"Watchmen" to telewizyjne wydarzenie na miarę "Czarnobyla". Ale serial HBO wkurzył Amerykę

Ola Gersz
Rasizm – współczesna Ameryka boi się tego słowa, chociaż nie może udawać, że ten w jej granicach nie istnieje. Serial HBO "Watchmen" nie udaje – bez żadnych zahamowań wraca do jednego z najkrwawszych wydarzeń w historii USA, czym otwiera puszkę Pandory. Amerykanie są zawstydzeni, a fani komiksu zdrowo wkurzeni, bo ich bohater Rorschach jest w show HBO... guru neonazistów. Tak właśnie popkultura powinno poruszać polityczne tematy – bez żadnych tabu.
"Watchmen" ostrym i politycznym językiem mówi o rasizmie i amerykańskiej historii Fot. Kadr z serialu "Watchmen" / HBO
HBO w tym roku nie ma żadnych hamulców. Pokazało wybitny "Czarnobyl", w którym bez skrępowania oskarża, choć nie bezpośrednio, rosyjskich dygnitarzy o tragiczne skutki atomowej katastrofy, a teraz włożyło kij w mrowisko równie znakomitymi "Watchmenami" (recenzję Bartosza Godzińskiego przeczytasz tutaj). Aż można wybaczyć stacji nieudany ósmy sezon "Gry o tron". Chociaż nie sądzę, żeby fani kiedykolwiek to zrobili.

W jakie mrowisko kij włożyli "Watchmeni"? W Amerykę. A dokładniej w mit sprawiedliwych i wolnych Stanów Zjednoczonych, które o swojej krwawej i rasistowskiej historii wolałyby nie pamiętać. A jeśli ktoś już musi o tym przypomnieć z czystej przyzwoitości, jak chociażby popkultura, to tak, żeby nie było wątpliwości, że to było dawno i nieprawda, a Amerykanie to wspaniały naród mimo "kilku" błędów.


Serial Damona Lindelofa na podstawie komiksu Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa – jego akcja dzieje się trzy dekady po zakończeniu komiksowego pierwowzoru – robi to jednak zupełnie inaczej. Bez żadnych hamulców rozdrapuje stare rany, miesza historię z alternatywną współczesnością i jest polityczny do bólu. Rasizm kłuje tu i uwiera po dziś dzień, nie ma żadnego pocieszenia. Dlatego Amerykanie są wkurzeni. Nie wszyscy, bo krytycy wychwalają "Watchmenów" pod niebiosa. Ale wszyscy bez wyjątku są po prostu zawstydzeni.
Koniec milczenia
Już pierwszy odcinek nie pozostawia wątpliwości, że tabu nie będzie. Otwiera go dramatyczna i mocna sekwencja z Tulsy w Oklahomie, w której 31 maja i 1 czerwca 1921 roku doszło do krwawych starć rasowych. Czarnoskóra społeczność zamieszkiwała wówczas dzielnicę Greenwood, która świetnie prosperowała i zwana była nawet Czarnym Wall Street. Do czasu, gdy biali mieszkańcy Tulsy i Ku Klux Klan powiedzieli "dość" i dali upust swojej rasowej nienawiści.

"Watchmen" nie boi pokazać koszmaru tych dwóch dni sprzed 98 lat, o których za wielu Amerykanów już zapomniało. Czarne rodziny wyciągane są siłą z domów i rozstrzeliwane, samochody ciągną ludzkie zwłoki, kobiety są gwałcone, fabryki Afroamerykanów bombardowane. Wszędzie krzyk, płacz, chaos i krew. Zginąć mogło wtedy 300 osób, 10 tysięcy Afroamerykanów straciło swoje domy, a Greenwood przestało praktycznie istnieć.

