Moment przed upadkiem. PiS już raz sromotnie przegrał, teraz słychać, że powtarza błędy

Katarzyna Zuchowicz
Sondaże w ostatnich dniach pokazały, że prezydent Andrzej Duda traci poparcie. Podobno w PiS wrze za sprawą szefowej jego kampanii, wcześniej gotowało się z powodu gestu Lichockiej. Samą kampanię źle ocenia nawet były rzecznik PiS. "PiS się sypie" – podsumował wreszcie parę dni temu "Fakt". Aż przypomina się rok 2007, gdy partia Kaczyńskiego po swoich rządach poniosła klęskę. Jaka wtedy była atmosfera? Czy w ogóle można porównywać do dzisiejszej?
Kampania wyborcza 2007. PiS przegrał wtedy parlamentarne. Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta
Trzeba przyznać, że kampania Andrzeja Dudy rozpoczęła z przytupem. Najpierw był gest Lichockiej, potem prezentacja mało znanej szefowej kampanii i historia o ugryzieniu mieszkańca Milanówka, którą do dziś żyje pół Polski.

Jolanta Turczynowicz-Kieryłło kradnie całe show tak, że Andrzeja Dudy od paru dni prawie nie widać. "Kiełkuje pytanie, kto w zasadzie kandyduje ze sztabu Andrzeja Dudy? Andrzej Duda, czy szefowa jego kampanii?" – kpi jeden z komentatorów na Twitterze. Niekorzystne zdarzenia dla PiS
Właściwie po aferze z przekazaniem 2 mld złotych dla TVP jest tylko gorzej. Sondaże nagle pokazują, że Duda stracił już kilka punktów procentowych poparcia, a najnowszy wykazał nawet, że w II turze wyborów prezydenckich przegrałby z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem. – Jest po prostu słabo – ocenił początek jego kampanii były rzecznik PiS Marcin Mastalerek.


Traci też samo Prawo i Sprawiedliwość. "PiS się sypie – coraz częściej szepczą między sobą działacze PiS. Martwią się, że rozłamy w koalicji i kolejne afery wstrząsające partią mogą zwiastować scenariusz z 2007 roku" – tak kilka dni temu donosił "Fakt".

W internecie wielu odebrało to życzeniowo, sporo jest podobnych komentarzy. Na przykład: "Ale PiS się sypie. Nie zostało nic z ich wcześniejszej energii".

– Co to znaczy, że partia się sypie? To że ma kryzys? Tak, to jest widoczne w PiS – przyznaje w rozmowie z naTemat politolog dr Anna Materska-Sosnowska.

Do tej pory, jak zauważa, w PiS byli prawie teflonowi. – Jedyna afera, która w jakikolwiek sposób ich poruszyła, to były premie dla ministrów rządu Beaty Szydło. Ale wydaje się, że szczyt notowań partia ma już za sobą. Nie bez przyczyny prezes Kaczyński był niezadowolony na wieczorze wyborczym, bo przy nakładach jakie ponieśli wynik nie był w pełni zadowalający – mówi.
Anna Materska-Sosnowska

Dzisiaj Szefowa Sztabu Prezydenta A. Dudy – Pani Turczynowicz–Kieryłło – to mały problem. To co się dzieje z prezesem NIK, ze służbami, z wymianą ludzi w służbach, to jest bardziej znaczące. A gest pani Lichockiej jest tak symboliczny, że ośmiorniczki przy nim, jak się okazuje, nie są wielkim problemem. Sekwencja tych zdarzeń jest dla PiS bardzo niekorzystna.

Jak było w 2007 roku
Dlatego niektórzy już komentują, że PiS skończy jak AWS. Albo jak w 2007 roku, gdy po dwóch latach rządów oddał władzę PO. Zresztą, podobnie było w 2018 roku, gdy po aferze z nagrodami PiS też tracił poparcie. Wtedy nawet dziennikarze "dobrej zmiany" przewidywali rychły koniec PiS.

Jak jest teraz? – Część komentatorów porównuje to, i to w skali 1:1, ze względu na akcje służb i śledztwa własnych wicepremierów, czy w tej chwili ministrów, czy prezesów zależnych spółek. Ale sytuacja wtedy była zupełnie inna, trudno ją porównywać do obecnej – zauważa politolog.
To, co dzieje się teraz to jej zdaniem efekt drugiej kadencji i tego, że jest to Zjednoczona Prawica. – Również tego, że widać zmęczenie władzą – mówi.

Przypomnijmy, 13 sierpnia 2007 roku, po dwóch latach rządów, Jarosław Kaczyński w orędziu do narodu ogłosił zerwanie koalicji PiS z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną. "13 sierpnia 2007 roku Jarosław Kaczyński strzelił sobie w stopę. Historia pierwszych rządów PiS powinna nas uczyć, jak politycznie pokonać prawicę" – podsumował tamten polityczny wstrząs "Newsweek".

