Najpierw ekscytacja, potem ciarki żenady. "Drakula" miał być świetnym serialem, ale nie wyszło
Kiedy chcesz zrobić serial o postaci, która w popkulturze jest już maksymalnie przemielona, zasada jest jedna: musisz mieć na ten serial pomysł. I to świetny pomysł. Mogło się wydawać, że twórcy hitu "Sherlock" będą mieli na "Drakulę" jakąś koncepcję. I niby mieli, ale nietrafioną. Potem "Drakulę" zniszczyło to, co zniszczyło ostatecznie "Sherlocka" – narcyzm showrunnerów Stevena Moffata i Marka Gatissa i... ich chorobliwe uzależnienie od zwrotów akcji. Jednak "plot twisty" ich autorstwa, zamiast zrzucać widzów z hoteli, sprawiają, że ci są rozczarowani i wściekli.
Oczywiście, jak przystało na recenzję bez spoilerów, nie możemy zdradzić tego jednego zwrotu akcji, który sprawił, że Stoker przewraca się w grobie. Ale możemy odpowiedzieć na dwa pytania. Pytanie pierwsze: co jest nie tak z "Drakulą" BBC One i Netflixa? Pytanie drugie: dlaczego ojcowie hitu "Sherlock" muszą wszystko zepsuć?
Nie da się napisać recenzji "Drakuli" bez wprowadzenia, kim są właściwie Steven Moffat i Mark Gattis. Ten autorski duet to gwiazdy brytyjskiej telewizji, a status ten zawdzięczają właśnie "Sherlockowi", który po premierze w 2010 roku z miejsca stał się popkulturowym zjawiskiem, a Benedicta Cumberbatcha i Martina Freemana wysłał do Hollywood. Moffat swoją telewizyjną inwazję kontynuował również w "Doktorze Who" – Szkot był showrunnerem tego kultowego serialu science fiction przez sześć sezonów.
Jednak podczas gdy i "Sherlock", i "Doktor Who" ery Moffata początkowo zachwycały, stopniowo zaczynały się psuć. Ten pierwszy tytuł z inteligentnego serialu kryminalnego stał się pomieszaniem z poplątaniem, w którym nielogiczne i dziwaczne zwroty akcji zastąpiły detektywistyczne zagadki. A ten drugi stał się ofiarą obsesji Stevena Moffata na punkcie swojej genialności. Jego "Doktor Who" miał być lepszy niż wcześniej – bardziej inteligentny, bardziej rozrywkowy, zaskakujący do bólu. Rezultat? Chaos i zepsucie własnych postaci.
Gatiss i Moffat zyskali więc łatkę "psujów", a ten drugi stał jawnym czarnym bohaterem brytyjskiej telewizji (memów o nim jest co niemiara). I tu właśnie wchodzi "Drakula". Ktoś, kto znał "Sherlocka", sezony 5-10 "Doktora Who" czy "Jekylla" Moffata mógł dokładnie przewiedzieć scenariusz oglądania serialu o wampirzym hrabim. Czyli najpierw zachwyt i podziw nad geniuszem tych – inteligentnych i zdolnych – twórców, jakim są Moffat i Gattis, a później rozczarowanie, zażenowanie i płacz fanów. A w międzyczasie zwroty akcji, które są tak "fajne" i nielogiczne, że aż bezsensowne.
Fot. Kadr z serialu "Drakula" / Netflix
Ale o co chodzi?
"Drakula" zaczyna się klasycznie. Pierwszy z trzech odcinków jest praktycznie idealnie wierny powieści Stokera, chociaż nie brakuje oczywiście lekkich zmian. Poznajemy Jonathana Harkera (John Heffernan), który zdołał uciec z zamku hrabiego Drakuli w Transylwanii i opowiada o swoim traumatycznym spotkaniu z wampirem. Poznajemy też przesłuchującą go w węgierskim klasztorze nieustraszoną i bystrą zakonnicę, siostrę Agathę (Dolly Wells), a także oczywiście samego Drakulę (Claes Bang), o czym za chwilę.
