Pracownik SOR został skuty na oczach pacjentów. Dlaczego policjanci zabrali go na komisariat?

Anna Dryjańska
– Zabrał mnie jak stałem. Wsadził mnie w kajdankach do nieoznakowanego samochodu – mówi naTemat pan Jakub, 42–letni rejestrator na SOR w międzyleskim szpitalu, który w niedzielę prosto z dyżuru trafił na komisariat policji Warszawa – Wawer. Dlaczego?
Zdjęcie ilustracyjne. Pan Jakub mówi, że został zakuty w kajdanki na SOR, w którym pracuje, po tym, jak zapytał o tożsamość policjanta, który chciał go wylegitymować. fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta
Mężczyzna skontaktował się z redakcją naTemat, by opowiedzieć o dziwnym zdarzeniu, do jakiego doszło w Międzyleskim Szpitalu Specjalistycznym w Warszawie. Jest tam rejestratorem na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym (SOR-ze).

To jego spotykają w okienku chorzy, którzy nagle zachorowali lub zostali poszkodowani i nie mogą czekać na pomoc medyczną, bo istnieje zagrożenie dla ich zdrowia lub życia. Także ofiary wypadków drogowych.

Przeczytaj też: Dziennikarz pokazał, co PiS w pięć lat zrobiło z policją. "Kaczyński dopieścił, teraz wymaga"

To właśnie z jedną osób, która uczestniczyła w kolizji, chcieli w niedzielę wczesnym popołudniem porozmawiać policjanci: mężczyzna i kobieta. – Przyszły dwie osoby w mundurach. Chcieli wejść do pacjenta po wypadku i uzyskać informacje o jego stanie – relacjonuje pan Jakub.


Mężczyzna mówi, że potwierdził funkcjonariuszom obecność tego pacjenta na oddziale, a następnie zadzwonił do lekarza prowadzącego z informacją o wizycie policji. Funkcjonariuszom przekazał, że za kilka minut przyjdzie lekarz, który leczy tego pacjenta.

– Nie wiedziałem w jakim stanie jest pacjent, czy w ogóle może rozmawiać, czy nie ma jakiegoś badania – tłumaczy pan Jakub.

Na stronie internetowej szpitala w Międzylesiu (MSSW) czytamy, że w placówce obowiązuje zakaz odwiedzin. Wyjątki od tej zasady wymagają zgody lekarza prowadzącego lub dyżurnego oddziału, a także akceptacji kierownika oddziału. Osoba odwiedzająca, która dostanie zielone światło, ma obowiązek przestrzegać reżimu sanitarnego.

"Policjant powiedział, że im utrudniam"

– Mundurowy powiedział, że im utrudniam. Zarzucił mi opieszałość, zaczął krytykować. Zagroził mi wlepieniem 500 zł mandatu za niestosowny stosunek do policji – opowiada mężczyzna. – Zdenerwowałem się. Odpowiedziałem, że SOR to nie jest Strajk Kobiet, by rozdawali mandaty na prawo i lewo. Na to policjant odpowiedział, że to dobrze, że policjanci karzą protestujące kobiety – opowiada rejestrator.

Wtedy panu Jakubowi puściły nerwy. – Wymsknęło mi się kilka mocniejszych słów na temat tego, jak działa policja. Nie jestem z tego dumny, ale też nie jestem z kamienia – tłumaczy.

Następnie, jak mówi, zajął się przyjmowaniem pacjentów i przygotowywaniem informacji niezbędnych do sporządzenia raportów. Gdy po kilkunastu lub kilkudziesięciu minutach przechodził obok policjanta, ten miał zagrodzić mu drogę.

– Powiedział, że mam mu pokazać dowód osobisty. Ja na to, że dobrze, pokażę, ale on ma się wylegitymować jako pierwszy, żebym wiedział z kim mam do czynienia. Policjant nie podał powodu, dla którego chce zobaczyć mój dowód, nie przedstawił się – mówi pan Jakub.

Wtedy – relacjonuje rejestrator – zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. – Zamiast podać mi imię, nazwisko i stopień zaczął na mnie napierać. Mówiłem mu, że pokażę dokument, ale po pierwsze mam go w samochodzie przed szpitalem, a po drugie najpierw chcę wiedzieć, kim jest, bo mam do tego prawo – opowiada pan Jakub.

Dodaje, że w jego obronie stanęli pacjenci. – Zaczęli krzyczeć do policjanta "co pan robi?!" i że zachowuje się bezprawnie – kontynuuje pan Jakub. Podkreśla, że jeszcze kilka razy żądał od policjanta podania danych i powodu podjęcia czynności, ale bez skutku. – Bez żadnego ostrzeżenia policjant zakuł mnie w kajdanki, które wziął od policjantki. Na oczach moich kolegów z SOR i pacjentów – mówi pan Jakub. Następnie funkcjonariusze wyprowadzili rejestratora na zewnątrz. – Zabrał mnie jak stałem. Zaprowadził do nieoznakowanego samochodu – dodaje mężczyzna.

Wizyta na komisariacie – Mrówcza 210

Po kilku minutach jazdy auto zatrzymało się przed komisariatem Warszawa – Wawer. Tam mundurowy sporządził notatkę służbową i wręczył rejestratorowi wezwanie na policję. – Tego, jakie wpisać mi paragrafy, policjantka szukała w telefonie – opowiada pan Jakub. Mężczyzna ma się pojawić na komisariacie 14 grudnia. Został uznany za osobę, co do której "istnieje uzasadniona podstawa do sporządzenia przeciwko niej wniosku o ukaranie".

W uzasadnieniu policjant wpisał używanie wulgarnych słów (art. 141 KW) i "niechęć wylegitymowania się i okazania dokumentu" (art. 15 ustawy o Policji, art 65, 52 KW). Na dole dokumentu, który trafił w ręce pana Jakuba, policjant złożył swój podpis: mł. asp. Marcin Lisiecki.
– Dopiero wtedy się dowiedziałem, jak się nazywa – mówi pan Jakub. Dodaje, że młodszy aspirant odmówił mu prawa do skorzystania z telefonu. – Do szpitala wracałem bez kurtki, bez telefonu komórkowego, kilka kilometrów na piechotę – relacjonuje rejestrator.

Stanowisko szpitala


W szpitalu pan Jakub miał usłyszeć od oddziałowego, że zostaje zawieszony w swoich obowiązkach i zamiast zgodnie z planem dyżurować do 7 rano w poniedziałek, ma wracać do domu. – Nie powiedziano mi dlaczego. Mam sporządzić notatkę z tego, co się wydarzyło w niedzielę. Zostałem ustnie poinformowany o braku możliwości dalszej współpracy – opowiada pan Jakub.

W niedzielę późnym wieczorem naTemat przesłał do szpitala w Międzylesiu pytania o incydent na SOR. Zapytaliśmy także czy, a jeśli tak dlaczego pan Jakub został zawieszony, a także czy i na jakich zasadach policjanci mogą wchodzić do szpitala podczas epidemii COVID–19.

W poniedziałek po południu odpowiedzi przysłał nam dyrektor MSSW dr Jarosław Rosłon. Szef placówki potwierdził, że kierownictwo jest świadome incydentu, do którego doszło w niedzielę na SOR. "Sprawa nie jest oczywista i ma skomplikowany charakter" – napisał dyr. Rosłon.

Lekarz przyznał także, że pan Jakub jest zawieszony w obowiązkach zawodowych "decyzją koordynatora pielęgniarstwa na podstawie wniosku bezpośredniego przełożonego". Dyr. Jarosław Rosłon odniósł się także do kwestii dostępu policji do pacjentów podczas pandemii koronawirusa. "Policja nie potrzebuje zgody na wejście do szpitala, pracownicy mają obowiązek jak ze wszystkimi służbami współpracować, o ile nie wpływa to na udzielane świadczenia. Wejście w strefę COVID na swoją odpowiedzialność" – odpowiedział dyrektor szpitala w Międzylesiu.

Stanowisko policji

W poniedziałek rano wysłaliśmy pytania także do rzecznika prasowego policji, pod którego podlega komisariat Warszawa – Wawer. Zapytaliśmy o przebieg wydarzeń na SOR w Międzylesiu z perspektywy policji, a w szczególności czy prawdą jest, że funkcjonariusz Marcin Lisiecki odmówił obywatelowi podania swoich danych przed podjęciem czynności.

Poprosiliśmy także o podstawę zastosowania kajdanek wobec pana Jakuba – rejestrator twierdzi, że nie użył siły fizycznej wobec funkcjonariusza. Zapytaliśmy również o odniesienie się do kwestii prawa pana Jakuba do wykonania połączenia telefonicznego z komisariatu – czy mu to zaoferowano na jego prośbę, a jeśli nie, na jakiej podstawie.

Wreszcie zapytaliśmy o to, czy mł. asp. Marcin Lisiecki ma już na koncie skargi obywateli na to, że odmawia ujawnienia swojej tożsamości podczas prowadzenia czynności służbowych.

Odpowiedź, którą otrzymujemy, jest bardzo lakoniczna i nie zawiera informacji, o które prosiliśmy.

"Wczoraj interwencję w szpitalu przy ulicy Mrówczej podejmowali i przeprowadzali policjanci Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Stołecznej Policji. Z uwagi na fakt, że mężczyzna, który używał słów wulgarnych odmówił podania danych osobowych i okazania dokumentu tożsamości został doprowadzony do najbliższej jednostki Policji, Komisariatu Policji Warszawa Wawer. Tam zostały wykonane z mężczyzną niezbędne czynności. Po ustaleniu i potwierdzeniu danych mężczyzna otrzymał wezwanie w związku z popełnieniem wykroczeń" – pisze nadkom. Joanna Węgrzyniak.

Działania policjanta – zgodne z prawem czy bezprawne?

O postępowanie młodszego aspiranta pytamy prawniczkę Elizę Rutynowską, która jest związana z Forum Obywatelskiego Rozwoju. Angażuje się także w działalność prawniczego telefonu antyrepresyjnego – to jedna z obrończyń, które towarzyszą osobom zatrzymanym na Strajku Kobiet.

– Jeśli relacja pana Jakuba odpowiada temu, co zaszło, to mamy do czynienia z absolutnie nieprofesjonalną reakcją policji – ocenia prawniczka. – Każdy z nas ma prawo zażądać danych osobowych policjanta, gdy ten podejmuje wobec nas czynności. To informacja publiczna, a nie wiedza tajemna. Reguluje to ustawa o policji – wyjaśnia Eliza Rutynowska. Ekspertka podkreśla, że dzięki temu możemy sprawdzić, czy mamy do czynienia z funkcjonariuszem, czy tylko z kimś przebranym w mundur. Policjant ma obowiązek wylegitymowania się na żądanie obywatela nawet wtedy, gdy – jak w przypadku pana Jakuba – usłyszy pod adresem formacji niecenzuralne słowo. Funkcjonariusz na żądanie obywatela musi podać imię, nazwisko, stopień, numer odznaki oraz nazwę komendy.

Wątpliwości prawniczki budzą także środki przymusu bezpośredniego zastosowane wobec rejestratora, a konkretnie ich proporcjonalność. – Kajdanki, tak jak każdy inny środek przymusu, powinny być stosowane wtedy, gdy to konieczne, a nie na dzień dobry – tłumaczy prawniczka. Niepokoi ją także wywiezienie pana Jakuba z miejsca pracy, skoro policjanci wiedzieli, że mogą się z nim później skontaktować pod tym adresem. – Pozbawianie szpitala, a na dodatek oddziału ratunkowego, ważnego pracownika, powinno być ostatecznością. Policja powinna wziąć to pod uwagę zwłaszcza podczas pandemii – podsumowuje Eliza Rutynowska.

Mł. asp. Marcin Lisiecki – kim jest policjant?

Imię i nazwisko funkcjonariusza, który zatrzymał rejestratora na SOR, wpisujemy w wyszukiwarkę. Wyskakuje nam kilka informacji na stronach policyjnych – o policjancie o tym samym imieniu i nazwisku, który kilka lat temy uratował niedoszłą samobójczynię i pomógł ofierze wypadku drogowego.

Ze zdjęć uśmiecha się młody, wysportowany mężczyzna, pracujący w warszawskiej drogówce. Pojawiają się też mniej pochlebne informacje. To właśnie mł. asp. Marcin Lisiecki pod koniec października utrudniał obywatelom skorzystanie z prawa do wyrażenia swoich poglądów – przeszkadzał osobom z Inicjatywy Pracowniczej w dotarciu na wielki Strajk Kobiet.

Incydent był opisywany przez media oraz przez samą Inicjatywę Pracowniczą. "Podczas trzeciej kontroli policja bez podania przyczyny siłą wywlekła członków Komisji Krajowej i Poznańskiej Komisji Międzyzakładowej z samochodu i skuła ich w kajdanki na środku obwodnicy. Jedna kobieta została od razu rzucona na asfalt. Wszystkich przewieziono na komisariat w Pruszkowie.

Między sobą policjanci mówili o 'zatrzymaniu prewencyjnym', jednak żadna z zatrzymanych osób nie była przesłuchiwana, nie postawiono nikomu żadnych zarzutów, po dokładnym przeszukaniu samochodu nie znaleziono żadnych nielegalnych, bądź niebezpiecznych przedmiotów, żadna z osób nie otrzymała również protokołu zatrzymania. Nasze koleżanki i koledzy byli przetrzymywani na komisariacie przez około 3 godziny. Wszystkie osoby zostały zbadane alkomatem, a kierowca dodatkowo narkotestem. Wszyscy byli trzeźwi. Po odzyskaniu wolności zatrzymane osoby dołączyły do trwającego w Warszawie protestu" – czytamy na stronie IP.

"Za zatrzymanie odpowiedzialni byli młodszy aspirant Marcin Lisiecki (nr 915093) i sierżant Karolina Żak (nr 967066). Złożymy oficjalne zażalenie na działania tych funkcjonariuszy, dochodzić będziemy również zadośćuczynienia za bezpodstawne zatrzymanie" – kontynuuje IP.

Profil policjanta Marcina Lisieckiego znajduje się także na Facebooku. W polubionych stronach ma fanpejdże polityków PiS i ruchu nacjonalistów. Inną publicznie dostępną informacją jest maksyma, jaką sobie ustawił. "W życiu każdego z nas ważne są 2 dni: jeden gdy się urodzisz, drugi gdy zrozumiesz, po co się urodziłeś".

Napisz do autorki: anna.dryjanska[at]natemat.pl


Przeczytaj też:

Matylda Damięcka poszkodowana na proteście. "Dostałam od pana policjanta" [WIDEO]

"To jest tak głupie...". Dziennikarze wyśmiali stanowisko policji ws. użycia gazu wobec Nowackiej

Policyjna akcja na terenie Politechniki Warszawskiej sprawiła, że nasunęły się przykre skojarzenia