"Miesiąc czyszczenia sumień". Stare zabawki to żaden prezent dla dzieci z domów dziecka
Rok wcześniej była 8-letnia Basia. Chciała dostać strój księżniczki na bal przebierańców (raczej niebieski niż różowy – zaznaczyła w liście) i buty z brokatem pod kolor.
34-letnia Ola nie wiedziała, czy Basia będzie miała stosowne regalia, dokupiła więc diadem, berło i naszyjnik. Akurat były w zestawie. A że suknia z tiulowymi rękawkami w styczniu to zły pomysł, po pracy pojechała szukać jeszcze okrycia stosownego dla księżniczki. Padło na bolerko z białego futerka.
Ola z wykształcenia jest psycholożką i chyba dlatego wątpi w czysto altruistyczną chęć pomocy. A może i dlatego, że jako wolontariuszka w hospicjum dziecięcym swoje już widziała.
– Internet pomaga w nagłaśnianiu zbiórek, wolontariatów i akcji charytatywnych, ale moim zdaniem spatologizował pomaganie. W grudniu w domach dziecka i hospicjach pojawiają się nowi wolontariusze i darczyńcy. Czytają dzieciakom bajki albo dają misie, robią zdjęcia, żeby pochwalić się znajomym w mediach społecznościowych i znikają. To nie jest żadna realna pomoc, tylko poprawianie sobie nastroju na zasadzie "patrzcie, jakim jestem dobrym człowiekiem" – mówi naTemat.
Pomaganie nie takie fajne
Może i jest zasadnicza, ale uważa, że pomaganie to przede wszystkim wiedza, a nie jednorazowe gesty, które można wypromować hasłami pokroju "pomaganie jest fajne". Głupie pomaganie fajne nie jest.
– Jako dziecko przeszłam białaczkę z kilkoma nawrotami. W szpitalu dostawałam maskotki, słodycze i kwiaty. Na te pierwsze byłam za duża, zresztą i tak nie miałabym jak się nimi bawić. Słodyczy jeść nie mogłam, a kwiaty trafiały do dyżurki pielęgniarek, żeby nie zagracać jedynej szafki. Nie było mi "miło", prędzej przykro. Ludzie w Polsce często utożsamiają chorobę z biedą, a większość dzieci ma przecież rodziców, którzy o nie dbają.
Ola pomaga dziś raczej domom dziecka niż szpitalom i hospicjom. Także dlatego, że to prostsze. Z doświadczenia wie, że chore dzieci nie potrzebują setnego misia czy książeczki, marzą po prostu o powrocie do szkoły albo o wyjściu na dwór. Pomocy potrzebują ich rodzice, którzy nie mają kiedy zrobić zakupów, albo zaniedbują pozostałe dzieci.
– Nie oszukujmy się – wejście w interakcję z cierpiącą osobą jest o stokroć trudniejsze niż wydanie tych 100 czy 300 złotych. Nie, żebym hejtowała. Sama należę do tej grupy, która woli sięgnąć po portfel – mówi moja rozmówczyni.
Zdaniem Oli nie wciąż nie wyrośliśmy z przekonania, że "ubodzy powinni być praktyczni". Jasne, że domy dziecka potrzebują zeszytów, flamastrów, szczoteczek do zębów i dezodorantów, ale przed świętami chodzi o hedonizm. O to, żeby porozpieszczać dzieci, których nikt za specjalnie nie rozpieszcza. Ola kupuje więc wymarzone prezenty.
W Polsce pokutuje przekonania, że "biedne dzieci" będą się cieszyły z byle gówna. To tak nie działa. Przecież są wrzucone w społeczeństwo, w grupy rówieśnicze. Wiedzą, co jest modne i fajne. Wszyscy pamiętamy, co dostaliśmy na komunię i na osiemnastkę. Skoro nie mam siły i czasu pomagać regularnie, mogę chociaż kupić dokładnie to, co dane dziecko sobie wymarzyło.
Świąteczne porządki
– Grudzień nazywaliśmy z współpracownikami "miesiącem czyszczenia sumień" – mówi Marcin Lewandowski, prezes ogólnopolskiego stowarzyszenia placówek opiekuńczo-wychowawczych "Dla Naszych Dzieci", który przez ponad 20 lat pracował w domach dziecka w Kujawsko-Pomorskim.
