Dziewczyny z nocnych zmian. "W Polsce to nie jest praca dla kobiet, bo trzeba jakoś wrócić do domu"

Helena Łygas
Kończysz o trzeciej w nocy i chcesz czy nie, musisz jakoś dotrzeć do domu. Pustymi ulicami, ciemnymi zaułkami, nocnymi autobusami. Codziennie. Jeśli jesteś mężczyzną, nie boisz się gwałtu. Statystycznie masz też mniejsze szanse, że po drodze zostaniesz zamordowany. Marianna (monopolowy), Sylwia (pub) i Karolina (PKP): niedogodności pracy na nocną zmianę bledną przy poczuciu zagrożenia towarzyszącemu powrotom.
Po zabójstwie Sarah Everard strach kobiet wracających nocą do domu stał się przedmiotem międzynarodowej debaty fot. Dovile Ramoskaite / Unsplash
Zabójstwo Sarah Everard odbiło się szerokim echem i to nie tylko w Wielkiej Brytanii. Media społecznościowe zaroiły się od wpisów kobiet opowiadających o niebezpiecznych sytuacjach, w których znalazły się tylko dlatego, że wracały same po zmroku. Nagle świat odkrył, że kobiety nie czują się bezpiecznie nocą na ulicach.

Większości z nas późne powroty zdarzają się raz w miesiącu, czasem raz w tygodniu. Dla kobiet pracujących na nocne zmiany to codzienność. Najwięcej jest wśród nich młodych dziewczyny, którym na inny tryb pracy nie pozwalają studia.

Powroty Marianny


Miasteczko powiatowe 40 kilometrów od Warszawy. Marianna planowała wyprowadzić się z niego po maturze. Tyle że rodzice niezadowoleni z wyboru nieprzyszłościowego ich zdaniem kierunku nieoczekiwanie oświadczyli, że póki Marianna "nie zmądrzeje", pomocy finansowej od nich nie dostanie. Nie przysługiwał jej akademik, a na wynajęcie pokoju nie było jej stać, dojeżdżała więc na uczelnię z domu rodzinnego.


– Nie było tak źle, wychodziło 1,5 godziny w jedną stronę, tyle samo tracili czasem znajomi wynajmujący mieszkania na drugim końcu miasta, ale że rodzice dawali mi pieniądze, które starczały na niewiele poza biletem miesięcznym i kartą miejską, potrzebowałam pracy. Studiowałam dziennie, więc chciałam zatrudnić się w jakimś pubie, ale że ostatni pociąg do domu miałam o 23, nikt nie chciał mnie przyjąć – opowiada.

Zaczęła szukać pracy niedaleko domu, ale w podwarszawskich miejscowościach nie ma raczej rozbudowanej gastronomii, o życiu nocnym nie wspominając. W czterech otwartych do późna lokalach nie było miejsca nawet na zmywaku. Tak Marianna trafiła do pracy w całodobowym sklepie monopolowym.

– Miałam tak zwany "elastyczny grafik"; pracowałam w weekendy od północy do 8 rano i raz w tygodniu – chyba to była środa? – od 21 do 3. Po zmianie w sobotę przesypiałam pół niedzieli, a po zmianie w niedzielę często szłam prosto na pociąg. Na początku najbardziej lubiłam środy, bo następnego dnia miałam zajęcia dopiero na 13.

Szybko okazało się, że zaburzenie rytmu dobowego to w najmniejsza niedogodność.

– Najlepszy typ klienta monopolowego: lokalny pijaczek. Mieszka w pobliżu i jednej nocy robi kilka kursów po kolejne piwa, ale tylko do północy, bo musi jakoś wstać do pracy. A że przychodzi codziennie, traktuje cię trochę jak znajomą – opowiada Marianna.

Najgorsze były grupy młodych chłopaków. Jeśli znała ich ze szkoły, nie było problemów, ale jeśli nie, właściwie zawsze leciały jakieś głupie komentarze. Od tekstów w stylu "umów się ze mną" po wyliczenia, czego by z nią nie zrobili.

Sklep miał kamery, a Marianna była w zamkniętej części za kuloodpornym szkłem, ale kiedyś zdarzyło się, że chłopak, którego poprosiła o dowód, złapał ją za rękę i nie chciał puścić. Przestraszyła się i zaczęła krzyczeć. Wtedy on się przestraszył i rozluźnił uścisk.
Marianna najgorzej wspomina powroty do domu. W weekendy nie było problemu, bo kończyła rano, a gdy szła do pracy na 12 w nocy, zazwyczaj na ulicach było jeszcze trochę ludzi.

– W sklepie czułam się w miarę bezpieczna, bo byłam zamknięta za ladą, ale z czasem zaczęłam się bać powrotów o 3 w nocy. Chodziłam do domu piechotą około 20 minut i czasem nie spotykałam po drodze żywej duszy.

Gorzej, jak spotkała. Pusto, ciemno, a tu nagle samochód. Zdarzało się, że kierowca zwalniał i się jej przyglądał, czasem się zatrzymywał i proponował "przejażdżkę". Grupy pijanych chłopaków upchniętych w jednym aucie wyzywały ją przez okno od "szmat".