Do upadku koalicji, a potem przedterminowych wyborów, doprowadziła tzw. afera gruntowa. Wybuchła 6 lipca 2007 roku agenci CBA aresztowali dwóch współpracowników wicepremiera Andrzeja Leppera. Biurem kierował wówczas Mariusz Kamiński. Dzień później Jarosław Kaczyński zdymisjonował Leppera.

Tak zawalczyła PO
Senator Bogdan Zdrojewski był wtedy szefem klubu PO w Sejmie. Został nim w 2006 roku, gdy to Platforma była w kryzysie, i był nim do końca kadencji w 2007 roku. – Jesteśmy przed momentem upadku. PiS się sypie. To jest efekt moich obserwacji nie z ostatniego miesiąca tylko od listopada ubiegłego roku, gdy pojawiły się pierwsze symptomy, że w PiS pęka – ocenia dzisiejszą sytuację w rozmowie z naTemat.
Bogdan Zdrojewski

Była świadomość, że wybory do PE wygrali dzięki PO i mobilizacji swojego elektoratu. Że wybory do Sejmu wygrali ledwo, ledwo. Że dostała się Lewica i już jest im trudniej w Sejmie. Niespodziewana porażka do Senatu nadwyrężyła przekonanie o możliwości permanentnego wygrywania. Dziś istnieje bardzo poważna obawa w PiS, czy wygrają wybory prezydenckie. Nie ma już takiej buty i aroganckie.

Senator wskazuje, że PiS nie udało się doprowadzić do skłócenia i podziału opozycji. A także na tarcia wewnątrz Prawa i Sprawiedliwości, na to, że kończy się koniunktura gospodarcza, która ułatwiła partii rządzącej pierwszą kadencję. – Gowin negatywnie wypowiada się o skutkach reform Ziobry. Z krytyką spotkał się wybór szefowej kampanii prezydenta Dudy [którą forsowała partia Gowina - przyp. red]. Widać, jak poszczególni ministrowie często dystansują się od siebie. Mówią: to nie mój resort. Pęka spójność w PiS. Nie ma już wzajemnego bronienia się – zauważa. Jednak Bogdan Zdrojewski również zwraca uwagę, że wtedy, w 2007 roku, były zupełnie inne realia. – Nam PO trzeszczała w szwach. Gdyby wygrał Zbigniew Chlebowski, przegralibyśmy tamte wybory. Ale pokonałem kryzys wewnętrzny. Zaczęły przychodzić do nas osoby z różnych stron, np. Kazimierz Kutz i Radosław Sikorski. Ci, którzy chcieli odejść z PO, zostali. Wzmocniliśmy się skrzydłami. PO mocno poszła i w lewo, i w prawo. Zabraliśmy głosy nie tylko PiS, ale i SLD – nakreśla tamtą rzeczywistość.

Jak była atmosfera wokół PiS? – Cały czas wierzyli w utrzymanie władzy. Ale splot rozmaitych okoliczności spowodował, że przegrali. Widać było jak między sobą spierają się o rzeczy absolutnie trzeciorzędne. To jest ekipa kłótliwa. W jakimś sensie Jarosław Kaczyński chciał tę ekipę pozbierać przyspieszonymi wyborami wyborami, ale to mu się nie udało. Dopiero 8 lat później – odpowiada. Te spory w obozie wówczas rządzącym to według niego jedyne podobieństwo do tego, co dzieje się dziś. – Tu to podobieństwo bez wątpienia występuje – podkreśla.

W nastrojach społecznych, jak twierdzi, też różnic między 2007 a 2020 za bardzo nie widać. Choć wtedy, jak zauważa, TVP nie była tak propagandowa jak dziś, nie przekraczała pewnych granic.

Bardziej różnice widać między 2015 a 2020. – W 2007 była nadzieja na awans Polski w Europie i to później . nastąpiło. Był trend liberalny, dziś mamy socjalny. W pierwszej kadencji obecnych rządów PiS weszliśmy w okres koniunktury gospodarczej. Wiele zrobiło 500 plus. Skończyło się bezrobocie, ludzie mieli pracę. Hasło "Polak wstaje z kolan" trafiało na podatny grunt". Dziś znaczna część społeczeństwa odczuwa, że te cztery lata nie odbywa się bez konsekwencji. Część już widzi ciężki czas – mówi.

