Najpierw ekscytacja, potem ciarki żenady. "Drakula" miał być świetnym serialem, ale nie wyszło

Ola Gersz
Kiedy chcesz zrobić serial o postaci, która w popkulturze jest już maksymalnie przemielona, zasada jest jedna: musisz mieć na ten serial pomysł. I to świetny pomysł. Mogło się wydawać, że twórcy hitu "Sherlock" będą mieli na "Drakulę" jakąś koncepcję. I niby mieli, ale nietrafioną. Potem "Drakulę" zniszczyło to, co zniszczyło ostatecznie "Sherlocka" – narcyzm showrunnerów Stevena Moffata i Marka Gatissa i... ich chorobliwe uzależnienie od zwrotów akcji. Jednak "plot twisty" ich autorstwa, zamiast zrzucać widzów z hoteli, sprawiają, że ci są rozczarowani i wściekli.
Claes Bang jest najjaśniejszym punktem serialu "Drakula" Fot. Kadr z serialu "Drakula" / Netlix
Kiedy Bram Stoker wydał w 1897 roku powieść "Drakula", raczej nie spodziewał się, że za 123 lata dwóch ambitnych i butnych Brytyjczyków zrobi z niej to, co możemy właśnie oglądać na Netlixie. Ba, może nie spodziewał się też, że stworzony przez niego hrabia-wampir stanie się jedną z nieśmiertelnych ikon – wcale nie tylko brytyjskiej – popkultury. Jednak jeśli miałby dar przewidywania przyszłości, to wariacja na temat "Drakuli" Stevena Moffata i Martka Gattisa raczej przerosłaby jego możliwości poznawcze.

Oczywiście, jak przystało na recenzję bez spoilerów, nie możemy zdradzić tego jednego zwrotu akcji, który sprawił, że Stoker przewraca się w grobie. Ale możemy odpowiedzieć na dwa pytania. Pytanie pierwsze: co jest nie tak z "Drakulą" BBC One i Netflixa? Pytanie drugie: dlaczego ojcowie hitu "Sherlock" muszą wszystko zepsuć?
Równia pochyła
Nie da się napisać recenzji "Drakuli" bez wprowadzenia, kim są właściwie Steven Moffat i Mark Gattis. Ten autorski duet to gwiazdy brytyjskiej telewizji, a status ten zawdzięczają właśnie "Sherlockowi", który po premierze w 2010 roku z miejsca stał się popkulturowym zjawiskiem, a Benedicta Cumberbatcha i Martina Freemana wysłał do Hollywood. Moffat swoją telewizyjną inwazję kontynuował również w "Doktorze Who" – Szkot był showrunnerem tego kultowego serialu science fiction przez sześć sezonów.


Jednak podczas gdy i "Sherlock", i "Doktor Who" ery Moffata początkowo zachwycały, stopniowo zaczynały się psuć. Ten pierwszy tytuł z inteligentnego serialu kryminalnego stał się pomieszaniem z poplątaniem, w którym nielogiczne i dziwaczne zwroty akcji zastąpiły detektywistyczne zagadki. A ten drugi stał się ofiarą obsesji Stevena Moffata na punkcie swojej genialności. Jego "Doktor Who" miał być lepszy niż wcześniej – bardziej inteligentny, bardziej rozrywkowy, zaskakujący do bólu. Rezultat? Chaos i zepsucie własnych postaci.

Gatiss i Moffat zyskali więc łatkę "psujów", a ten drugi stał jawnym czarnym bohaterem brytyjskiej telewizji (memów o nim jest co niemiara). I tu właśnie wchodzi "Drakula". Ktoś, kto znał "Sherlocka", sezony 5-10 "Doktora Who" czy "Jekylla" Moffata mógł dokładnie przewiedzieć scenariusz oglądania serialu o wampirzym hrabim. Czyli najpierw zachwyt i podziw nad geniuszem tych – inteligentnych i zdolnych – twórców, jakim są Moffat i Gattis, a później rozczarowanie, zażenowanie i płacz fanów. A w międzyczasie zwroty akcji, które są tak "fajne" i nielogiczne, że aż bezsensowne.
Fot. Kadr z serialu "Drakula" / Netflix
I ten scenariusz w przypadku "Drakuli" sprawdził się co do joty. Twórcy, zamiast mieć porządny pomysł, który nie będzie efekciarski i nie będzie bazował jedynie na pustym zaskoczeniu, postanowili stworzyć po prostu "fajny" serial. I ta "fajność" go zgubiła, jak i ostatnie dwa sezony opowieści o najsłynniejszym detektywie świata.

Ale o co chodzi?
"Drakula" zaczyna się klasycznie. Pierwszy z trzech odcinków jest praktycznie idealnie wierny powieści Stokera, chociaż nie brakuje oczywiście lekkich zmian. Poznajemy Jonathana Harkera (John Heffernan), który zdołał uciec z zamku hrabiego Drakuli w Transylwanii i opowiada o swoim traumatycznym spotkaniu z wampirem. Poznajemy też przesłuchującą go w węgierskim klasztorze nieustraszoną i bystrą zakonnicę, siostrę Agathę (Dolly Wells), a także oczywiście samego Drakulę (Claes Bang), o czym za chwilę.

