Ten minikamper to najlepsze, co może spotkać cię w wakacje. Łóżko na dachu to absolutny hit

Michał Mańkowski
To jedna z najlepszych rzeczy, jakiej możesz doświadczyć w podróży. I mówię to z pełną odpowiedzialnością. Podjeżdżasz samochodem gdzie tylko masz ochotę i trzy minuty później zmieniasz go w sypialnię z widokiem na co tylko sobie zamarzysz. Dosłownie. Volkswagen California to prześwietny minikamper, który jest głównym składnikiem idealnego przepisu na świetne wakacje. Zwłaszcza w dobie koronawirusa.
Volkswagen California T6.1 w wersji Ocean to doskonały pomysł na wakacje. Zwłaszcza w dobie koronawirusa. Fot. naTemat
Od razu uprzedzam, że będzie to test pełen pozytywów, bo głównie takie doświadczenia gwarantuje Volkswagen California. I przekonałem się o tym już po 50 metrów pod moim blokiem, gdy dwójka uśmiechniętych 30-latków pokazała przez szybę "okejki". A potem było tego tylko więcej.
Nie sądziłem, że samochód użytkowy może budzić tyle pozytywnych emocji, nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Przetestowaliśmy go na blisko 3500-kilometrowej trasie do Szwajcarii i z powrotem. I w ciągu tych kilku dni zwracali na niego uwagę i zagadywali turyści z kilku krajów.


A ile kosztuje, jak wygląda w środku, ile osób się zmieści, jak rozkłada się sypialnię, czy ma kuchnię... i tak dalej, i tak dalej. I byli to nie tylko kierowcy innych kamperów, ale także rasowo sportowych samochodów za grube setki tysięcy złotych. I tak wzajemnie zachwycaliśmy się swoimi czterema kółkami.
California jest tak wdzięcznym autem, że od samego patrzenia oczami wyobraźni widzi się wakacje za jego kierownicą. Sporo w tym zasługi jego malowania, bo ten brązowo-biały lakier robi robotę. Minąłem na trasie sporo takich Volkswagenów, ale żaden w "zwykłym" kolorze nawet się do tego nie zbliżył.

Jeździliśmy wersją Ocean, o czym przypominał stylowy napis przy klapie bagażnika. Jej alternatywą jest wariant Beach, który jest nieco biedniej wyposażony, bo nie ma w nim kuchni (kuchenki, zlewu itd), a także niektórych szafek. Z kolei Ocean to już wszystko na wypasie, de facto mamy tam wszystko co w normalnym kamperze za wyjątkiem łazienki.
Nie jestem wielce doświadczonym kamperowcem, do tej pory tylko raz miałem okazję spędzić kilka dni za kierownicą i pod dachem auta tego typu. A mimo tego (a może właśnie dzięki temu?) uważam, że taki minikamper w postaci VW Californii jest obecnie nawet lepszym wyborem niż "zwykły kamper". Zwłaszcza dla kogoś, kto nie chce robić z tego stylu życia, a jedynie przeżyć fajną przygodę.

Posiada niemal wszystkie zalety kampera (za wyjątkiem toalety), a jednocześnie jest pozbawiony jego wad (gabaryty). Nie tracimy czasu na ślamazarną podróż w gigantycznym pudle na kółkach. Zamiast tego dostajemy pełnoprawne auto, którym pojedziemy w komfortowych warunkach jak normalną osobówką, nie mając wrażenia, że jedziemy ciężarówką.
A na takim wyjeździe gabaryty i zwinność samochodu mają przecież spore znaczenie, zwłaszcza w przypadku krętych górskich tras czy przejazdów przez miasta. O tym pierwszym przekonałem się na szwajcarskich przełęczach, gdzie w wąskich zakrętach (właściwie to grubych setkach zakrętów) jechaliśmy zupełnie normalnie. Bez stresu, że się nie zmieścimy.

W tych samych zakrętach jednak był jeszcze jeden wspólny mianownik z kamperami, czyli odgłosy za plecami kierowcy. Chodzi oczywiście o jeżdżące w szafkach sztućce i naczynia.
Przyznaję się bez bicia, że jestem fetyszystą schowków samochodowych. Uwielbiam, gdy jest ich dużo i można sobie wszystko ładnie rozplanować. Tutaj na telefon, tutaj na picie, tutaj na portfel. Ten na klucze, ten na drobne pieniądze, a ten na jeszcze coś innego.