Ludwik Dorn, były lider PiS, którego nazywano niegdyś "trzecim bliźniakiem" Kaczyńskich, w 2018 roku mówił naTemat, że żadnych analogii w obecnych działaniach PiS do 2007 roku nie widzi.
Ludwik Dorn

Zdecydowaliśmy się na wariant z przedterminowymi wyborami, bo żadnego innego wyjścia nie było. Ale proszę też sobie przypomnieć, że w wyborach w 2007 roku PiS polepszyło swój wynik wyborczy o około 5 pkt. proc., czyli zdobyło prawie milion głosów więcej niż w 2005 roku. Zmienił się wtedy kod genetyczny PiS-u, który wchłonął znaczną część wyborców LPR i Samoobrony. Czytaj więcej

Anna Materska-Sosnowska: – PO zawalczyła wtedy va banque. Tamten rząd PiS nigdy nie był jednolity, był dużo bardziej podzielony na zewnątrz niż obecny, a przede wszystkim był koalicyjny. Dziś nawet nie mówimy Zjednoczona Prawica tylko PiS. Wtedy była możliwość stworzenia rządu w innej konstelacji. Dziś takiej opcji nie ma. Ale stabilność PiS jest słabsza niż była kiedyś.

Płacili za koalicjantów
Poseł Tadeusz Aziewicz zaczął swoją pierwszą kadencję w Sejmie wraz z pierwszym rządem PiS. – Przyjechałem gotowy do pracy, a normalna praca nie była możliwa. Funkcjonowaliśmy od kryzysu do kryzysu, ciągle ogłaszane były przerwy w obradach. Pamiętam konflikty na linii Kaczyński-Giertych-Lepper, potem rozpad koalicji i wątpliwości dotyczące przedterminowych wyborów. Wielu z nas sądziło, że warto poczekać, by PiS do końca się wypalił. Jednak Tusk był zdeterminowany, aby rozwiązać Sejm i doprowadził do tego, to jego wielka historyczna zasługa – mówi naTemat.

W czasie debaty parlamentarnej, która zakończyła się rozwiązaniem Sejmu, Tusk mówił. że PiS "poniósł bankructwo" w głównych misjach, które przedstawił Polakom, przejmując władzę. Wymienił wśród nich ideę solidarnego państwa, rewolucję moralną i skok cywilizacyjny.

– Ja końcówkę tamtych rządów pamiętam jako moją samotną walkę o restrukturyzację przemysłu stoczniowego. Ciągle zderzałem się ze ścianą. Pisowscy prezesi trójmiejskich stoczni: Jaworski i Smoliński traktowali je jako trampoliny do politycznych karier. Ostrzegałem, że jeśli PiS nie weźmie się do roboty i nie zacznie poważnie rozmawiać z KE, to gilotyna niebawem spadnie. I spadła, tylko już za naszych rządów, w dużym stopniu w efekcie tamtych zaniechań – mówi poseł Aziewicz.

Dziś, jak zauważa, widzi inny PiS niż wtedy. – W tamtym czasie mieli duży kłopot z koalicjantami, głównie wizerunkowy, mogli jednak tłumaczyć wyborcom, że z tego powodu nie są w stanie realizować obietnic. Teraz ponoszą pełną odpowiedzialność. W Sejmie knują w podgrupach, szepczą po kątach – wyraźnie widać, że już się nie lubią. I nie chodzi tu o tradycyjne naśmiewanie się z posła Suskiego, którego nie szanują, chociaż boją się – mówi.
Tadeusz Aziewicz

Z różnych stron dochodzą sygnały o poważnych walkach poszczególnych frakcji. Jest to odczuwalne nie tylko w parlamencie, ale m.in. w spółkach skarbu państwa, gdzie wycinają się pisiewicze z różnych obozów, stąd ciągłe rotacje w zarządach.

Na tle populistycznej Samoobrony
Joanna Kluzik-Rostkowska, dziś posłanka KO, minister pracy w pierwszym rządzie PiS, mówi, że obecną sytuację kojarzy bardziej z końcówką rządów AWS. – Obserwowałam to jako dziennikarka. Pamiętam, jak wszystko zaczęło się wtedy sypać. Teraz też nie wytrzymują napięć. Jarosław Kaczyński nie panuje nad partią tak jak w roku 2006 czy 2007, jest starszy, sprawia wrażenie wyraźnie zmęczonego. W dodatku ośrodków władzy jest kilka – zauważa.

W 2007 roku, jak wspomina, były spięcia, ale na poziomie koalicji, a nie wewnątrz PiS. – Dzisiaj są poważne tarcia wewnątrz PiS. Wtedy na tle populistycznej Samoobrony i prawicowej LPR jawił się jako centroprawica, z liberalną Zytą Gilowską, Grażyną Gęsicką czy Zbigniewem Religą. Dziś brzmi to jak bajka o żelaznym wilku, ale tak było – zwraca uwagę.

A zatem, sądząc po ostatnich sygnałach, słusznie niektórzy przewidują moment upadku, czy nie? – Pogłoski o śmierci w moim przekonaniu są absolutnie przedwczesne. Do maja nic takiego się nie wydarzy. Maj będzie absolutnym katalizatorem – odpowiada politolog.