Te pandemiczne zdjęcia są jak z filmu o apokalipsie. Robi je pielęgniarz z Poznania
– Myślałem, że po pól roku powrócimy do normalności, a ja będę miał pamiątkę z tych dziwnych czasów – mówi naTemat Przemysław Błaszkiewicz. Jest pielęgniarzem na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym w szpitalu im. J. Strusia w Poznaniu. Hobbystycznie zajmuje się fotografią, a jednym z jego projektów jest dokumentacja pracy medyków w czasie pandemii koronawirusa.
Co pan myśli, gdy słyszy pan teorie spiskowe o koronawirusie lub gdy maseczki nazywane są kagańcami?
Żyjemy w czasach, w których mnożą się teorie dotyczące przyczyn pandemii. Staram się przechodzić obojętnie obok tego wszystkiego. Patrzę na to pobłażliwie. Jestem tolerancyjny, ale do czasu, kiedy ktoś mnie przekonuje do tego, że pandemii nie ma. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której niektórzy moi znajomi mówią, że jestem oszukiwany i jak sam mogę uczestniczyć w tym kłamstwie. Jest to tak absurdalne, że wywołuje we mnie śmiech.
Charakter pana pracy sprawia, że jest pan rzeczywiście na pierwszej linii frontu i widzi chorych na własne oczy.
Pobieram wymazy, wierzę paniom w laboratorium, które raczej nie są częścią większej konspiracji i widzę wynik pozytywny lub negatywny. Pojawiają się u nas pacjenci z bólami głowy, dusznościami, podwyższoną temperaturą, zaburzeniami smaku i węchu. To się naprawdę dzieje. Może też kwestia proporcji. Ja doświadczam tego w dużym stężeniu. Kiedy ktoś czegoś nie widzi na własne oczy, to rzeczywiście może w to nie wierzyć.
Trochę jak z teorią o płaskiej Ziemi...
Trochę tak, bo tylko astronauci w kosmosie na własne oczy widzą kulistość naszej planety.
Jak zmieniła się pana praca od czasu pandemii?
W gruncie rzeczy spektakularnych zmian nie ma. Dalej opiekuję się chorymi ludźmi. Ograniczyliśmy się tylko do pacjentów, którzy są podejrzani lub zakażeni koronawirusem. Do tej pory ratowaliśmy ludzi w nagłych sytuacjach, z urazami, bólami w klatce piersiowej. Na nasz oddział ratunkowy wciąż trafiają takie osoby, ale które z jakiegoś powodu mogą być chorzy na COVID-19 – byli na kwarantannie lub mają któryś z objawów. I stanowią zagrożenie epidemiologiczne dla ludzi z "normalnych" szpitali.
I u wielu pacjentów potwierdza się obecność koronawirusa?
Moja prywatna statystyka z dyżurów to od 10 do 20 proc. osób, które przyjmujemy, ma pozytywny wynik testu. Pomijając to, mamy bardzo duży ruch na oddziale. Liczba pacjentów wzrosła mniej więcej w tym samym czasie, gdy w mediach zaczęły padać kolejne rekordy zakażeń przekraczające 600-700 chorych.
To akurat dzieje się na innych oddziałach. Do naszych drzwi ustawiają się pacjenci na samym początku, widzimy ich przerażone twarze z objawami. Najcięższe przypadki trafiają na oddział intensywnej terapii, pod respirator i wielotygodniowe leczenie. Jednak owszem, zdarzały się sporadyczne zgony, kiedy pacjent trafiał do nas w skrajnej niewydolności oddechowej. Niestety nie udawało im się pomóc. Więc omijają mnie dramatyczne sytuacje, ale to raczej dobrze.
Na pewno zmienił się też u was "strój roboczy".
Tak, skafandry nosimy od początku pandemii. Na początku w marcu brakowało sprzętu, więc nosiliśmy sprzęt wojskowy z rezerw, chemiczny, bezpieczny do walki z ebolą. Ściągając go wylewałem z niego szklankę wody. To był mój pot. Nie dysponowaliśmy wtedy niczym lepszym. Jednak nawet te ostatnie upały powodowały, że w nowych skafandrach praca była męczarnią.
Każdy oddział wypracowuje sobie zmiany. Mój rekord to 5 godzin w strefie. To była jednak wyjątkowa sytuacja. Maksymalnie staramy się zmieniać co 4 godziny. W największe upały skracaliśmy to do 2 godzin. Kadra pielęgniarska nie jest niestety najmłodsza – średnia to 52 lata. Dla takich osób praca w skafandrze to prawdziwa katorga.
