanów. W tym czasie z rąk ISIS zostało zabitych ponad 11 tys. naszych żołnierzy – chłopaków i dziewczyn. Drugie tyle odniosło rany. Dla mnie Trump jest po prostu zdrajcą.

Obecność wojsk amerykańskich, a także sojusz z nami, dały podstawy ku temu, by wierzyć w późniejsze wsparcie Amerykanów. Dlatego wsparliśmy ich na Bliskim Wschodzie. W tym regionie świata naprawdę tylko Kurdowie są prawdziwymi przyjaciółmi Europy i Stanów Zjednoczonych. Pierwszym błędem było jednak to, że zgodziliśmy się na stworzenie "korytarza humanitarnego" – pasa o szerokości kilku kilometrów na granicy turecko-syryjskiej, z którego wycofały się kurdyjskie milicje YPG [Ludowe Jednostki Samoobrony – red.]. Strefa miała być wspólnie zarządzana przez koalicję. Po kilku tygodniach Trump zdecydował jednak, że Amerykanie się wycofują, czego efekty widzi właśnie świat.


Czy inne zachowania Amerykanów w regionie Północnej Syrii mogły zwiastować taką a nie inną decyzję Donalda Trumpa?

Decyzja o wycofaniu amerykańskiego wsparcia była szokiem nawet dla stacjonujących na miejscu Marines. Moi bracia, którzy są na miejscu, mówili mi, że niektórzy żołnierze ze Stanów Zjednoczonych byli nią zdruzgotani podobnie jak my.

Kurdowie bardzo oddanie bronili życia amerykańskich żołnierzy. Nie udało nam się ich ocalić przed wybuchem samochodu pułapki w mieście Manbidż. Wszędzie tam, gdzie mogliśmy stanąć i chronić ich życie, byliśmy na miejscu. Czy możemy czuć się teraz inaczej, niż tak, jakbyśmy zostali wykorzystani w charakterze żywych tarcz?

Amerykanie mieli w nas wielkich sojuszników. Mogli nam zaufać. Myślę, że każdy człowiek na świecie, który ma trochę honoru i ciepła w sercu, zapłacze dziś na losem Kurdów. "Zdradzeni", "wykorzystani". Co jeszcze czuje pan po wystawieniu Kurdów przez Donalda Trumpa?

Mam go za oszusta. Słyszy się, że walczyliśmy o swoje państwo. A trzeba pamiętać o tym, że Al-Rakka, gdzie zwyciężyliśmy z Daesz, nie jest kurdyjskim, lecz arabskim miastem. To Amerykanie kazali nam atakować stolicę Państwa Islamskiego. I właśnie tam zginęło najwięcej naszych dziewczyn i chłopaków.

Trump mówi też, że otrzymaliśmy wsparcie finansowe. Ale co to za wsparcie? Czy Kurdowie kupili sobie za to Mercedesy i dzień w dzień jedzą w innych restauracjach? Nie, są miejsca, gdzie ludzie jedzą raz dziennie, inni chodzą w porwanych butach. Amerykański Marines jest doskonale uzbrojony. Kurdowie atakowali dżihadystów AK-47.

Donald Trump po raz kolejny pokazał, jak bardzo nieprzewidywalne potrafią być jego decyzje. Może to zachwiać poczucie stabilności wśród sojuszników USA. Także w Polsce, która bardzo mocno trzyma się waszyngtońskiego kierunku.

Jest mi bardzo przykro i uważam, że decyzja Trumpa odbije się negatywnie na wiarygodności Amerykanów. Zwłaszcza w odniesieniu do tego, jak traktują swoich sojuszników. Takich jak Polska. Na USA nie można polegać. Trzeba zbroić się na własną rękę.

Nie można zapominać jednak, że w Stanach Zjednoczonych działają także przyjaciele Kurdów, jak Lindsey Graham czy Mitch McConnell. Są tam szlachetni ludzie, którzy przyjeżdżali do Rożawy i poznali życie Kurdów. Jedli z nami, spali u nas. Śmiali się razem z nami. Teraz płaczą nad Kurdami, a Kongres i Biały Dom są podzielone na zwolenników decyzji Trumpa i jej przeciwników.

Amerykanie widzieli, ile zrobili Kurdowie. Moim zdaniem zrobiliśmy więcej niż trzeba. Nie zapraszaliśmy ich do siebie. Bronilibyśmy swoich terenów, niezależnie od tego, co zrobiliby Amerykanie. To oni poprosili YPG o pomoc, kiedy okazało się, że zwerbowani przez nich Arabowie woleli zmienić chusty i przyłączyć się do ISIS. To nie było jak z Asadem, który prosi Putina o wsparcie w utrzymaniu reżimu. Nie, my nie zapraszaliśmy Amerykanów do walki o Kurdystan. Pomogliśmy im jednak w ich sprawie, dlatego mogliśmy oczekiwać pewnej lojalności ze strony Donalda Trumpa. Choćby utworzenia free zone w regionie Rożawy. Wprowadzenia tam zakazu lotów, by cywile nie ginęli od bombardowań.

Teraz po wyjściu Amerykanów z Północnej Syrii znaleźliście się w potrzasku. Z jednej strony atakujący Erdogan, z drugiej wściekli Arabowie – niedobitki Państwa Islamskiego. Jak wygląda sytuacja? Na pewno jest pan w kontakcie z przebywającą na miejscu rodziną.

Islamiści wydają oświadczenia, w których namawiają innych fundamentalistów do mordowania Kurdów "bez żadnej litości". Wszystkich powiązanych z YPG należy zabijać bez litości. I na to będzie patrzył świat. A my przecież nie wybijaliśmy ich. Nie ucinaliśmy im głów, lecz zamknęliśmy ich w więzieniach i obozach jenieckich. Dajemy im jeść.

