"Polski Grey" jest lepszy od oryginału. Byłem na pornoromansie, który rozgrzewa tysiące Polek
"356 dni" jest sprzedawany jako pierwszy polski film erotyczny będący adaptacją bestsellerowej (i to nie jest hasło reklamowe na okładce) i kontrowersyjnej książki Blanki Lipińskiej o tym samym tytule. Czy ekipa produkcyjna i aktorzy przekroczyli granicę przyzwoitości w pruderyjnej Polsce? Nie. I pozwólcie mi to wyjaśnić.
Tak, historia jest absurdalna i pełna naciąganych zwrotów akcji pchających naiwną fabułę do przodu (autorka książkowego pierwowzoru nadużywała deus ex machiny), ale to tylko pretekst do wymyślnych scen ostrego seksu. Czyż nie o to chodzi w co drugim porno?
Fot. Materiały prasowe / Next Film
W pełni rozumiem popularność prozy Blanki Lipińskiej (sprzedano kilkaset tysięcy egzemplarzy). Pisarka tworzy literacką pornografię, na którą jest wciąż niezaspokojony popyt (wystarczy poczytać fanfiki na Wattpad). Szczegółowo opisuje ubiór, scenografię i "momenty", by nawet osoby nieposiadające bogatej wyobraźni i doświadczenia mogły to sobie dobitnie wyobrazić. Wiedząc co, kto, gdzie wkłada, możemy wizualizować siebie lub samą sytuację i wziąć sprawy w swoje ręce. I niech nikt mi nie wciska kitu, że jest w tym jakaś głębia czy przesłanie.
Dlatego byłem pewien obaw, czy to się w ogóle da zekranizować, by nie wyszedł z tego pretensjonalny pornol. Każdy sobie zdaje sprawę, że kultowe filmy i seriale to przede wszystkim produkcje oparte na doskonałym scenariuszu, dialogach i postaciach. A w tym przypadku materiał źródłowy nie zapewniał żadnego z wymienionych składników. Jednak, o dziwo, reżyserce Barbarze Białowąs i scenarzyście Tomaszowi Klimale udało się wyrzeźbić z książkowego pierwowzoru film, który ma ręce, nogi i to, na co wszyscy liczą.
Twórcy uniknęli przy tym epatowania niedorzecznymi wątkami (w stylu implantów antykoncepcyjnych, czy skrywanego mistrzostwa w pole dancingu - czytelnicy wiedzą o czym mówię) i tekstami, które nie brzmią nawet dobrze na papierze. Nie wiem jak zareagują na to wszystko ortodoksyjne fanki pierwowzoru, które już po trailerze czepiały się drobnych zmian jak np. tatuaże aktora, ale wyszło to z korzyścią dla pozostałych widzów.
Fot. Materiały prasowe / Next Film
Seksu w filmie jest w sam raz. Nie ma go za dużo, byśmy poczuli się dziwnie na sali kinowej, i nie ma go też za mało, byśmy nie uważali, że film jest przereklamowany. W "365 dni" pokazane jest naprawdę sporo. To erotyk, więc nie dopatrzymy się genitaliów, ale gołych ciał nikomu nie zabraknie. Sama "choreografia" scen, (no, może z wyjątkiem seksu oralnego, który na ekranie wygląda tak sztucznie, że aż śmiesznie), jest realistyczna, przekonująca i może nawet i podniecająca, jeśli komuś nie przeszkadza tłum ludzi w fotelach dookoła.
Na pozytywny (!) odbiór filmu mają wpływ przede wszystkim zdjęcia i gra aktorska. Kamera pracuje gładko, ma nałożony "instagramowy" filtr" i nie wstydzi się zaglądać tam, gdzie nie wypada. Para głównych bohaterów została obsadzona rewelacyjnie. Autentycznie byłem zaskoczony, bo spodziewałem się drewnianych kreacji i połamanego angielskiego. Nie ma ani tego, ani tamtego, a chemii między Anną-Marią Sieklucką (Laura) a Michelem Morronem (Massimo) jest więcej niż w produktach z długim terminem przydatności.
Film rozkręca się od ciekawej ekspozycji ukazującej "przeznaczenie" ekranowej pary. Dalej pokazana jest dość przekonująca przemiana głównej bohaterki uwięzionej w zamku "czułego barbarzyńcy". Jest to stereotypowe i do przewidzenia, ale takie są schematy tego gatunku. Potem nadchodzi ogromny zawód. Film nie osiąga satysfakcjonującego orgazmu.
Wszystko jest zrujnowane w trzecim, finałowym, bardzo chaotycznym i niezrozumiałym akcie. Tak jakby ktoś spojrzał na zegarek i powiedział: "Osz fak! To już ta godzina? Ej ludziska, ruchy!". I nie mam na myśli urwanej końcówki, która sugeruje sequel, ale np. niespodziewany ślub, na którym znaleźli się nasi kochankowie, czy przeskoki między niepowiązanymi scenami. Można się pogubić, nawet jeśli przeczytaliśmy książkę.
Fot. Materiały prasowe / Next Film
Jeśli zobaczycie gdzieś recenzje mieszające film z obornikiem, albo oceny 1/10, to wiedzcie, że to czyste pozerstwo i brak zrozumienia kina gatunkowego. Sam poszedłem na film z mocno sceptycznym nastawieniem i tezą, a z sali wyszedłem bez cienia żenady.
W "365 dniach" znalazło się nawet miejsce dla feministycznych tekstów, które nie zostały dodane na siłę, by złagodzić całościowy wydźwięk.
Nie będę ściemniał, że w filmie nie ma kiczu (ale i zabawnych ripost), nudnych momentów (i nie tych, o których myślicie), powtarzalnych motywów (np. pobudek obok gołego torsu Massimo), czy product placementu (raz aż zbyt nachalnego). Osobiście irytowało mnie też przeładowanie ścieżki dźwiękowej "eskowymi" piosenkami. Fajne są sekwencje przeplatania scen z dialogami, scenami z muzyką, ale tylko jeśli chcemy pokazać jakiś punkt kulminacyjny, a nie cały film.
Z drugiej strony "365 dni" to ładnie nakręcony (choć nieco gorzej zmontowany) i solidnie zagrany eksperyment, którego brakowało w polskim kinie komercyjnym i który trudno jednoznacznie ocenić w kategoriach zły/dobry. "50 twarzy Greya" kompletnie nie pamiętam, ale wątpię bym tak szybko zapomniał o "365 dniach". Dla par z jakimkolwiek stażem będzie ciekawą opcją na nadchodzące walentynki. Ma cechy, które spodobają się zarówno kobietom, jak i mężczyznom. Odradzam jednak pójście na niego na randkę w ciemno. Może być niezręcznie.