Jest jedna firma, której strat przez pandemię nikt nie żałuje. Przez lata psuła krew koncertowiczom

Bartosz Godziński
Branża rozrywkowa ciągle zalicza gigantyczne straty spowodowane pandemicznymi restrykcjami. Wśród największych graczy na rynku jest Live Nation - organizator koncertów topowych gwiazd w Polsce. Firma nie ma żadnych dochodów, bo nie może organizować imprez masowych. I chyba niewiele jest osób, którym jest przykro z powodu jej trudnej sytuacji... Dlaczego?
Live Nation jest niezbyt lubiane przez polskich fanów Depeche Mode Fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta
Pewnie przez ten artykuł nigdy już nie dostanę akredytacji na koncert organizowany przez Live Nation... A nie, chwila moment! Nigdy przecież nie dostałem akredytacji na koncert organizowany przez Live Nation - czy to w tej, czy w poprzednich redakcjach. Jednak to temat na osobną historię. Nie jest to też żadna vendetta. To opowieść o tym, dlaczego monopol to jedna z najgorszych rzeczy, jakie nam się może przytrafić. Działa to w obie strony.

"Akurat Live Nation mi nie szkoda"

Obroty Live Nation na całym świecie (to globalna firma) zmalały z wiadomych względów o 98 proc. W II kwartale 2020 roku organizator zarobił netto "tylko" 74,1 miliona dolarów (24 koncerty w USA i 131 w Europie). Czyli niemal dwa razy mniej niż w analogicznym okresie zeszłego roku (kiedy to było odpowiednio 7213 i 3309 gigów). "W ostatnich trzech miesiącach naszym priorytetem było umacnianie naszej pozycji finansowej, co ma nam zapewnić stabilność i płynność finansową, która pozwoli przetrwać długi czas bez koncertów. Spodziewamy się, że koncerty powrócą latem 2021 roku, a zostanie to poprzedzone wzrostem sprzedaży biletów" – czytamy w oświadczeniu Live Nation cytowanym przez portal czasopisma "Teraz Rock".


Do napisania tego artykułu zainspirowała mnie sekcja komentarzy pod tym artykułem na fan page'u "Teraz Rock". Nikt, dosłownie nikt nie żałował tego, że firma, która ściągała do Polski zagranicznych idoli, notuje wielomilionowe straty i może upaść, jeśli koronawirus nie odpuści nam w kolejnych latach.
Screen z Facebooka
Oczywiście żal jest najbardziej szeregowych pracowników. Na horyzoncie nie widać bowiem nadziei na powrót do normalności. O końcu pandemii nawet nie słychać, więc na duże koncerty nie ma co liczyć w przeciągu najbliższych miesięcy. Potem stęsknieni za muzyką na żywo ludzie będą gotowi zapłacić każdą cenę za wjazd na imprezę. Tak jak np. fani grupy z Davem Gahanem na czele.

Depeszowcy od lat narzekali na Live Nation


Live Nation kojarzy mi się głównie z bezwstydnym windowaniem cen na koncerty Depeche Mode. Polska to ewenement pod względem liczby depeszowców, więc organizator wychodzi z całkiem słusznego, ale mało etycznego założenia, że nieważne jak drogie będą bilety, fani (i koniki) i tak wykupią wszystkie. Tak było np. w 2013 roku, kiedy firma ogłosiła koncert w Łodzi z biletami o 100 proc. droższymi niż wcześniej.

Inflacja inflacją, ale ceny wejściówek były oderwane od realiów rynkowych i grupy docelowej - przecież Depeszy słuchają nie tylko biznesmeni, ale i studenci. Bilety Golden Circle Early Entrance, czyli takie dla "prawdziwych fanów" (tak, tak były reklamowane!), umożliwiające wejście na obiekt wcześniej i zajęcie lepszego miejsca pod barierkami, kosztowały 385 zł - o 110 zł więcej niż bilety na płytę II kategorii. Tymczasem w 2010 roku bilety były dwukrotnie tańsze.