W latach 90., a nawet i jeszcze 15 lat temu, powszechne było przekonanie, że do domu dziecka można przekazać dosłownie wszystko. Nie raz i nie dwa dostawali rzeczy, które nadawały się tylko do wyrzucenia, które ofiarodawca nazywał "prezentami".
– Przed świętami w placówkach zaczynają pojawiać się osoby, które chciałyby "coś" dobrego zrobić. A że nie wiedzą co, przynoszą worki pluszaków. Domy dziecka od lat dostają ich tony. Pomijając już, że większość dzieciaków jest za duża na zabawę maskotkami, to ile misiów potrzebuje nawet 6-letnie dziecko?
Problem z "dobrymi ludźmi"
Plagą są też sezonowi wolontariusze. Lepiej, żeby taka osoba pomogła jednorazowo np. przy organizacji jakiejś imprezy, niż pojawiła się i znikła. Najważniejsza jest słowność. Można odrabiać z dziećmi lekcje nawet i dwa razy w miesiącu, ale trzeba się tego trzymać. Dziecko raz oszukane, zapamięta to na długo i stanie się nieufne. Jednorazowe spotkania z "dobrymi ludźmi" nikomu nie pomagają.
Dla dzieciaków w placówkach opiekuńczo-wychowawczych święta są szczególnie trudne. Część kolegów i koleżanek wychodzi wtedy do rodzin, a oni zostają. W domach dziecka, mimo pozornie wesołej atmosfery, czuć wtedy napięcie. Oczekiwanie na coś, co się nie zdarzy.Kilka lat temu przed świętami przyszło do mnie starsze, bardzo majętne małżeństwo. Chcieli zabrać do siebie jedno z dzieci na całe święta. Byli wściekli, że się nie zgodziłem. Tłumaczyli, że przecież zapewniliby rozrywki, prezenty, jedzenie. Oburzało ich, że kwestionuję ich dobrą wolę. Tyle że nie o dobrą wolę jakichś państwa tu chodzi, ale o uczucia dziecka. Święta by się skończyły, a dziecko wróciłoby do nas z wielkimi nadziejami. Po raz kolejny czułoby się odrzucone.
– Co kupić dla domu dziecka? O to trzeba już zapytać w konkretnym ośrodku. My zawsze chętnie przyjmowaliśmy wszystko, co pozwalało na kreatywne spędzanie wspólnego czasu. Niewiele starszych dzieci będzie chciało rysować. Co innego, jeśli mogą ozdobić pudełka w technice decoupage, ulepić coś z gliny, pomalować talerze czy kubki specjalnymi farbami. Dobrze sprawdzały się też modele do składania, ciekawe gry planszowe. Myślę, że w czasach pandemii takie rzeczy są jeszcze potrzebniejsze, bo dzieciaki siedzą zamknięte 24 godziny na dobę – tłumaczy Lewandowski.
Koniec ery "bidula"
Dzisiejsze domy dziecka nie przypominają "sierocińców" z filmów. Dzieciaki są nieźle ubrane, nie chodzą głodne, dostają kieszonkowe. Mają też zapewnione pieniądze na podręczniki, wycieczki szkolne, studniówki czy rozwijanie zainteresowań.
Materialnie żyją na wyższym poziomie niż dzieci z najbiedniejszych rodzin. To efekt zwiększonych dotacji na placówki opiekuńczo-wychowawcze. Umożliwiła je poprawiająca się sytuacja gospodarcza, ale też rozbicie wielkich ośrodków na mniejsze domy dziecka.
– Gdy zaczynałem pracę, jeśli komuś w szkole zginęła kurtka, uczniowie, ale i rodzice z miejsca oskarżali "tego z bidula". Ze względu na brak środków dzieciaki wyróżniały się na tle klasy w negatywnym tego słowa znaczeniu. Ta stygmatyzacja zmniejszyła się, bo placówki mają zabezpieczone środki na ubrania dla dzieci, a do tego jeden wychowawca ma w grupie kilka, a nie kilkadziesiąt osób – opowiada Lewandowski.
Czytaj także: Chcecie pomóc domom dziecka? Zobaczcie, że marzenia dzieci są inne
Od stycznia, zgodnie z nowym prawem w jednym domu dziecka będzie mogło mieszkać maksymalnie 14 dzieci. Chodzi o to, żeby stworzyć warunki jak najbliższe domowym. Na placówki są więc adaptowane domki jednorodzinne, mieszkania w bloku. To nie są już szare gmachy z czerwonymi tabliczkami.