Podczas gdy pierwszy odcinek jest rozkosznie gotycki, miejscami lekko przerażający, a miejscami zwyczajnie obrzydliwy, to już drugi odcinek – który już znacznie śmielej pogrywa sobie z literackim pierwowzorem – zupełnie zmienia ton. Przekształca się w konfrontację kilku osób zamkniętych ze sobą na jednej przestrzeni, która tutaj jest statkiem "Demeter' płynącym do Anglii – to ona jest bowiem celem Drakuli. Chociaż może lepszym słowem, niż konfrontacja będzie tu polowanie kota na myszy. Tak bowiem traktuje swoich współpasażerów spragniony krwi Drakula.
Fot. Kadr z serialu "Drakula" / Netflix
Drugi odcinek nie jest tak efektowny, jak pierwszy. Nie dość, że jest zwyczajnie nudnawy, to jeszcze widz zaczyna zadawać sobie pytanie: do czego zmierza ta opowieść? Jasne, mamy magnetycznego Drakulę gardzącego ludzkim życiem, ale bojącego się śmierci, mamy jego wrogów z Agathą na czele i osoby – jednowymiarowa postać Lucy Westenry – które nie są odporne na jego urok (nawiasem mówiąc wszystkie postaci, oprócz tej tytułowej oraz siostry Agathy są jednowymiarowe i proste jak konstrukcja cepa). Mamy zero-jedynkowe odniesienia do powieści, garść ironii, kilka mrugnięć okiem od Moffata i Gatissa, czarny humor oraz całe morze świadomego kiczu (campu).

Sporo tego. Ale do czego dążą showrunnerzy? Po świetnym pierwszym odcinku i umiarkowanym drugim chyba czeka nas epicki finał, prawda? Nieprawda, czego można się było spodziewać po wspomnianych już showrunnerach. Bo trzeci odcinek – o którego fabule nie można nic napisać bez spoilerów – jest po prostu... bezsensowny i stylistycznie pasujący do całości, jak kwiatek do kożucha. Zwrot akcji, który miał widzów oszołomić, owszem, oszołomił ich, ale chyba nie tak, jak chcieli tego Moffat i Gattis. Nie da się bowiem pozbyć wrażenia, że twórcy "Drakuli" lekko, mówiąc łagodnie, się zagalopowali. Mówiąc "po młodzieżowemu" reakcja na odcinek finałowy może być tylko jedna: "wtf".

Gdyby nie odcinek trzeci, "Drakula" byłby dobrym serialem. Nie świetnym – dobrym. Twórcy mieli kilka dobrych pomysłów (obok tych wielu katastrofalnych) i udało im się w pewnym sensie uwspółcześnić historię o hrabim Drakuli. Jednak chaotyczność trzeciego odcinka, w którym dzieje się tyle, że nie wiemy, co się dzieje oraz niespójność całego serialu – bo ma się wrażenie, że każdy odcinek jest odrębną całością – są dużym telewizyjnym przewinieniem.
Fot. Kadr z serialu "Drakula" / Netflix
Drakula doskonały
Oczywiście te przewiny Moffata i Gatissa nie oznaczają, że "Drakuli" nie można oglądać. Można. Może komuś fabularne zwroty akcji w tym serialu BBC i Netflixa przypadną do gustu? Może dla jakiegoś widza będzie to po prostu rozrywka? A może ktoś będzie czerpał przyjemność z szukania nieścisłości (i ścisłości) między show a powieścią?

Warto zresztą obejrzeć "Drakulę" dla trzech rzeczy. Pierwsza to gotycki klimat premierowego odcinka, który przesycony jest zmysłowością i erotyką. Klimat, który jest dość zaskakujący, jak na wiktoriańską powieść, w której bogobojność i pozorna pruderia odgrywały znaczącą rolę. Jednak akurat ten odstęp od literackiego oryginału jest dobrym pomysłem showrunnerów "Drakuli". Nadaje to historii o hrabim z Transylwanii współczesnego rysu i akcent perwersji, który świetnie gra z postacią serialowego Drakuli.

Druga rzecz, dla której warto obejrzeć "Drakulę, to brytyjska aktorka Dolly Wells, która wciela się w siostrę Agathę. Aktorka gra tak doskonale, że momentami zapomina się nawet o głupstwach fabularnych, które zaserwowali nam Moffat i Gattis. Jednak problem jest z jej postacią. Wzorem bohaterek w serialach obu tych panów (Mary Watson i Irene Adler z "Sherlocka", River Song i Master z "Doktora Who"), zakonnica w "Drakuli" jest po prostu... zbyt fajna. Super, że pokazuje się przebojowe postaci kobiece, ale nikt nie jest aż tak fajny. Bo to fizycznie po prostu niemożliwe.
I trzecia rzecz, najważniejsza – Drakula, a dokładniej wcielający się w niego Claes Bang. Ten duński aktor, znany m.in. z roli w nagrodzonym w 2017 roku Złotą Palmą w Cannes filmie "The Square", jest objawieniem tego serialu. Bang wyraźnie czerpie z poprzednich filmowych wcieleń hrabiego Drakuli, jednak dodaje do tej postaci nowe cechy i znaczenia, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że gdzieś już tego wampira widzieliśmy. Jest zmysłowy, magnetyczny, szalony, zwierzęcy. To prawdziwy aktorski popis i jeśli "Drakula" BBC One i Netflixa miałby się czymś bronić, to głównie właśnie aktorem w tytułowej roli (i świetną akcją reklamową).

Wnioski? Rozczarowanie. Nie można więc nie skierować prośby od fanów seriali i brytyjskiej telewizji do Stevena Moffata i Martka Gattisa. A oto ona: panowie, wiemy, że jesteście zdolni i inteligentni, ale przestańcie przeginać, proszę. Co za dużo, to niezdrowo. A szczególnie jeśli tyczy się to plot twistów.