– Warto dodać, że w innych krajach nie ma takiego wielkiego podziału fanów na różne sekcje. W Amsterdamie, Pradze i kilkunastu innych miastach europejskich nie ma biletów Early Entrance. Są w Londynie, lecz to już jest sekcja dla VIP-ów – mówił naTemat Krzysztof Szarek, jeden z założycieli inicjatywy NIE dla biletów GC EE. Wspominał, że niejednokrotnie bardziej opłaca się jechać za granicę na koncert, niż do któregoś z polskich miast, gdyż do emocji związanych z koncertem dochodzi też aspekt turystyczny - można po prostu przyjemnie spędzić czas, często z fanami z Polski.
Ceny za bilety na Golden Circle na koncercie DM rosły rokrocznieFot. Nie jaram się Live Nation Polska / Polskie Forum Depeche Mode

"Nienawiść do Live Nation"

Jednak awersja do Live Nation (nazywana przez tych najbardziej złośliwych "Evil Nation") nie wiąże się tylko z wysokimi cenami za bilety. Jest szereg przykładów stojących za tym, że pozycja monopolisty pozwala im na bardzo wiele. Po prostu w Polsce to największy organizator koncertów, więc jeśli lubisz mainstreamowych wykonawców, to miałeś lub będziesz miał z nimi do czynienia.

Moi znajomi z Łodzi mają problemy z biletami na koncert System of a Down, który został odwołany w czerwcu. – O odwołaniu dowiedzieliśmy dzień przed... z profilu zespołu. Nie dostaliśmy żadnej informacji na mail, nawet nie odpisywali na pytania i nie odbierali telefonów. Chcielibyśmy odzyskać pieniądze za bilety, bo 500 zł piechotą nie chodzi, a nie wiadomo kiedy będzie następny występ SOAD. Nie mamy też pewności, czy w ogóle zwrócą nam hajs – mówi mi dobry znajomy. W podobnej sytuacji jest jeszcze dwójka jego kumpli.

– Moja nienawiść do Live Nation zaczęła się od koncertu Rise Against, który finalnie odbył się w niewielkim klubie Progresja, a mimo to organizator wymyślił sobie strefę Golden Circle, by wyciągnąć od ludzi jeszcze więcej pieniędzy – mówi mi Michał z Wrocławia.

To nie wszystko. – W międzyczasie Live Nation przejęło znakomitą agencję Go Ahead, a wraz z nią koncerty średniego i mniejszego kalibru. I ich nie promują. Wpływa to na niezależnych promotorów, którzy mogliby ogarnąć taką sztukę i ściągnąć kilkaset osób, a tak przychodzi na imprezę kilkadziesiąt, bo reszta nie wiedziała. Warto też dodać, że bilety na koncerty organizowane przez polskie LN są sprzedawane tylko za pośrednictwem ich platformę Ticketmaster. Przez to ceny finalne są zawsze wyższe niż na plakatach i nigdy nie wiadomo do końca, za jaką prowizję płacimy – dodaje Michał.

Jest nawet fanpage: Nie jaram się Live Nation Polska

Udało mi się nawiązać kontakt z jednym z adminów fanpage'a, który publikuje różne "smaczki" związane z koncertami organizowanymi przez LN. "Moja historia będzie raczej jedną z mniej hardkorowych w zestawieniu, ale pokazuje, że LN nie lubi brać na siebie odpowiedzialności za artystów, których zatrudnia oraz zrobi wszystko, by napełnić sobie kabzę jak najmocniej" – napisał mi admin Nie jaram się Live Nation Polska. Opisał mi jedno, ale konkretne doświadczenie.

"O legendarnym koncercie Morrisseya z 2014 w Stodole rozpisywać się nie będę, bo wciąż wyskakuje bardzo wysoko w Google. Wystarczy powiedzieć, że wokalista po 25 minutach (4,5 utworu) "usłyszał" coś, co wykrzyczał ktoś z publiki, obraził się i zszedł ze sceny. Koncert został przerwany. Trudno, jak się idzie na koncert takiej Mozza, trzeba się z tym liczyć. Szkoda, że nie liczył się z tym promotor wydarzenia, czyli... Live Nation Polska. Szkoda też, że kupiłem sobie za 160 PLN bilet kolekcjonerski (taki ładny, na kartoniku, z kolorowym zdjęciem), bo ten koncert wypadał akurat w okolicy moich urodzin" – wspomina mój rozmówca.

Żeby otrzymać w tej sytuacji zwrot niemałej kwoty wydanej na bilety na koncert Morrisseya, należało przesłać pocztą do siedziby Live Nation pisemny wniosek [sic!], paragon jako dowód zakupu oraz sam bilet. "Dlaczego sam paragon nie miałby wystarczyć? Albo wyciąg z konta za przelew? Po co się rozpisywać, skoro sytuacja jest jasna, po co odsyłać bilet, który - mimo wszystko - jest jakąś tam pamiątką? Niby wszystko zgodnie z przepisami i w ogóle, ale jakiś taki niesmak jest, że trzeba się odbić od machiny urzędniczej, żeby dociekać swoich praw. Szczególnie, że jak wspomniałem, sytuacja tutaj pozostaje bez wątpliwości, bo koncert po prostu przez widzimisię artysty się nie odbył" – pisze admin strony.