Przepraszam, ale większość z tych ludzi przyjechała z Europy. To jest wasz problem, by ich osądzić i ukarać wobec swojego prawa. Co my mamy z nimi robić?

Szwedzi postulowali utworzenie w strukturach UE międzynarodowego trybunału ds. zbrodni kalifatu. Kwestia osądzenia bojowników ISIS, którzy pochodzą z Europy, stoi jednak w martwym punkcie. Wróćmy jednak do pana bliskich.

Pochodzę z Al-Kamiszli na granicy turecko-syryjskiej. Pierwszego dnia ataku miasto było bombardowane przez cały dzień. Bracia mówili, że sytuacja nieco uspokoiła się w nocy. Tureckie wojska lądowe nie zdołały jednak wejść do Kamiszli. Sytuacja wygląda inaczej w innych miastach w regionie, gdzie pokazała się piechota Erdogana. Trump wpędził nas w straszny problem. Zostaliśmy na miejscu, a wszyscy Muzułmanie nas nienawidzą, bo byliśmy pro-amerykańscy. Kiedy w przeszłości toczyliśmy wyłącznie swoją walkę, to jakoś dawaliśmy radę. Jednak postawienie się u boku Amerykanów przeciw Arabom jest na Bliskim Wschodzie traktowane jak najgorsza zdrada. Zostaliśmy pozostawieni na pastwę wściekłych psów.

YPG jest traktowane przez Turków jak terroryści, choć jeszcze chwilę temu zwalczali Daesz u boku Amerykanów. Jaki jest charakter tych wojsk?

Przez osiem lat prowadzenia działań wojennych, YPG zebrało ogromne doświadczenie. Armia liczy 60 tys. Kurdów i Kurdyjek. To solidni żołnierze, którzy przeszli bardzo dobre szkolenie. Ci, którzy nie zginęli we wcześniejszych latach, dziś są naprawdę świetnie przygotowani.

Kiedy jednak masz do czynienia z myśliwcami i bezzałogowymi dronami, które widzą cały teren przez 24 godziny na dobę, co możesz zrobić z kałachem? Sytuację utrudnia też fakt, że dziś tereny Rożawy są płaskie jak Warszawa. Z centrum Kamiszli widzisz centra innych miast. Nie ma gdzie się skryć przed nalotami.

Dużą część kurdyjskich żołnierzy stanowią także Kurdyjki. Kobiety przechodzą takie samo szkolenie jak mężczyźni?

Oczywiście. Wojna nie rozróżnia płci. Robią nawet jeszcze więcej, ponieważ muszą udowodnić, że są równie dobrze przygotowane do walki, co mężczyźni. Żołnierki walczą pod sztandarem YPJ – Kobiecych Jednostek Samoobrony. Zresztą Kurdyjki nigdy nie ustępowały mężczyznom w wojnie. Walczymy o swoje państwo ramię w ramię. To wynika również z tradycyjnej pozycji kobiety w kurdyjskiej rodzinie. Wiele wspaniałych rodzin wywodzi swoje nazwisko od przodkini a nie jej męskiego odpowiednika.

Jak świat powinien zareagować?

Piłka jest po stronie Amerykanów i Europejczyków. Po pierwsze powinno się wprowadzić zakaz lotów nad Rożawą. Dopóki Turkowie mogą nas bombardować i strzelać do nas jak do kaczek, nie poradzimy sobie z nimi w walce. Co najgorsze jednak, będą ginęli nasi cywile. Dzieci są pierwszymi ofiarami konfliktu.

Moja siostra mówi, że od bombardowań drżą całe budynki. Wszyscy są przerażeni. Boją się o swoje życie i życie swoich dzieci. Atak z góry jest najgorszy, ponieważ nie wiadomo, czego się spodziewać.

Jeśli wojna będzie prowadzona drogą lądową to będziemy odpierali atak. Kurdowie pokonali ISIS – fundamentalistów ślepo oddanych Islamowi, ludzi, którzy szli, żeby zginąć. Turecka armia nie ma takiego ducha. Turcja ma jednak fobię kurdyjską, nie pozwolą nam na własną państwowość. Nawet jeżeli mielibyśmy założyć swoją wioskę w Argentynie, oni będą nam to uniemożliwiali. Dziś od bombardowań cierpią cywile – kobiety i dzieci. Dlatego każdy człowiek na świecie, powinien się zreflektować i powiedzieć: stop!

Tylko, że Europa ma własne problemy. Erdogan otwarcie zapowiedział, że jeśli nazwiemy jego operację "najazdem" czy "okupacją", będziemy się zmagali z 3,6 mln uchodźców z Syrii, którym prezydent Turcji otworzy bramę do UE. Do tego USA wespół z Rosją blokują działania Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Erdogan ma bardzo mocną kartę. Europejczycy nie powinni jednak ulegać jego populistycznym groźbom. Ci uchodźcy nie chcą pójść ani do Al-Kamiszli, ani do Berlina, Paryża czy Warszawy. Oni chcą wrócić do Syrii, do swoich domów. Przed wojną nie byli bezdomni, mieszkali w Damaszku, Rakce i innych miastach.

Reżim Al-Asada przy wsparciu Putina zabrał im tę możliwość. Dlatego zdecydowana reakcja UE, z jednoczesnym zwiększeniem obecności wojsk w strefach, gdzie mogą przedostawać się uchodźcy jest właściwym rozwiązaniem.