O zamieszkach w Tulsie popkultura rzadko mówi. Chociaż właściwie dlaczego? To jeden z najbrutalniejszych aktów przemocy rasowej w historii Stanów Zjednoczonych, niektórzy porównają wydarzenia z 1921 roku nawet do Holokaustu. Jednak Amerykanie boją się ruszyć tych dwóch dni sprzed lat, bo po prostu się ich wstydzą. Te dwa dni bolą. Przypominają, że Ameryka to wcale nie taki kraj miodem i mlekiem płynący, jak niektórzy chcą go widzieć.

Serial te rany rozdrapał. Nie wszystkim się to podoba, do czego wrócimy za chwilę, jednak już są tego dobre skutki. Amerykanie znowu zaczęli rozmawiać o Tulsie. Ba, burmistrz miasta G.T. Bynum wszczął nawet specjalne śledztwo, które ma na celu znalezienie grobów wszystkich ofiar masakry. Do dziś nie odnaleziono bowiem większości ciał.
Ten temat był ryzykowny, a Damon Lindelof nie ukrywał w wywiadach, że bał się aż tak mocnego nakreślenia rasistowskiego problemu Stanów Zjednoczonych. Przekonali go jednak inni, w tym gwiazda "Watchmenów" Regina King. – Ten serial przypomina, że chcemy poznać naszą historię. (...) Masakra w Tulsie w 1921 roku to nie tylko czarna historia, to amerykańska historia. Musimy wziąć odpowiedzialność i uczyć o niej nasze dzieci. Ale idziemy w dobrym kierunku – mówiła.

"Watchmen" idzie w tej rasowej sprawiedliwości dalej, niż my kiedykolwiek pójdziemy. Administracja liberalnego prezydenta Roberta Redforda (tak, tego Redforda, hollywoodzkiego aktora) wypłaciła bowiem specjalne odszkodowania wszystkich ofiarom rasowych zamieszek w Tulsie. To temat, który w Polsce rozumiemy – polskie władze regularnie wracają bowiem do tematu reparacji wojennych od Niemiec. Jednak w USA ten temat raczej w opinii publicznej nie istnieje, przynajmniej nie na taką skalę.

Lindelof pokazuje jednak, że taka możliwość wynagrodzenia szkód istnieje i – otwierając ten temat – jednocześnie ujawnia, że współczesna Ameryka wcale swojej rasowej historii nie przetrawiła. Nie rozprawiła się z nią.Twórca serialu nie pozostawia bowiem wątpliwości, że Amerykanie – i w alternatywnych, i w rzeczywistych Stanach Zjednoczonych – byliby takim rasowym odszkodowaniom przeciwni.

Nienawiść nie śpi
W serialu te reparacje to wręcz jedna z przyczyn odrodzenia się Ku Klux Klanu w jego nowej formie – Siódmej Kalwarii. Konserwatywni i faszystowscy głosiciele wyższości białej rasy pewnej nocy, znanej później jako Biała Noc, atakują i mordują policjantów w Tulsie, a przerażeni funkcjonariusze zmuszeni są już potem zawsze ukrywać się pod maskami.

Tak samo zresztą, jak superbohaterowie walczący o sprawiedliwość, którzy w "Watchmenach" nie mają jednak żadnych nadludzkich mocy. Tylko maski mogą uratować ludzi liberalnych i nie-rasistów przed rasistami, którzy we współczesnej, alternatywnej Ameryce w show HBO mają się świetnie. Mają się też świetnie w tej "naszej" Ameryce i to właśnie tak boli podczas seansu – nie mamy bowiem wątpliwość, że ten serial dotyczy współczesności. Komiks i alternatywny świat to tylko przykrywka.
Fot. Kadr z serialu "Watchmen" / HBO
"Watchmen" to bowiem serial do bólu polityczny, który idzie znacznie dalej, niż komiks z lat 80. Mylą się ci, którzy mówią dziś, że dzieło Moore'a i Gibbonsa w ogóle nie było polityczne. Było, ale dość subtelnie. Najważniejsza prawda brzmiała – skrajnie prawicowa polityka zawsze będzie groźna. W serialu Lindelof tę prawdę wyjmuje i maksymalizuje ją do oporu.

