Ten program oburza i... wciąga. "Małżeństwo po indyjsku" Netflixa to nic, co widzieliśmy do tej pory

Ola Gersz
Single szukający miłości, ich zdesperowane rodziny i... indyjska swatka. Oto nowy program reality show Netflixa, "Małżeństwo po indyjsku", w wielkim skrócie. Nie jest to łatwy seans: zachodni widz, dla którego aranżowanie małżeństw jest czymś obcym, będzie się dziwił, złościł i oburzał, ale... obejrzy do końca. Bo ten program niemiłosiernie wciąga.
"Małżeństwo po indyjsku" to nowy program typu reality show Netflixa Fot. Netflix
Netflix już nie raz udowodnił, że jest królem programów typu reality show. "Miłość jest ślepa", "The Circle", "Queer Eye"... Wymieniać można długo. Do tej imponującej listy programów Netflixa właśnie dołączył chyba... najoryginalniejszy z nich. "Małżeństwo po indyjsku", bo o nim mowa, to powiew świeżości na tej platformie – szczególnie dla zachodniego widza.
Program "Indian Matchmaking", którego pierwszy sezon niedawno zadebiutował na Netflixie, już jest olbrzymim hitem w Indiach. Coraz większą popularność zdobywa też w USA i Europie, jednak widzowie spoza Indii oglądają go zgoła inaczej: nie jako dobrze znany obraz rzeczywistości, w którym aranżowanie małżeństw nadal ma się dobrze, ale jako fragment egzotycznej kultury, która dotąd była im w ogóle nieznana. I za to należy się Netflixowi wielki plus: bo ile można robić reality show osadzonych w zachodnich realiach?


O czym jest "Małżeństwo po indyjsku"?


Sima Taparia mówi o sobie: "najlepsza swatka w Bombaju". Czym się zajmuje? Łączeniem młodych mieszkańców Indii w pary. Brzmi przestarzale? Nic z tych rzeczy. Mimo że pobieranie się z miłości jest w tym kraju coraz popularniejsze, to – jak podkreśla BBC – aż 90 procent wszystkich małżeństw w Indiach wciąż jest aranżowanych. I to wcale nie tylko na wsiach czy mniejszych miejscowościach, ale również w wielkich miastach, jak Delhi czy właśnie Bombaj.

Kobietę i mężczyznę zwykle swatają rodziny, lokalni kapłani czy zaprzyjaźnieni sąsiedzi. W ostatnich latach w Indiach do gry weszły również swatki oraz specjalne portale internetowe. Swatanie to już więc w Indiach intratny biznes, co może irytować co bardziej nowoczesnych młodych obywateli tego kraju. Jednak o tym, że aranżowanie małżeństw w Indiach ma się dobrze, świadczą już sami bohaterowie "Małżeństwa po indyjsku".
Fot. Netflix
Bo to nie tylko mieszkańcy Indii, ale również Amerykanie indyjskiego pochodzenia – Sima Taparia kursuje bowiem w "Małżeństwie po indyjsku" między Delhi, Bombajem oraz kilkoma amerykańskimi miastami. To ludzie zamożni, bo innych nie stać byłoby na dość kosztowne usługi swatki, ale również wykształceni i nowocześni. Mają trzydzieści kilka lat, chcieliby już założyć rodzinę (albo presję nakładają na nich ich rodzice i ciotki), a Tinder nie spełnił ich oczekiwań. Dlaczego więc nie powrócić do tradycji?

I tu do akcji wkracza Taparia, która rozmawia z kandydatami i ich rodzinami oraz przeszukuje swoje dane w poszukiwaniu idealnych żon i mężów. Ocenia wygląd, status społeczny, ba, posiłkuje się nawet numerologią i konsultuje z astrologami. To wszystko, aby znaleźć idealną parę. Jak tłumaczy bowiem indyjska swatka, która dla swoich klientów jest jak miła ciocia, pary są zapisane w niebie, a Bóg zesłał ją, by je odnalazła.