Nie chodzi tylko o atmosferę i zapewnienie dzieciom większej prywatności. Wychowankowie dużych ośrodków opuszczali je nie potrafiąc zrobić sobie kanapek, zakupów a nawet i prania, bo w wielu placówkach działały stołówki i pralnie. Dzieci często nie miały nawet dostępu do kuchni.
Marcin Lewandowski: Kiedyś dzieciaki mówiły między sobą "bidul", "ośrodek". A co robimy po lekcjach? Ano idziemy do bidula. Teraz to się zmieniło. Mówią "wracamy do domu".
Jaki prezent? Wymarzony
Do żadnego domu obcy ludzie nie przychodzą przed świętami z workami starych ubrań i zabawek. W zwyczajnych domach pojawia się za to Mikołaj. Nie oczekuje podziękowań i działa w konspiracji.
Czyli dokładnie tak, jak osoby biorące udział w "Akcji Wymarzony Prezent" organizowanej od 2003 roku przez Beatę i Agnieszkę Bilińskie. Co roku w sieci udostępniana jest lista. Każdy podpunkt to imię dziecka, jego wiek i kilka rzeczy, o które poprosiło w liście do Mikołaja. Osoby, które chcą pomóc wybierają z listy konkretne dziecko, kupują mu wymarzony prezent, pakują, dołączają kartkę świąteczną, a wolontariusze rozwożą pakunki po placówkach. Prezenty naprawdę muszą być wymarzone, tak jak w nazwie akcji.
Beatę irytują mnie świąteczne zbiórki używanych ubrań i zabawek.
– Na prezent lepiej dać coś mniejszego, ale za to nowego. Zawsze polecam zadać sobie pytanie, czy dalibyśmy dziecku znajomych z okazji urodzin rzecz, którą chcemy przekazać wychowankowi domu dziecka. Jeśli odpowiedź brzmi nie, to znaczy, że nie jest to żaden prezent.
Akcja zaczęła się spontanicznie. 18 lat temu Beata i Agnieszka pojechały przed Bożym Narodzeniem do domu małego dziecka w Warszawie, żeby oddać ubranka i zabawki po dzieciach.
Na miejscu usłyszały, że to miło z ich strony, ale jeśli chciałyby pomóc za rok, bardziej przydadzą się maści hipoalergiczne dla noworodków i pampersy. Było im trochę głupio, że nie zapytały wcześniej. Jeszcze przed świętami wróciły z tym, co naprawdę było potrzebne. Zachęciły też do zrzutki przyjaciół. W kolejnych latach poszerzały działalność. Tak powstała "Akcja Wymarzony prezent” w obecnym kształcie.
O czym marzą dzieci z domów dziecka? Najczęściej dokładnie o tym samym, o czym ich rówieśnicy. Młodsze chcą bawić się zabawkami z ulubionych bajek, a starszym zależy, żeby nie wyróżniać się na tle klasy. Często proszą o buty, ubrania, drobny sprzęt elektroniczny jak np. słuchawki. Nie chodzi o to, żeby to były "jakieś" buty i "jakieś" ciuchy, ale rzeczy fajne albo modne. Jedna z wychowawczyń opowiadała mi, że chłopak, który dostał kurtkę, chodził potem dumny i opowiadał jak komplementowali go wszyscy w szkole.
Z darczyńcami akcji dziewczyny mają tylko jeden problem. Często chcą kupić dzieciom za dużo, a dysproporcji być nie może, bo kończy się tak, że jedna dziewczynka dostaje Barbie, a jej koleżanka i Barbie i tablet i nowe Nike’i.
Czytaj także: Julia Wieniawa na Zanzibarze, czyli jak nie zostać białym zbawcą afrykańskich dzieci i pomagać na drugim końcu świata
Wiele osób znajduje jednak inne sposoby, żeby dać od siebie więcej. Beata pamięta nastolatkę z Lidzbarka Warmińskiego, która była wielką fanką zespołu Hunter i zaraziła tym inne dzieci z ośrodka. Słuchali go wszyscy. Na gwiazdkę poprosiła o ich plakat.P Pan, który postanowił ją obdarować, dotarł do członków zespołu, którzy podpisali się na plakacie i jeszcze napisali dla niej dedykację.
