"Niespecjalnie marzę o Hollywood". Młoda Polka podbija amerykańską branżę filmową i technologiczną

Michał Jośko
Siedem lat temu, jako dziewiętnastolatka, przeniosła się do Stanów Zjednoczonych, gdzie tworzy filmy i animacje oraz działa w branży zajmującej się tzw. mieszaną rzeczywistością. Polka, która pracowała z artystami takimi jak Nicki Minaj, Florence and The Machine, Juice WORLD, Finn Wolfhard oraz Danny Glover zdradza, dlaczego nie marzy o karierze hollywoodzkiej, co planuje wspólnie z Rafałem Zawieruchą i dlaczego nie udało się jej odwiedzić planu filmowego Quentina Tarantino.
Sonia Foltarz Facebook.com/sonia.foltarz
Twoja przeprowadzka do Stanów Zjednoczonych przebiegła w iście filmowym stylu? Wiesz: młoda dziewczyna wychodzi z lotniska JFK i z paroma dolarami w kieszeni rusza przed siebie, nie wiedząc, co ją czeka...

Moja historia nie należy do aż tak ckliwych, chociaż na początku wszystko nie wyglądało różowo. Wiesz, byłam dziewiętnastolatką, która ledwo co ukończyła liceum i trafiła do miasta, w którym – jak się okazało – życie jest wręcz niesamowicie ciężkie.

Rozpoczęłam wymarzone studia w nowojorskiej School of Visual Arts, specjalizującej się w animacji dwu- i trójwymiarowej, zmagając się z problemami finansowymi. Pieniędzy ledwo wystarczało na jedzenie, mieszkałam w – mówiąc delikatnie – niezbyt komfortowych warunkach.


Brak odpowiedniej wizy uniemożliwiał nawet dorabianie sobie nawet jako kelnerka. Gdy tylko mogłam, pracowałam jako niania albo asystentka nauczycieli na mojej uczelni. Od czasu do czasu realizowałam jakiś mały projekt graficzny, za który dostawałam równie niewielkie wynagrodzenie.

Na szczęście do Nowego Jorku przyleciałam z koleżanką, którą znam niemal od urodzenia. Wspierałyśmy się wzajemnie i jakoś dałyśmy radę. Informacyjnie: ona też ciągle mieszka w Stanach, chociaż przestała zajmować się sztuką i robi karierę w branży HR.
Pamiętasz moment, w którym po raz pierwszy powiedziałaś sobie: zwiążę się ze światem filmu?

Marzyłam o tym od wczesnego dzieciństwa. Wiesz, "od zawsze" kochałam produkcje Disneya i DreamWorks, inspirowała mnie kinematografia hollywoodzka. W podstawówce i gimnazjum grałam w przedstawieniach teatralnych, brałam też udział w programie Odyseja Umysłu.

Coraz częściej myślałam, jak fajnie byłoby polecieć do Stanów i nauczyć się robienia naprawdę świetnych filmów – i fabularnych, i animowanych. W liceum, gdyńskiej "trójce", poczułam wielką frustrację – byłam zajarana sztuką, co sprawiało, że nauczyciele traktowali mnie jak dziwaka. Jakoś przetrwałam ten czas i poleciałam do Stanów, gdzie przez kolejne cztery lata uczyłam się sztuki animacji.

Od początku wiedziałam, że to dopiero pierwszy przystanek, bo chciałam pewnego dnia połączyć znajomość rozmaitych technik filmowych z najnowocześniejszymi zdobyczami techniki. Tak więc po ukończeniu studiów związałam się z firmą zajmującą się rzeczywistością wirtualną. Trwało to dwa lata, później zaczęłam pracować w branży filmowej.

Jestem dyrektorem artystycznym, czyli osobą, której rola polega na gaszeniu kolejnych pożarów i organizacja produkcji scenografii. Departament artystyczny to największy z działów na planie; w przypadku filmu pełnometrażowego składa się z około pięćdziesięciu osób.