Hate-watching "Małżeństwa w Indiach"


"Małżeństwo w Indiach" ma osiem odcinków, które połyka się za jednym zamachem. Program jest intrygujący, sympatyczny i świetnie zrealizowany, a bohaterów (oczywiście nie wszystkich) da się lubić. Jednak nie wszyscy oglądają "Indian Matchmaking" z tego powodu. Dla większości widzów – i dla tych na Zachodzie, i dla niektórych w Indiach – seans nowego programu Netflixa to swoiste guilty pleasure, a nawet hate-watching, czyli "oglądanie z nienawiści". Dlaczego?

Po pierwsze, rodziny kandydatów są irytujące, co może być bolesne szczególnie dla tych widzów, którzy sami mieli problem z wtrącającymi się we wszystko rodzicami. Jak mówi jednak w programie Sima Taparia, "małżeństwa w Indiach są zawierane przez dwie rodziny, a stawką są ich reputacje oraz miliony dolarów, więc rodzice kierują swoimi dziećmi". Matki, ojcowie i ciotki uczestników programu oceniają więc bacznie kandydatów na męża lub żonę swoich dzieci, rządzą się, krytykują, a opinie swoich dzieci mają czasem, mówiąc nieładnie, gdzieś.
Fot. Netflix
Po drugie, konserwatyzm zaprezentowany w programie "Małżeństwo po indyjsku" momentami poraża. Mamy tu i patriarchat i mizoginię (Sima Taparia nazywa niezależne kobiety "upartymi" i radzi im, by "ustąpiły", bo inaczej nie znajdą "dobrego męża"), i kasteizm (rodzina szuka kandydata z odpowiedniej kasty, dyskryminując biedniejszych obywateli), i rasizm (kobiety musi mieć "jasną cerę" – ludzie o ciemniejszej cerze są często w Indiach dyskryminowani), i seksizm (niektóre rodziny odrzucają kobiety, które są za niskie lub "niefotogeniczne").

Po trzecie, i uczestnicy, i ich rodziny są momentami niesamowicie wybredni, a swatanie niektórych bardziej przypomina transakcję, niż szukanie miłości. Czego w XXI wieku nie ogląda się łatwo, jeśli nigdy nie miałeś do czynienia z aranżowanymi małżeństwami.

Netflixa a indyjska tradycja


"Małżeństwo po indyjsku" jest więc intrygującym obrazem kultury, w której tradycja wciąż kontroluje życie mieszkańców. To czysta obserwacja zjawiska – nie ma co przecież ukrywać, że wymienione wcześniej kasteizm czy mizoginia istnieją we współczesnych Indiach. Tak, jest to problematyczne, ale jest (niestety) prawdziwe.

Jednak w obserwacji Netflixa zabrakło komentarza, wyraźnego stanowiska twórców programu czy alternatyw. Dostajemy jedynie obraz zjawiska, co w mediach społecznościowych krytykują szczególnie ci mieszkańcy Indii, którzy sami próbują sprzeciwić się rodzinom i wziąć ślub z miłości. Neutralność może jest w cenie, ale w przypadku takiego tematu warto byłoby pokusić się o, nawet łagodną, ocenę.

Plus jest jednak taki, że w niektórych kwestiach program Netflixa odchodzi od stereotypów. Udowadnia chociażby, że wielkie, indyjskie, tradycyjne wesele nie jest już koniecznością – niektóre pary decydują się na skromniejsze i bardziej "zachodnie" zaślubiny. Oprócz tego show wywołało w Indiach sporą dyskusję o aranżowanych małżeństwach, z czego być może skorzystają przeciwnicy tego zjawiska, którzy wciąż walczą z konserwatywnymi rodzinami.

Mając to wszystko w pamięci, warto sięgnąć po "Małżeństwo po indyjsku". Nie tyle dla samej rozrywki, ale również po to, by poznać obcą kulturę, po prostu się wkurzyć i... odetchnąć z ulgą, że w Polsce nie aranżuje się związków.