– Rozerwała papier prezentowy i zaczęła piszczeć. Po chwili piszczała i płakała cała sala dzieciaków, tak niewyobrażalne to dla nich było. Takich historii było mnóstwo. Chłopiec, który marzył o stroju piłkarskim i piłce, oprócz nich dostał zaproszenie na trening pierwszoligowego klubu piłkarskiego.
Rok temu po zebraniu wszystkich prezentów do Beaty zadzwonił mężczyzna, który koniecznie chciał pomóc w akcji. Zaprosiła go na przyszły rok, ale nalegał, że koniecznie chce coś zrobić jeszcze w tym. Popytała po placówkach. Okazało się, że w jednej z nich przydałby się laptop, bo mają jeden stary komputer na kilkanaście dzieciaków.
– Oddzwoniłam do tego pana. Powiedział, że musi się zastanowić. Nie zdziwiło mnie to, bo w końcu laptop to większy wydatek niż prezenty nawet i dla trzech osób. Następnego dnia mężczyzna przywiózł 10 komputerów. Przydały się. Zaledwie trzy miesiące później dzieciaki przeszły na edukację zdalną.
Czytaj także: Jak wygląda dorosłość po domu dziecka? "Przechowalnie" to czasem fatum na całe życie
Ze względu na pandemię, w tym roku zamiast prezentów Beata i Agnieszka prowadzą zbiórki pieniędzy dla konkretnych ośrodków. W Domaszkowie w Dolnośląskim, gdzie mieszka 24. dzieci, zbudują siłownię. Zgłosiła się też trenerka fitness, która chce umawiać się z dzieciakami na treningi online, a gdy obostrzenia zelżeją, pojedzie pokazać im, jak korzystać z poszczególnych maszyn.
Ostatnio do Beaty zadzwoniły dwie panie, które wpłaciły już spore kwoty, ale chciały koniecznie zrobić coś jeszcze. Wypytywały, ile dziewczynek jest w tym ośrodku. Okazało się, że sześć i wszystkie są nastolatkami. Panie przygotowały wielkie paczki specjalnie dla nich. Jedna z kobiet mieszka w Nowym Jorku, wysłała więc kosmetyki i wiele innych rzeczy, których nie można kupić w Polsce.
Starsze dziewczynki w poprzednich latach najczęściej marzyły właśnie o przyborach do makijażu, lokówkach, prostownicach, lampach do robienia paznokci hybrydowych. Nikt ich za to nie gani, to nie szkoła katolicka, wychowawcy rozumieją, że dla nastolatek wygląd jest ważny.
Czasem ktoś nie zrozumie o jaki prezent chodzi, albo nie doczyta. Raz zdarzyło się, że chłopiec, który nie widzi od urodzenia, dostał prezent dla dziecka widzącego. Za to za rok pani pracująca w Teatrze Wielkim zaprosiła go z mamą – bo to jedno z dzieci mieszkających z rodzicami – na spektakl "Dziadek do orzechów". Adrian dostał też zaproszenie na spotkanie z ekspertem od zapachów perfumerii, z którego strasznie się cieszył, bo ma bardzo rozwinięty węch, a nigdy nie był w takim miejscu.
Czytaj także: Czułeś się kiedyś niewidzialny? Nie czekaj i odmień święta samotnych seniorów
Osoby angażujące się w akcję często chcą obdarować dzieci w tym samym wieku, co ich własne, bo mają rozeznanie. Chętniej też kupują prezenty maluchom niż nastolatkom. Mimo to organizatorzy zawsze pilnują, żeby każdy coś dostał.
– W pomaganiu tego typu zawsze jest jakaś nuta goryczy. Wspaniała jest energia i zaangażowanie ludzi, radość dzieci, ale gdy zajmujesz się tym od kilkunastu lat, coraz bardziej widzisz, że to tylko kropla w morzu potrzeb. I nie mam tu na myśli potrzeb materialnych. Wiele dzieci ma poczucie, że "nie zasługuje" na prezent, które od nas dostają. Nie są przyzwyczajone do zainteresowania, do pochwał, do bycia rozpieszczanymi.
W "Opowieści Wigilijnej" Dickensa staremu skąpcowi Ebenezerowi Scrooge’owi ukazują się duchy, które przypominają mu o istocie Bożego Narodzenia. Takich zjaw potrzebują dziś nie tylko skąpcy, ale i "szczodrzy darczyńcy". Duch świąt nie polega na zaspokajaniu własnych potrzeb. A często tym w pierwszej kolejności kierują się osoby rzucające się raz do roku "na pomoc sierotom".
Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl