Koalicja wpadła w identyczną pułapkę, z jaką przez lata walczył PiS [OPINIA]

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Oczywiście musimy poczekać na oficjalne wyniki, bo niewykluczone, że coś się jeszcze zmieni (podczas wyborów do PE jeszcze w niedzielny wieczór Konfederacja przekraczała próg, a w poniedziałek już nie; w niedzielę różnica między PiS a KE wynosiła 3 pkt. proc., by po kilkunastu godzinach wzrosnąć do 6), ale ta noc raczej nie odbierze Jarosławowi Kaczyńskiemu samodzielnej władzy.
Na zdjęciu autorka materiału Karolina Lewicka, dziennikarka TOK FM i politolog. Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
Ale triumfalizmu nie było, a prezes PiS-u sprawiał wrażenie wręcz rozczarowanego. – Jesteśmy formacją, która zasługuje na więcej – mówił tuż po ogłoszeniu wyników. Jasne, tyle miliardów złotych wpompowanych w społeczeństwo, w tym na ostatniej prostej, a tu wprawdzie historyczny rekord poparcia dla partii, ale na pewno liczono na więcej.

Kaczyński głośno zastanawiał się, jak doszło do tego, że "mimo ewidentnych dokonań, część wyborców zdecydowała się nas jednak nie popierać?". Czyli – tłumacząc na język kuluarowy – dlaczego nie wszystkich obywateli dało się kupić transferami socjalnymi i ogłupić narracją o LGBT u bram. Ot, zagwozdka.


IPSOS daje Zjednoczonej Prawicy 239 mandatów, to bezpieczna większość. A mimo to natychmiast zaczęto szukać winnego tego wyniku. Kaczyński mówił o potężnym froncie przeciwko PiS, a Mateusz Morawiecki poszedł w poetykę "krętej drogi z plecakiem kamieni pod górę".

Zważywszy na to, że PiS miał wszystkie narzędzia państwa, które wykorzystywał nieuczciwie w walce politycznej (choćby propaganda nadawana nieustannie w mediach publicznych), to te skargi (pamiętamy je zresztą z czasów opozycyjnego PiS) brzmią cokolwiek zabawnie. Ale wierny elektorat to kupi, tę opowieść o ciemnych siłach, które znów sprzysięgły się przeciwko dobrej zmianie.

Wynik Koalicji Obywatelskiej trudno uznać za spektakularny sukces. Można nawet odnieść wrażenie, że PO wpadła w pułapkę, w jakiej przez osiem lat tkwił PiS. Cokolwiek partia Grzegorza Schetyny zrobi albo czegokolwiek nie zrobi, ma poparcie żelaznego elektoratu – na poziomie dwudziestu kilku procent – i szklany sufit nad głową. A przed sobą wybory lidera ugrupowania (styczeń) i zweryfikowanie efektu nowej twarzy tej kampanii, czyli Małgorzaty Kidawy-Błońskiej.

Dla Lewicy sukcesem jest po prostu powrót na Wiejską. Na kilka tygodni przed wyborami słyszałam od jednego z trzech tenorów, że satysfakcję da im nawet 8 proc.. Przy tak obniżonych oczekiwaniach (trauma roku 2015) wynik dwucyfrowy po prostu musi cieszyć. To, choć częściowo, uzdrawia polską scenę polityczną.

Kończy się bowiem – jak metaforycznie ujął to kiedyś Włodzimierz Cimoszewicz – podskakiwanie na dwóch prawych nogach. Pytanie tylko, co trzy ugrupowania zrobią z tym sukcesem. Według moich informacji, wspólny klub chce stworzyć SLD z Wiosną, ale Razem – raczej teren niż centrala – myśli jednak o własnym kole. Takie rozwiązanie raczej nie przysłużyłoby się lewej stronie sceny politycznej. Wyborcy dali im kredyt zaufania za zjednoczenie, nie wiadomo, jak zareagują na podziały i niesnaski.

PSL tradycyjnie okazał się być niedoszacowany w sondażach. Wynik bliski 10 proc. pozwala prezesowi ludowców spać spokojnie, choć nie wiadomo, czy Koalicja Polska się utrzyma, wszak Paweł Kukiz należy do polityków wyjątkowo niestabilnych i nieprzewidywalnych. Wielu było przed Kosiniakiem-Kamyszem, z którymi muzyk sympatyzował, a później bez pardonu obrażał w mediach społecznościowych. Przed Stronnictwem konieczność też dalszego wymyślania się na nowo, bo jasno widać, że supremację na wsi dzierży PiS. Na razie jest to opowieść o „racjonalnym centrum”.

Konfederacja przekracza próg, ale się nie cieszy, bo czeka na oficjalne wyniki z PKW. Podobnie zresztą, jak wszyscy pozostali uczestnicy tych wyborów. Każde wahnięcie w rozkładzie procentów może bowiem oznaczać rewolucyjne zmiany. Stąd ta zachowawczość w wypowiedziach liderów i nastrój wyczekiwania w sztabach. Stare powiedzenie, że "ranek mądrzejszy od wieczora" pasuje tutaj jak ulał.

I jeszcze Senat. O nim wspominał i Grzegorz Schetyna, i Małgorzata Kidawa-Błońska ("tam wierzymy w zwycięstwo"). Tych wyników wciąż nie znamy, a w większości okręgów mieliśmy pojedynek PiS kontra reszta świata. Opozycja teoretycznie miała szansę na większość, choć wynik rządzących w wyborach do PE mocno ją osłabił. Tak czy owak, pokładanie nadmiernych nadziei w Senacie jest błędem.

Liczebna przewaga w Izbie Wyższej nie daje realnej władzy, bo wystarczy 231 poselskich szabel, by nadal rządzić efektywnie (poprawki senatorów są odrzucane przez Sejm zaledwie większością bezwzględną). To, co mógłby zdziałać opozycyjny Senat, to spowolnienie procesu legislacyjnego. Czyli koniec z patologią procedowania ustawy pod osłoną nocy lub w ciągu kilku godzin. To niewątpliwie cenne.

Równie cenny byłby – w przypadku wzięcia przez opozycję większości mandatów – zysk symboliczny. Czyli zwycięstwo, które zawsze dodaje skrzydeł, a w tym przypadku mogłoby zainspirować opozycję do dalszej integracji. Do tego nawoływał zresztą Grzegorz Schetyna, chętnych do Koalicji Polskiej szukał też Władysław Kosiniak-Kamysz. A przed nami wybory prezydenckie. Jeden kandydat opozycji naprzeciwko Andrzeja Dudy wydaje się być koniecznością.