
Kiedy gruchnęła wieść o tym, że Polak zagra u Tarantino, wszyscy fani X muzy oszaleli. Każdy film amerykańskiego reżysera staje się przebojem i nie ma osoby, która nie kojarzy go z nazwiska. Tarantino zrewolucjonizował kino (m.in. pod względem dialogów), a jego dzieła zarażają miłością do filmu już kolejne pokolenie widzów. Praca z nim to nie tylko wyróżnienie i spełnienie marzeń, ale też możliwość podglądania geniusza w momencie tworzenia.
Nieoczekiwany zwrot akcji nastąpił w kwietniu. W świat poszła plotka, że Zawierucha może zostać wycięty z finalnej wersji "Pewnego razu... w Hollywood". Polak nie pojawiał się wtedy w żadnych materiałach promocyjnych.
O komentarz poprosiłem blogerów i dziennikarzy filmowych. Nikt nie powiedział złego słowa o występie Zawieruchy, a wręcz przeciwnie. No i każdy oddałby wszystko za podobne doświadczenie.
Niezależnie od tego, jak dalej potoczy się jego kariera, on grał u Tarantino (podkreślę - nie był statystą!), u boku największych gwiazd współczesnego kina. Tego nie da się przecenić, o to nie można nie być zazdrosnym, za to 99% aktorów na świecie dałoby się pokroić w plasterki. Ja zresztą również.
Quentin Tarantino lubi nawet drugoplanowe role dawać swoim ulubionym ludziom, z którymi wcześniej pracował, stąd obecność symboliczna Michaela Madsena, Tima Rotha czy Kurta Russella. Skromny udział Polaka w tym kalejdoskopie gwiazd absolutnie mnie nie dziwi i należy traktować jedynie w kategorii ciekawostki.
Rafał Zawierucha, podobnie jak Margot Robbie, wykonał swoje zadanie w 100%. Miał być tłem dla opowieści o pewnych czasach w Fabryce Snów, pewnym mirażem (stąd też mało kwestii mówionych u Tate i Polańskiego) i marzeniem dla Ricka Daltona, który utożsamiał go z sukcesem, a ewentualny kontakt z parą wiązał z nowymi dla siebie możliwościami.
Niemal identyczną sytuację mieliśmy przy okazji finałowego sezonu "Gry o tron". Kiedy okazało się, że wystąpi w nim polski aktor, media i internet napompowały bańkę wielkości smoka. Koniec końców Paweł Sakowski pojawił się przez kilka sekund i było go bardzo słabo widać (tak, zagrał w niesławnym ciemnym odcinku), ale i tak część widzów była zawiedziona i nie zawahała się o tym napisać.
Rafał Zawierucha jest wymieniony w obsadzie filmu Quentina Tarantino. I nawet mimo jednej kwestii mówionej, to żaden powód do wstydu, lecz ogromne osiągnięcie. Przecież Tarantino nakręcił tylko 9 filmów i zapowiedział, że powstanie jeszcze jeden. Sam marzę o tym, by się w nim pojawić.
Nasze reakcje na kariery polskich aktorów za granicą są nierówne. Przeginamy w obie strony - zależnie od sympatii, jaką darzymy daną osobę. Z jednej strony, kiedy dowiedzieliśmy się, że Maciej Musiał zagra w "Wiedźminie" Netflixa, nastąpił wysyp memów ze słynnymi "zwłokami na płocie" na czele. Tymczasem, kiedy Tomasz Kot miał zagrać czarny charakter w filmie o Bondzie, zacieraliśmy ręce.
Pierwszy raz, co ciekawe, o Zawierusze usłyszałem jeszcze przed rolą u Tarantino, bo mój bliski przyjaciel grał z nim w piłkę błotną w drużynie pisarzy polskich, a sam aktor zaliczył wtedy główną rolę w adaptacji "Księstwa". I ten taki "swój" chłop, co to z chęcią opędzluje śledzia i przy grillu posiedzi, nagle łapie pana Boga za nogi – bo inaczej tej sytuacji z angażem u Tarantino określić się nie da. Czy wykorzystał swoją szansę? Na pewno jest go więcej na ekranie, niż się początkowo spodziewano – przewija się doczepiony o Margot Robbie i ciężko mu ukryć, że przeżywa właśnie przygodę swojego życia.