Często pracuję też jako producent – wtedy zarządzam całym planem filmowym. W przypadku produkcji niskobudżetowych wiąże się to również z szukaniem odpowiednich lokalizacji do zdjęć i dbaniem o to, aby produkcję udało się zrealizować zgodnie z wcześniejszymi założeniami. Rozumiem, że nie jest to spokojna posadka, w której możesz całymi dniami sączyć kawę?

Oj, zdecydowanie nie. Wiążąc się z tą branżą, musisz przygotować się na szalone tempo życia. Nie masz czasu dla znajomych, mnóstwo czasu spędzasz poza domem. Realizacja każdego filmu zaczyna się od trwających około dwóch tygodni przygotowań tutaj, w Nowym Jorku. Później rusza się na plan zdjęciowy, który może być np. w Los Angeles, Atlancie albo Teksasie. No i zaczyna się szalona karuzela: minumum dwanaście godzin pracy na dobę, choć zdarza się i szesnaście.

Człowiek spędza tam miesiąc albo dwa i na ten czas dane miejsce przeobraża się w jego dom. Z racji swojego zawodu muszę naprawdę dokładnie poznać okolicę, aby szybko i sprawnie załatwiać to, co jest potrzebne na planie. Nic dziwnego, że po tych paru tygodniach znam najlepsze sklepy i restauracje niemal tak dobrze, jak ludzie, którzy się tam urodzili (śmiech).

Działasz w kinematografii niezależnej. Rozumiem, że to zaledwie etap przed karierą w sławetnym Hollywood?

Po pierwsze: to bardzo hermetyczne środowisko, w którym rządzą układy. Nie wejdziesz tam bez odpowiednich "pleców". Nawet gdy zaczniesz mozolnie zdobywać odpowiednie kontakty i w efekcie trafisz do Hollywood, to... nie powinieneś się jeszcze cieszyć, bo zaczyna się krwawa rywalizacja.

Czeka cię niesamowicie wyczerpująca wspinaczka po szczeblach kariery. Znam naprawdę sporo osób, które do tego wymarzonego świata trafiły ponad dekadę temu i wciąż tkwią w tym samym miejscu. Nie awansują, nie rozwijają się.

Teraz wątek drugi: niespecjalnie marzę o Hollywood, bo kino niezależne pod wieloma względami jest bardziej nowatorskie, inspirujące i kreatywne. Cóż, ludzie wykładający dziesiątki albo setki milionów dolarów na kinowe superprodukcje boją się zbyt dużego ryzyka, dlatego nie pozwalają sobie na eksperymenty, które mogłyby narazić ich na gigantyczne straty.
Storyboard "Silver"Fot. Soniafoltarz.com
Zgadzasz się z twierdzeniem, że zbyt duży komfort finansowy jest dla artysty mocno demotywujący?

Zdecydowanie tak. Doskonale widać to na przykładzie wspominanego Hollywoodu, czyli kinematografii zepsutej przez gigantyczne budżety. Gdy masz do dyspozycji zbyt dużo pieniędzy, stajesz się rozleniwiony, wydajesz pieniądze na siłę.

W moim świecie górną granicą są dwa miliony dolarów, choć już gdy zdobędziesz milion, podskakujesz z radości jak dziecko. Nierzadko jest tak, że gdy oglądam jakiś "duży" tytuł – zrobiony np. za 50 milionów dolarów – wręcz nie mogę pojąć, na co poszła ta kasa; nawet uwzględniając gwiazdorskie gaże dużych nazwisk.

Skoro o gwiazdach mowa – zdarzyło ci się otrzeć o postaci znane na całym świecie...

Rzeczywiście, pracowałam przy serialu "Blindspot: Mapa zbrodni", reality show "How Far Is Tattoo Far"?, którego gwiazdą była Snooki znana z "Ekipy z New Jersey" i filmie "Striver", gdzie poznałam Danny'ego Glovera; wspaniałą, bardzo inspirującą postać.