W Californii mamy ich całą masę, a wrażenie siedzenia na komfortowym królewskim tronie dopełniają dwa podłokietniki, które są zbawieniem w kilkusetkilometrowych trasach. Minus? Pojemnik na napój nie jest przy prawej ręce, ale nieco z daleko na desce rozdzielczej – trzeba było niewygodnie sięgać.

Z kolei samo "zaplecze" i część mieszkalna jest wyposażona w całą masę szafek różnej wielkości, gdzie można pochować ubrania, naczynia i wszystkie rzeczy użytkowe. Jest też większe lusterko zamontowane we wnętrzu jednej z szafek.
Śniadanie z widokiem? Nie ma sprawy.
Kuchnia składa się z głębokiej lodówki (naprawdę głębokiej), gdzie wejdzie sporo żywności i napojów. Ponadto mamy zlew i dwa palniki, na których możemy podgrzewać jedzenie. Obok jest przemyślanie schowany rozkładany stolik, który zamienia środek auta w salon z jadalnią. Przednie fotele można odwrócić i mieć pełnoprawny czteroosobowy stół z siedziskami.

California ma także jedną zaletę, która sprawia, że jest zdecydowanie lepszym wyborem od swojej większej siostry Grand Californii (dużo większy kamper z łazienką). Mianowicie tylna kanapa jest duża i wygodna, śmiało pojadą na niej dwie dorosłe osoby. Natomiast w Grandzie jest bardzo wąska i w komfortowych warunkach dwójka się tam zmieści, ale co najwyżej dzieci.
Przejdźmy jednak do tematu najważniejszego i najciekawszego, który jest wielką zaletą Californi, czyli spania. Mamy tutaj dwa łóżka, jedno na "parterze". Tutaj składamy tylną kanapę i kładziemy na nią materac. Całość jest prosta i trwa kilkadziesiąt sekund, trzeba się lekko poszarpać z przesunięciem kanapy, ale po chwili mamy pełnoprawne łóżko.

Mam 183 cm i spałem tam zupełnie normalnie z lekko wystającymi nogami. To wariant idealny na szybką drzemkę podczas postoju na trasie. Nieporównywalnie większy komfort niż spanie na rozłożonym fotelu. Jest tak fajnie i wygodnie, że jedna drzemka z 15-minutowej zmieniła się w godzinną.
Tak wygląda łóżko "na parterze".
Nie ma też ryzyka, że ktoś nas będzie podglądał. Wszystkie szyby (za wyjątkiem tej z boku kierowcy i pasażera) możemy zasłonić specjalnymi kurtynami.

Ale powiedzmy sobie szczerze: nie jeździmy takim autem po to, by spać na dole. Absolutną wisienką na torcie jest ukryte w dachu rozkładane łóżko. Stawiamy je za pomocą specjalnego przycisku na ekranie sterującym samochodem (o nim więcej za chwilę) w kilkadziesiąt (te mniejsze kilkadziesiąt) sekund.
A tak wygląda sypialnia z widokiem na piętrze.
Na górze mamy wygodny materac położony na specjalnych sprężynach, więc jest naprawdę wygodnie, choć trzeba przyzwyczaić się, że z jednej strony nie ma za dużo miejsca nad głową i zdarza się przyładować w "dach" z główki.

"Ściany" są materiałowe, więc w przypadku chłodnych nocy lepiej siedzieć mocno pod śpiworem. Natomiast te ściany mają jeden ogromny plus, "otwierane okna". Bo gdy już się obudzicie, możecie je rozsunąć (jedno wielkie z przodu i dwa mniejsze z boku) i podziwiać co tylko zechcecie: góry, jezioro, morze, ocean, niebo, gwiazdy. Ogranicza was tylko możliwość zaparkowania.
Taki widok z sypialni? Żaden problem.
Sam proces otwierania też robił wrażenie na osobach, które obserwowały go z zaciekawieniem z boku. Taki kamper z "pokojem na dachu" idealnie wkomponowuje się w każdy krajobraz. Boję się tylko, co w przypadku gdy taki mechanizm gdzieś na końcu świata nawali.
Te dwa łóżka sprawiają, że taka California to samochód odpowiedni dla kilku konfiguracji. Dwie osoby pojadą nim w szalenie komfortowych warunkach. Jeśli dodamy do nich dwójkę dzieci też będzie idealnie. A jeśli nie będzie przeszkadzać Wam odrobina ciasnoty wieczorami przy stoliku to bez większego problemu zmieszczą się tam też cztery dorosłe osoby.

A jak będzie ciasno i pogoda pozwoli, zawsze można rozwinąć markizę i rozstawić krzesła oraz stolik, które są sprytnie schowane w samochodzie (w klapie bagażnika oraz w drzwiach przesuwnych).
Aktywny tempomat znacząco ułatwia pokonywanie setek kolejnych kilometrów.
2-litrowy silnik diesla, 204 konie mechaniczne, 7-biegowy automat, ok. 2300 kg wagi, prędkość maksymalna 200 km/h. Do tego aktywny tempomat i spalanie w trasie ok. 7l/100 km. Zapewniam Was, że więcej od tego auta nie potrzebujecie, a kolejne kilometry asfaltu będą przyjemnie nawijać się na koła.

Centrum zarządzania Volkswagenem Californią znajduje się na panelu zamontowanym nad lusterkiem wstecznym. To intuicyjny ekran dotykowy, za pomocą którego sterujemy tymi campingowymi funkcjami samochodu: m.in.: poziomem chłodzenia lodówki, kwestią naładowania akumulatorów, ogrzewaniem, oświetleniem, poziomem czystej i brudnej wody (ją możemy wylać z otworu na zewnątrz auta).
To ekran, za pomocą którego sterujemy wnętrzem samochodu na campingu.
Mała przerwa na kwestie oświetlenia, bo lampek jest tutaj cała masa i w różnych miejscach, przez co wewnątrz może być naprawdę klimatycznie. Ale muszę przyznać, że na początku opanowanie ich obsługiwania zajęło sporą chwilę. Jedne się gasiły, drugie zapalały. Potem odwrotnie. Chwilę później jedne się włączały, ale drugie już nie.

Akumulatory czuwają, by stojąc w trybie campingowym można było wytrzymać bez prądu (działa wtedy też klimatyzacja/ogrzewanie). W trakcie 5-dniowego testu tylko raz musieliśmy się podłączyć do prądu i to bardziej w formie testu niż faktycznej potrzeby. Wewnątrz mamy też trochę kontaktów i wtyczek USB w każdej części auta, więc spokojnie: telefon i laptop będzie naładowany.
A jak odpowiem na zarzut "prawdziwych camperowców", że tutaj nie ma łazienki? No nie ma, ale tak naprawdę nie jest potrzebna. W dzisiejszych czasach campingi mają tak świetnie rozwinięte zaplecze sanitarne, że brak łazienki w aucie przestaje być problemem.

Zwłaszcza, że w Californii mamy nawet plenerowy prysznic. Z tyłu auta możemy podpiąć się słuchawką do zbiornika z wodą i na łonie natury wziąć odświeżający prysznic. Zbiornik ma co prawda 42 litry pojemności, ale można go łatwo uzupełnić.
Ile kosztuje taka przyjemność? Ceny za Volkswagena Californię zaczynają się od 218 tys. złotych. Wersja Ocean, którą widzicie na zdjęciu to wydatek ok. 260 tysięcy. Sporo, ale wrażenia i doświadczenia są absolutnie bezcenne. No i kto powiedział, że musimy kupować go na własność. Zawsze można przecież... wynająć. A w której wersji? To już zależnie od potrzeb danej podróży. Wbrew pozorom, można obyć się tutaj bez palników i zlewu.

A jak już będziesz szukał pomysłu na podróż, mamy dla Ciebie gotowy plan na szybką objazdówkę po Szwajcarii.

Zaczynamy od Interlaken, następnie jedziemy do pobliskiego Blausee, potem atakujemy przełęcze Grimsellpass i Furkapass. Przy tej ostatniej odwiedzasz lodowiec Rodanu, a następnie przejeżdżasz przez Gotthardpass i lądujesz w regionie Ticino w miejscowości Locarno. Stamtąd przełęczami jedziesz do Berninapass, skąd dowolnie możesz kierować się w stronę Polski.

Aha, rzecz najwazniejsza. Już w Szwajcarii, w nawigacji wybierz trasę bez autostrad. Gdy zobaczysz widoki, zrozumiesz dlaczego.