Zrobiłem jedno zdjęcie z windy z ratownikiem i pacjentem. Takie sytuacje w ciasnych pomieszczeniach, które trwają zaledwie kilkadziesiąt sekund, sprawiają, że do głowy przychodzą różne wątpliwości. Czy moje środki zapewniają mi odpowiednie bezpieczeństwo? Czy skafander jest szczelny? A obok wiozę kaszlącego pacjenta z wynikiem dodatnim. Na co dzień w wirze pracy nie ma czasu na takie rozmyślania. Na marginesie dodam, że jeszcze nie zdarzyły się zakażenia z powodu źle założonego lub zdjętego skafandra. Każdy zna na pamięć całą procedurę i robi to wręcz mechanicznie.
Wszyscy pamiętamy marzec, kiedy to wszystko się zaczynało. Staliśmy się "mięsem armatnim". Nie byliśmy na to przygotowani – mentalnie i fizycznie. Musieliśmy szybko przebudować szpital i nauczyć się jak operować w skafandrach – nawet tego jak używać strzykawki w trzech parach rękawiczek. Udało nam się jednak sprawnie przystosować.
Wiedzieliśmy jak sobie radzić w przypadku masowych katastrof jak np. zawalenie budynku lub zderzenie kilku autobusów. Nikt nie jest tak naprawdę gotowy na sytuacje w stylu średniowiecznych zaraz czy post-apokaliptycznych filmów.
Ta nowa rzeczywistość jest w pewien sposób inspirująca. Dlatego zawsze na dyżur biorę ze sobą aparat fotograficzny. Nie za każdym razem oczywiście uda mi się zrobić zdjęcie. Na początku nie podejrzewałem, że potrwa to aż tak długo. Myślałem, że po pól roku powrócimy do normalności a ja będę miał pamiątkę z tych dziwnych czasów.
Które zdjęcie jest pana ulubionym?
Jest na nim sześciu medyków, którzy przekładają zaintubowaną pacjentkę. Jeden z nich ma na nogach czerwone worki na śmieci. To był początek kwietnia, kiedy właśnie było kiepsko ze środkami ochrony osobistej. Dziś już na szczęście nie musimy tak zabezpieczać butów.
To wina szpitalnych świateł. Pomieszczenia są niedoświetlone i przez to zdjęcia nie wychodzą, są niewyraźne lub nieciekawe. Przejście na kontrastującą czerń i biel podkręciły efekt artystyczny i klimat. Koloru używam, kiedy chce coś podkreślić, jak właśnie symboliczne czerwone worki na nogach.
Jednak pomimo tego i tak widziałem komentarze koronasceptyków, którzy zarzucali, że na tych zdjęciach nie widać pandemii, są puste sale, pojedynczy lekarze. Tak jak np. płaskoziemcy nie wierzą w zdjęcia NASA. Co pan na to?
Są dwa powody tego stanu rzeczy. Po pierwsze: fotografując nie zapominam, że jestem w pracy. Posiadam zgody od szpitalnego inspektora danych, ale pacjenci są poddawani mojej opiece, więc chcę również uszanować ich prywatność. Jeśli już się pojawiają, to tylko plecy i inne nieidentyfikowalne części ciała.
Druga rzecz, to specyfika tej pracy. Owszem, bardziej „malowniczo” wyglądałyby stosy ludzi na korytarzach. Jednak podstawą działania szpitala zakaźnego jest izolacja. Każdy pacjent trafia u nas do osobnego pomieszczenia. Nawet kiedy z grupą wybieram się na rentgen klatki piersiowej, to każdego transportuję pojedynczo w windzie. To też jest przygnębiające dla samych pacjentów, którzy spędzają wiele godzin w oczekiwaniu na wyniki i diagnostykę w kompletnej samotności.
Jestem tylko szeregowym pracownikiem. Pokładam więc wiarę w ludzi lepiej ode mnie wykształconych i doświadczonych, którzy znają się na rzeczy i obecnej sytuacji. Jestem jednak pesymistą. Widzę przecież jak prezentuje się rzeczywistość na ulicach całej Polski i podejście do zalecanych środków ochrony osobistej.
Jesień zawsze była dla nas okresem wzmożonej pracy ze względu na nowe wirusy grypy i przeziębienia. Teraz będzie więc jej jeszcze więcej. Jak potoczy się historia tej pandemii? Naprawdę nie wiem. Jestem pesymistą, ale chciałbym uwierzyć w to, że ludzkości jeszcze raz stanie na wysokości zadania i sobie z tym wszystkim poradzi. Myślę jednak, że do tego czasu powstanie jeszcze kilka dobrych zdjęć.
Czytaj też: To jego zdjęcie plaży we "Władku" stało się viralem. "Los naszego gatunku jest przesądzony"