No i prawie zobaczyłam przy pracy samego Quentina Tarantino (śmiech). Dwa lata temu, kręcąc film w Los Angeles, poznałam Rafała Zawieruchę, który grał właśnie w "Pewnego razu... w Hollywood". Zaprosił mnie na plan, jednak nie mogłam skorzystać z tej propozycji. Zabrakło czasu, miałam zbyt dużo zamieszania przy swojej produkcji.

Jednak najbliższy kontakt z postaciami znanymi miałam przy okazji innej działalności, gdy zajmowałam się rzeczywistością rozszerzoną, określaną też jako AR (od angielskiego pojęcia augmented reality), czyli czymś znajdującym się pomiędzy światem realnym a rzeczywistością wirtualną (VR).

Jakiś czas temu rozmaite gwiazdy zaczęły dostrzegać jej niesamowity potencjał w nowatorskim promowaniu swojej twórczości – przecież AR to nie tylko śmieszne filtry na Snapchacie albo gra Pokémon GO! Zaczęłam więc filmować i fotografować różne gwiazdy przy użyciu technologii trójwymiarowej, a powstałe ten sposób materiały łączyć z animacjami.

W ten sposób powstawały portale, przez które fani mogli wejść do świata danego artysty. Tworzyłam je dla artystów takich jak Nicki Minaj, Florence and The Machine, Juice WORLD, Mason Ramsey i ZEDD. Był też Finn Wolfhard, główny bohater serialu "Stranger Things".
Zdradzisz, jakich kolejnych przełomów możemy spodziewać się w niedalekiej przyszłości?

Ja nabardziej wyczekuję dalszego rozwoju i popularyzacji techologii VR, również w świecie sztuki. Podam ci ciekawy przykład: dwa lata temu pracowałam przy spektaklu "Holojam In Wonderland", czyli "Alicją w Krainie Czarów" przeniesioną do świata rzeczywistości wirtualnej.

Całość, realizowana wspólnie z moim mentorem Kenem Perlinem – człowiekiem, który niegdyś tworzył rozwiązania 3D wykorzystane w filmie "Tron" – kosztowała grosze, a efekt był naprawdę powalający: publiczność oglądała trójwymiarowe postaci, sterowane przez aktorów noszących kostiumy z zestawami specjalnych czujników.

Wszystko odbywało się na odległość – widownia znajdowała się kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, w którym znajdowali się artyści. W gruncie rzeczy rozmawiamy o tym w idealnym momencie – przecież pandemia koronawirusa sprawia, że tego rodzaju rozwiązania mogą być szczególnie interesujące.

Lecz technologie VR niedługo zaczną na dobre podbijać każdą dziedzinę naszego życia. Od medycyny (przecież już dziś lekarze zaczynają diagnozować nowotwory i symulować operacje na modelach 3D), po organizację spotkań i konferencji.

Dlaczego masz komunikować się ze współpracownikami, oglądając ich na ekranie komputera? Przecież znacznie lepiej byłoby, gdyby usiedli naprzeciwko jako trójwymiarowe i pełnowymiarowe postaci. Podobne wynalazki mogą chyba ułatwić także pracę na planie filmowym, prawda?

Ułatwić w sposób niesamowity! Weźmy np. oprogramowanie, z którego od dawna korzystają architekci, a które umożliwia tworzenie bardzo realistycznych wizualizacji pomieszczeń, korzystając z technologii 360 stopni. Zastanawiało mnie, dlaczego nie sięgają po nie filmowcy i pewnego dnia zaczęłam używać go w swojej pracy. Okazało się to strzałem w dziesiątkę.

Wyobraź sobie sytuację następującą: w przypadku produkcji pełnometrażowej muszę zlecić ekipie scenografów odpowiednie przygotowanie ok. trzydziestu pomieszczeń. Nie mogę pojawiać się w każdym z tych miejsc, aby objaśniać wszystko ekipie na bieżąco, bo to zbyt kosztowne i czasochłonne.

Natomiast przesłanie listy zaleceń jest niezbyt precyzyjne. Natomiast używając nowowczesnych technologii mogę stworzyć i błyskawicznie przesłać na drugi koniec Stanów Zjednoczonych naprawdę dokładną, uwzględniającą najdrobniejsze szczegóły, wizualizację.

