W Zjednoczonej Prawicy trwa walka o władzę i schedę. Ale najważniejsze są stołki

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Królestwo za szczerość! - chciałoby się rozpaczliwie zawołać, słuchając przekazów dnia. Tej codziennej politycznej papki, obłych zdań, zadających kłam rzeczywistości. I oto raptem - stało się! Polityczni aktorzy zaczęli mówić własnym głosem.
Karolina Lewicka o rozpadzie Zjednoczonej Prawicy Fot. Albert Zawada / AG
Na przykład Joachim Brudziński raczył oznajmić wszem wobec, że młodzi od koalicjantów pasują do swych posad jak wół do karety. Dokładnie szło to tak, że przyboczni ministra Ziobry i Gowina piastują "czasami nad wyrost bardzo wysokie stanowiska państwowe", które "niejednokrotnie przekraczają ich kompetencje".

Dla postronnych obserwatorów to tajemnica poliszynela, ale miło, że politykowi PiS w końcu ta powszechnie znana prawda przeszła przez usta. Nawet jeśli było to motywowane wyłącznie chęcią dogryzienia dotychczasowym wspólnikom w dziele dojenia Ojczyzny, to ma swoje brzemienne konsekwencje – prawa ręka prezesa wyznaje publicznie, jak wygląda polityka kadrowa rządzących.


Czytaj także: Wyciekł plan Kaczyńskiego w sprawie Ziobry. Przynajmniej na najbliższe tygodnie

W skrócie to połączenie nomenklatury z nepotyzmem. Najpierw rozdziałem stanowisk w spółkach Skarbu Państwa pomiędzy frakcje Zjednoczonej Prawicy zajmuje się Ministerstwo Aktywów Państwowych.

Gdy łup – np. Pekao, PZU, Orlen itd. - ma już właściciela, wtedy rusza nań szturm „krewnych i znajomych Królika”: kuzyn Kaczyńskiego, brat Ziobry, stryj Dudy, siostra Morawieckiego, syn Kamińskiego, żona Sobolewskiego, ojciec Jakiego. Lista nominatów jest nieskończona i zadaje tym samym kłam powiedzeniu Alberta Einsteina, że nieskończone są tylko dwie rzeczy: wszechświat i głupota ludzka.

Odkąd w koalicji zaczęło trzeszczeć, zapewne setki osób ma gorszy sen i apetyt. Ziobro i Gowin zdają sobie sprawę, ilu nominatów jest pod nich podwieszonych i że jakby to rozrysować, to drzewo genealogiczne Radziwiłłów może się schować razem z korzeniami.

A zatem to walka nie tylko o zakres władzy w ramach Zjednoczonej Prawicy i o schedę po Jarosławie Kaczyńskim, ale przede wszystkim o dostęp do koryta. Koryto oznacza gigantyczne pieniądze i spektakularne awanse dla ludzi, którzy w swej znakomitej większości w warunkach wolnej konkurencji nigdy by do tego nie doszli. Dlatego na pewno wywierają ogromną presję na liderów, by poszli na Nowogrodzką jak do Canossy.

Gdyby patrzeć na czysty interes, Gowin i Ziobro już nakładaliby na grzbiet wór pokutny. Ale polityka nie jest nauką ścisłą, czasami sytuacja wymyka się spod kontroli i zyskuje własną dynamikę lub zaczynają rządzić silne emocje. Tak może być i tym razem. Dla polityki kadrowej rezultat tych zmagań jest jednak bez znaczenia.

Jeśli Zjednoczona Prawica się rozpadnie, to najpierw ruszy karuzela zwolnień i odwołań, a potem będzie po prostu jeszcze więcej posad dla krewnych i znajomych Królików z PiS-u. Jeśli koalicja przetrwa, benefity nadal trzeba będzie dzielić pomiędzy PiS, Solidarną Polskę i Porozumienie.

Dlatego warto tutaj zwrócić uwagę na trzy - współwystępujące z nomenklaturą i nepotyzmem - zjawiska, degenerujące do cna naszą sferę publiczną, a na które mamy świeżutkie przykłady.

Po pierwsze: „naszyzm”, czyli nikt spoza sitwy nie ma szans. Nie załapie się, choćby przez przypadek, żaden bezpartyjny fachowiec. Ostatnio MSZ zablokował polskim dyplomatom możliwość ubiegania się o stanowiska ambasadorów UE na świecie. Oficjalnie z powodu „restrukturyzacji resortu”. A naprawdę dlatego, że chętni nie byli „od nas”. A „naszych”, czyli pisowskich kandydatów nie było.

Wyszedł zatem pies ogrodnika: sam nie wziął, bo nie ma kadr, ale „obcemu” nie dał. Całość godzi w polską racją stanu, bo w interesie kraju jest posiadanie jak najliczniejszych personalnych wpływów w strukturach Unii.

Po drugie: zło popełnione w interesie partyjnym zostanie wynagrodzone. Hunwejbinom Kaczyńskiego nigdy nie może stać się krzywda. Muszą wypłynąć na powierzchnię, bo to jasny komunikat dla wszystkich pozostałych: róbcie, co trzeba, a partia będzie jak matka - nigdy was nie zostawi.

Przykłady? Łukasz Piebiak, były wiceminister sprawiedliwości od szukania haków na sędziów, po urlopie „dla poratowania zdrowia”, odnalazł się w Instytucie Wymiaru Sprawiedliwości. Jakub Iwaniec, z tej samej brzydkiej bajki, został od września delegowany do Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury. Krzywda im się nie dzieje, niedostatku nie cierpią.

Po trzecie: drenowanie instytucji. Z jednej strony mamy uderzenie w korpus urzędniczy, co w długofalowej perspektywie pozbawia poszczególne resorty pamięci instytucjonalnej i jest dysfunkcjonalne dla całego państwa, którego szkieletem jest właśnie administracja publiczna. Ta administracja, którą rząd właśnie planuje dodatkowo przetrzebić masowymi zwolnieniami.

Z drugiej strony ministerstwa pozbawiane są podmiotowości. Stawia się na ich czele ludzi posłusznych, którzy albo intelektualnie nie są zdolni kreować polityki, albo też wolą się nie wychylać i tylko karnie realizować wytyczne z Nowogrodzkiej. Przykładem ostatnich lat jest MSZ pozbawiony jakiejkolwiek mocy sprawczej i twórczego kierownictwa.

Czytaj także: PiS bierze się za porządki na Podkarpaciu. Z sejmiku mają wylecieć ludzie Ziobry i Gowina

Jeśli czeka nas na dniach rząd mniejszościowy, to pewne jest jedno – powyższe patologie zostaną wzmocnione, a dojenie Ojczyzny nabierze jeszcze większego tempa. Brak większości w parlamencie zarysuje bowiem perspektywę końca tej władzy, a zatem kto żyw będzie próbował się maksymalnie dorobić w jak najkrótszym czasie. Na państwowe stołki załapią się nawet piąte wody po kisielu.

Jeśli pragnienie synekur przeważy, Ziobro z Gowinem posypią głowy popiołem. A ich pretorianie będą tłumaczyć, że to „dla dobra Polski”. Jak bowiem wiemy, każdy polityk chce się utrzymać na stołku tylko z najszlachetniejszych pobudek. Cała reszta pozostanie bez zmian – zmierzamy gładko ku oligarchii.