"No chyba, że ktoś mógł akurat w środku tygodnia pojechać z Warszawy do Krakowa na drugi koncert Mozza (bodaj dwa dni po gigu w stolicy), bo tam bilety ze Stodoły miały być honorowane. No niestety, nikt by mi z dnia na dzień urlopu nie dał, ludzie mają swoje plany. No i do tego kwestie bezpieczeństwa, ciekaw jestem, co by było, gdyby te 3000 ludzi ze Stodoły jednak postanowiło wcisnąć się do Teatru Nowa Łaźnia razem z fanami, którzy już dużo wcześniej mieli zakupione bilety na koncert w stolicy Małopolski" – zastanawia się na koniec.

List od sfrustrowanego anty-fana

Są osoby, którym organizator mocno zalazło za skórę. Pozwoliłem sobie zacytować cały list od Marcina (imię zmienione), gdyż widać, że siedziało to w nim od dawna, a teraz ma zrzucenia tego ciężaru i przeżycia mikro-katharsis. Zawiera sporo aspektów, z którymi zgodzą się i inne osoby wściekłe na politykę tej firmy.

Przyznaję z bólem serca: chciałbym przestać chodzić na koncerty organizowane przez Live Nation, ale niestety: wiem, że straciłbym jedyną w życiu szansę na zobaczenie wielu artystów. Więc płacę 300 czy 400 zł za koncert i czuję się jak idiota, z którym LN może zrobić wszystko, bo żeruje na swojej rynkowej pozycji. Live Nation można nie lubić już za wysokie ceny biletów, ale to tylko początek całej litanii o LN, którą możnaby wygłosić.

Dla przeciętnego fana każdego dużego, znanego artysty, pokroju headlinera letnich festiwali, sprawa jest prosta: albo zapłaci tyle, ile życzy sobie Live Nation albo w ogóle nie pójdzie na koncert. LN może właściwie dowolnie windować ceny, bo wie, że fani często skłonni są zapłacić każde pieniądze, by zobaczyć swój ulubiony zespół.

Problem zaczął dotyczyć zresztą także bardziej niszowych artystów, bo po przejęciu Go Ahead to LN sprawiło, że cena rzędu 200 zł za koncert debiutanta z jedną płytą na koncie przestała już dziwić.

Gdy dodamy do tego dopłaty za "golden circle", które często obejmuje połowę płyty koncertowej, a często też jeszcze bliższe rzędy typu "diamond circle" czy dopłaty za możliwość wcześniejszego wejścia na płytę.

Dziwna polityka cenowa LN to nie tylko ceny biletów. Zdarza się, że w przypadku słabej sprzedaży, LN nagle organizuje "promocję", np. 2 bilety w cenie 1. Klienci, którzy kupili bilety wcześniej za większe pieniądze, mogą tylko tego żałować.

Do tego wszystkiego dochodzą opłaty serwisowe: za transakcję kartą, samodzielny wydruk biletu w domu, albo po prostu za "opłatę serwisową" - nie wiadomo dokładnie, co ona oznacza i za co Live Nation każe nam dopłacać. Często, by kupić bilet w przedspredaży, potrzebne jest jeszcze konto w odpowiednim banku albo Allegro. Jezu, ja chcę tylko zobaczyć koncert popowy/rockowy. Czy naprawdę muszę zakładać sobie konto w banku, by mieć pewność, że dam radę kupić bilet?

Inna kwestia to bilety imienne. Rozumiem, że jest to jakiś sposób walki z konikami i serwisami typu Viagogo, ale tu także dochodzi do absurdów: głównie z uwagi na obsługę klienta. Mam za sobą próbę zmiany danych na bilecie, która trwała 6 miesięcy, kilkadziesiąt maili, telefonów, próśb i wręcz błagań. Sprawa obsługi klienta podobnie wygląda zresztą w przypadku przełożonych koncertów: fani do ostatniej chwili muszą czekać w niepewności, czy dostaną zwrot pieniędzy za bilety, czy też LN zastrzeże sobie, że trzeba czekać na nową datę.


Najgorsze w tym wszystkim jest to, że kiedy znów zaczną odbywać się koncerty, to pozycja monopolisty w post-pandemicznej rzeczywistości pozwoli takim organizatorom podkręcać ceny do pułapu, o jakim się nie śniło najstarszym festiwalowiczom. Koncerty gwiazd, a na niektóre Live Nation ma wyłączność, staną się towarem luksusowym, na który nie będzie stać jeszcze większą liczbę fanów muzyki.