Ba! Mogłabyś przesyłać takie wizualizacje nawet przez ocean!

W tym miejscu przechodzimy do rzeczy, o której myślę od wielu lat: od początku plan zakładał edukację i zdobywanie doświadczenia zawodowego w USA, a następnie powrót, wykorzystanie tego wszystkiego w ojczyźnie. Chociaż zadomowiłam się w Stanach, to jednak tęsknota za Polską wciąż daje o sobie znać.

Jak wszystko się rozwinie? Gdzie będzie mój dom za parę lat? Zobaczymy. Na dobry początek – już w następnym roku – chcę wspólnie ze wspominanym już Rafałem Zawieruchą zrealizować swój pierwszy film nad Wisłą. Będzie to krótkometrażowa ekranizacja drugiej części "Dziadów" Mickiewicza. Przecież to wspaniała baza do pokazania światu naszej słowiańszczyzny.

Z czasem chciałabym sprowadzać do Polski amerykańskich filmowców. W podobny sposób działa Oliwia Siemieńczuk, moja przyjaciółka tworząca fenomenalne krótkie metraże, z tym, że ona ściąga do Trójmiasta ekipy z Londynu.

To naprawdę świetna symbioza: na Zachodzie jest więcej pieniędzy na kręcenie filmów, natomiast w Polsce mamy mnóstwo zdolnych ludzi oraz duże, świetnie wyposażone studia i świetne plenery, niepowtarzalną architekturę. Wspaniałe wizje, jednak aby się ziściły, potrzeba naprawdę dużego wsparcia ze strony polityków. Spójrz na Czechy albo Słowację – to, że powstaje tam naprawdę sporo hollywoodzkich produkcji, nie jest jedynie zasługą pięknych widoczków...

Dokładnie. Dlatego naprawdę chciałabym wierzyć, że również polskie władze zaczną działać w taki sposób, że nareszcie zostaną wprowadzone ulgi podatkowe dla zagranicznych filmowców, dzięki czemu kinematograficzny potencjał naszego kraju zostanie wykorzystany w pełni.

Trzeba kuć żelazo póki gorące – rozmawiamy w momencie, w którym naprawdę wielu amerykańskich producentów szuka miejsc, w których mogliby tworzyć filmy i sprawnie, i znacznie taniej, niż w Stanach. Świetnie, gdyby dało się ich przekonać do Polski, zwłaszcza, że nasz kraj zaczynają kojarzyć coraz lepiej – przecież powstaje tutaj coraz więcej świetnych tytułów.

Cóż tak zachwyca – i owych filmowców, i ciebie?

Chociaż najbardziej kocham starsze polskie filmy, na czele z twórczością Krzysztofa Kieślowskiego, to w ostatnich latach coraz częściej mogę pozachwycać się produkcjami aktualnymi. Ostatnio było to "Boże ciało" Jana Komasy. Niesamowite dzieło, na które zaciągnęłam nowojorskich przyjaciół i czułam patriotyczną dumę, widząc, pod jakim są wrażeniem.

Świetnie idzie nam także tworzenie seriali. Siedem lat temu, gdy wylatywałam z kraju, było pod tym względem naprawdę kiepsko. Dziś? Oglądam produkcje takie jak np. "Wataha" i jestem wręcz wniebowzięta.

To, że rodzima kinematografia ma się świetnie, widać także na ambitnych festiwalach, podczas których Amerykanom prezentuje się fabuły, animacje oraz produkcje VR z całej kuli ziemskiej. Od pewnego czasu najlepsze i najczęściej nagradzane tytuły to te, które powstały we Francji i Polsce właśnie.

Mamy bardzo charakterystyczny, niepodrabialny styl. No i odwagę, której brakuje w Stanach: nie boimy się zakończenia filmu w sposób nieoczywisty, wręcz smutny, bez tzw. hollywoodzkiego happy endu. Wykorzystajmy nasz potencjał maksymalnie, podbijajmy świat!