Twórca serialu pokazuje, że radykałowie mają się świetnie, że rasa i orientacja seksualna dla wielu dalej jest problemem, że u władzy wciaż stoją biali bogaci mężczyźni, a brutalność policji i krajowy terroryzm to stały problem. Nastroje rasistowskie i faszystowskie w ostatnich latach odrodziły się w USA z całą mocą, o czym serial jedynie nam przypomina. Bo przecież to wiemy. Pamiętamy chociażby co wydarzyło się w Charlottesville w 2017 roku, kiedy neonazista wjechał w tłum antyfaszystów.

Rorschach bohaterem?
Ten obraz współczesnej Ameryki sprawia, że seans "Watchmenów" nie jest najprzyjemniejszy. Owszem, to serial genialny, ale trudno go oglądać, jedząc popcorn. Nie jest to typowa komiksowa historia, w której dobro wygrywa. I tego właśnie nie mogą wybaczyć fani komiksu.

W internecie niezadowoleni ludzie, często skrajnie prawicowe trolle, piszą, że to lewackie wymysły, propaganda, zupełnie niezrozumienie oryginału. "Zabrali wszystko, co było dobre w 'Watchmenach' i Rorschachu. To nie 'Watchmen;, to Wokemeni. Wokepersons" – ktoś napisał. Są tak niezadowoleni, że na opiniotwórczym serwisie RottenTomatoes ocena od widzów wynosi 42 procent. A od krytyków? 96 procent. Rzadko zdarza się, aż taka różnica.

Podczas gdy podjęcie tematu rasy i politykowi wkurzyło i zawstydziło Amerykanów, to fanów komiksu rozświeczyła głównie jedna rzecz. Damon Lindelof nie cofnął się bowiem przed niczym i z ukochanego bohatera miłośników "Watchmenów" – wspomnianego Rorschacha, który podczas trwania serialu już dawno nie żyje – zrobił ikonę neonazistów i rasistów. To jego maskę noszą członkowie Siódmej Kalwarii, to jego słowa przyświęcają im, gdy mordują czarnoskórych i antyrasistów. Rorschach to kontrowersyjny bohater. Chce uratować ludzkość, ale jego myślenie jest czarno-białe. On jest dobry, mimo że nie unika przemocy i zabijania niewinnych, ci, którzy myślą inaczej, niż on, są źli. Uważa się za osobę ponad prawem, jest nihilistą i paranoikiem, gardzi kobietami, biedotą, imigrantami. – Umieściłbym Rorschacha obok Hitlera i Margaret Thatcher – możesz ich nie lubić, ale nie możesz zaprzeczyć, że jest coś bardzo atrakcyjnego w kimś, kto nie uznaje odcieni szarości – powiedział kiedyś współtwórca komiksu Dave Gibbson.

Rorschach jest niewątpliwie atrakcyjny. Dla wielu czytelników komiksu i nie tylko to bohater, człowiek czynu wierny swoim przekonaniom. Ba, republikański polityk Ted Cruz, który w 2016 roku walczył z Donaldem Trumpem o prezydencką nominację, powiedział nawet kiedyś, że to jego osobisty bohater.

Dlatego fakt, że w serialu HBO ta nieżyjąca już postać jest twarzą Ku Klux Klanu 2.0, tak bardzo wszystkich fanów rozświeczył. A przynajmniej tych, którzy nie odnaleźli w komiksie wszystkich politycznych ostrzeżeń . A przecież one tam były. Serial HBO po prostu je wyciągnął i wykrzyczał widzom w twarz. Rorschach zawsze był złoczyńcą, Lindelof po prostu nie boi się tego powiedzieć.

I tak właśnie powinna działać popkultura. Oglądajcie "Watchmenów". Warto.