"Coś się wydarzyło". Kulisy rzekomej dymisji Mariana Banasia są jak z filmu
Według mediów Marian Banaś miał w piątek złożyć dymisję, dokument wylądował na biurku Elżbiety Witek, ale ta odesłała go do poprawki. Chodziło o wskazanie następcy. Być może jednak może rezygnacja Banasia wcale nie dotarła do marszałek Sejmu. To sam Banaś miał bowiem zawrócić swojego posłańca – podaje "Rzeczpospolita".
Doniesienia DGP rzucały nowe światło na sprawę, ale możliwe, że historia jednak przebiegała inaczej. Zdaniem dziennikarzy "Rzeczpospolitej" dokument wcale nie trafił na biurko marszałek Sejmu. Owszem, miał go kierowca Banasia, miał dostarczyć Elżbiecie Witek, ale gdy dojechał do Sejmu, Banaś miał do niego zadzwonić i odwołać polecenie, gdyż w między czasie "coś się wydarzyło".
Na taką wersję wydarzeń zdaje się wskazywać oświadczenie dyrektora Centrum Informacyjnego Sejmu Andrzeja Grzegrzółki. Urzędnik zapewnia, że pismo od Banasia nie wpłynęło do sekretariatu Sejmu. – Marszałek Sejmu nie mogła się więc z nim zapoznać ani go odesłać. Nie spotkała się też z kierowcą z NIK – twierdzi Grzegrzółka w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Dziennikarze "Rz" dowodzą, że Banaś próbował uratować nie tylko siebie, ale też syna. Jakub Banaś pracował bowiem jako dyrektor w Banku Pekao SA. Szef NIK zdaniem "Rzeczpospolitej" miał uzależnić złożenie dymisji od gwarancji zatrudnienia dla swojego syna.
Jeśli tak było w istocie, to ten warunek już jest nieaktualny. Jak informuje "DGP", syn Mariana Banasia w poniedziałek wieczorem stracił posadę.
źródło: rp.pl