Podczas gdy pierwszy odcinek jest rozkosznie gotycki, miejscami lekko przerażający, a miejscami zwyczajnie obrzydliwy, to już drugi odcinek – który już znacznie śmielej pogrywa sobie z literackim pierwowzorem – zupełnie zmienia ton. Przekształca się w konfrontację kilku osób zamkniętych ze sobą na jednej przestrzeni, która tutaj jest statkiem "Demeter' płynącym do Anglii – to ona jest bowiem celem Drakuli. Chociaż może lepszym słowem, niż konfrontacja będzie tu polowanie kota na myszy. Tak bowiem traktuje swoich współpasażerów spragniony krwi Drakula.
Fot. Kadr z serialu "Drakula" / Netflix
Sporo tego. Ale do czego dążą showrunnerzy? Po świetnym pierwszym odcinku i umiarkowanym drugim chyba czeka nas epicki finał, prawda? Nieprawda, czego można się było spodziewać po wspomnianych już showrunnerach. Bo trzeci odcinek – o którego fabule nie można nic napisać bez spoilerów – jest po prostu... bezsensowny i stylistycznie pasujący do całości, jak kwiatek do kożucha. Zwrot akcji, który miał widzów oszołomić, owszem, oszołomił ich, ale chyba nie tak, jak chcieli tego Moffat i Gattis. Nie da się bowiem pozbyć wrażenia, że twórcy "Drakuli" lekko, mówiąc łagodnie, się zagalopowali. Mówiąc "po młodzieżowemu" reakcja na odcinek finałowy może być tylko jedna: "wtf".
Gdyby nie odcinek trzeci, "Drakula" byłby dobrym serialem. Nie świetnym – dobrym. Twórcy mieli kilka dobrych pomysłów (obok tych wielu katastrofalnych) i udało im się w pewnym sensie uwspółcześnić historię o hrabim Drakuli. Jednak chaotyczność trzeciego odcinka, w którym dzieje się tyle, że nie wiemy, co się dzieje oraz niespójność całego serialu – bo ma się wrażenie, że każdy odcinek jest odrębną całością – są dużym telewizyjnym przewinieniem.
Fot. Kadr z serialu "Drakula" / Netflix
Oczywiście te przewiny Moffata i Gatissa nie oznaczają, że "Drakuli" nie można oglądać. Można. Może komuś fabularne zwroty akcji w tym serialu BBC i Netflixa przypadną do gustu? Może dla jakiegoś widza będzie to po prostu rozrywka? A może ktoś będzie czerpał przyjemność z szukania nieścisłości (i ścisłości) między show a powieścią?
Warto zresztą obejrzeć "Drakulę" dla trzech rzeczy. Pierwsza to gotycki klimat premierowego odcinka, który przesycony jest zmysłowością i erotyką. Klimat, który jest dość zaskakujący, jak na wiktoriańską powieść, w której bogobojność i pozorna pruderia odgrywały znaczącą rolę. Jednak akurat ten odstęp od literackiego oryginału jest dobrym pomysłem showrunnerów "Drakuli". Nadaje to historii o hrabim z Transylwanii współczesnego rysu i akcent perwersji, który świetnie gra z postacią serialowego Drakuli.
Druga rzecz, dla której warto obejrzeć "Drakulę, to brytyjska aktorka Dolly Wells, która wciela się w siostrę Agathę. Aktorka gra tak doskonale, że momentami zapomina się nawet o głupstwach fabularnych, które zaserwowali nam Moffat i Gattis. Jednak problem jest z jej postacią. Wzorem bohaterek w serialach obu tych panów (Mary Watson i Irene Adler z "Sherlocka", River Song i Master z "Doktora Who"), zakonnica w "Drakuli" jest po prostu... zbyt fajna. Super, że pokazuje się przebojowe postaci kobiece, ale nikt nie jest aż tak fajny. Bo to fizycznie po prostu niemożliwe.
Wnioski? Rozczarowanie. Nie można więc nie skierować prośby od fanów seriali i brytyjskiej telewizji do Stevena Moffata i Martka Gattisa. A oto ona: panowie, wiemy, że jesteście zdolni i inteligentni, ale przestańcie przeginać, proszę. Co za dużo, to niezdrowo. A szczególnie jeśli tyczy się to plot twistów.