– Jeśli wziąć pod uwagę, że wracałam tak późno raz w tygodniu, a w sklepie pracowałam półtora roku, procent tych nieprzyjemnych sytuacji był spory. Myślę, że raz na trzy razy zdarzało się coś niepokojącego – mówi Marianna.
Czytaj także: Manicure a koronawirus. O hybrydzie w kształcie migdałków i przedłużaniu paznokci lepiej zapomnij
Najgorszy powrót? Mężczyzna, któremu kilka godzin wcześniej sprzedawała papierosy, zaczął iść za nią do domu. Nie wiedziała, co robić. Zatrzymać się i zapytać, dlaczego za nią idzie? Przyspieszyć kroku? Zaczęła udawać, że do kogoś dzwoni, ale faceta to nie zniechęciło. Gdy zauważyła, że przyspiesza kroku, zadzwoniła do ojca. Wyszedł po nią i dopiero to odstraszyło tamtego.

– Chciałam po tym rzucić tę pracę w cholerę, bo powroty zaczęły mnie stresować na tyle, że miałam po nich problemy z zaśnięciem, ale potrzebowałam pieniędzy, a stawkę godzinową miałam niezłą. Pamiętam, że opowiedziałam o tej sytuacji pani po pięćdziesiątce, która dorabiała w tym samym monopolowym. Powiedziała, że to "normalka" i żeby się nie przejmować. Tacy faceci są zazwyczaj niegroźni – opowiada.

Wtedy pomyślała, że w sumie racja, ale gdy sobie o tym przypomina, czuje złość.

Marianna: Co to za społeczeństwo, w którym na porządku dziennym jest to, że ktoś zaczepia albo śledzi obcą osobę, więc "lepiej się przyzwyczaić"? Znormalizowaliśmy coś, co wcale nie jest normalne. Ja nie wiem, czy tacy faceci robią to dla jaj, żeby kogoś nastraszyć, czy sami nie wiedzą po co. Podejrzewam za to, że byliby źli, gdyby okazało się, że jakiś typ lezie do domu za ich siostrą, dziewczyną albo matką. W Polsce nocna praca nie jest zajęciem dla kobiet.

Powroty Sylwii


Pracę w barze na Żurawiej Sylwia zaczęła na magisterce. Po dyplomie wyjechała za chłopakiem na rok do Trójmiasta, a gdy związek się rozpadł, wróciła do Warszawy. No i na Żurawią.

Właściciele lokalu zaproponowali jej stanowisko menadżerskie. Sylwia nie chciała znów pracować po nocach, ale pieniądze były znacznie lepsze niż w miejscach zgodnych z jej wykształceniem.

– Bar był otwarty do 2 w nocy. Od ostatnich zamówień do opróżnienia lokalu mijała jeszcze godzina. Potem sprzątaliśmy i podliczaliśmy kasę. Zazwyczaj wychodziłam między 3 a 4. Szłam piechotą na Centralny i czekałam na nocny na Bródno.

Sylwia śmieje się, że numer linii (N64) będzie pamiętała do końca życia. Spotkała tam między innymi mężczyznę bez koszulki w grudniu, widziała parę uprawiającą seks, o licznych bójkach i kłótniach nie wspominając.

– Na dresiarskie "masz jakiś problem" byli narażeni raczej wracający do domu mężczyźni. Ja zawsze taktycznie zakładałam słuchawki i gapiłam się w okno, albo usiłowałam czytać. Zazwyczaj działa i żaden facet cię nie zaczepia, bo umówmy się, że kobiety raczej tego nie robią.

Największym problemem w samotnych nocnych powrotach byli tak naprawdę klienci baru.

– Przez te trzy lata było kilku chłopaków, których nazywaliśmy między sobą "adoratorami". Upatrywali mnie sobie i zaczynali przychodzić coraz częściej. Niektórzy z nich znali mój grafik na pamięć. Nie byłam wyjątkiem, wiele barmanek ma takie doświadczenia. Byli dziwni. Jeden potrafił gapić się na mnie przez bite pięć godzin, chociaż raczej się do mnie nie odzywał. Niektórzy usiłowali mnie podrywać, naciskali dzień w dzień na spotkanie albo nie chcieli wyjść z lokalu. Gdybym miała to oceniać, to powiedziałabym, że mieli problemy z nawiązywaniem kontaktu z kobietami. A z osobą za barem i tak gadasz, więc ten kontakt był ułatwiony.

Pytam Sylwię, czy się ich bała.

– Próbowałam to sobie układać w głowie. Tłumaczyłam sobie, że nie są stalkerami, tylko zwykłymi chłopakami. Ale zdarzyło się kilkanaście razy, że wyszłam na ulicę po pracy i któryś z nich czekał, żeby "odprowadzić mnie do domu". Jednych łatwo było zbyć, innych trudniej. Czasem któryś z nich mimo protestów szedł ze mną Centralny. Nie czułam się z tym dobrze i zawsze bałam się, że wsiądzie za mną do autobusu.
Czytaj także: "Te zdjęcia to przestroga dla Was, dziewczyny". Pokazała skutki ataku dwóch mężczyzn
Pewnego wieczoru Sylwia wracała po pracy do domu. Dzień – czy raczej noc – jak zwykle. Wysiadła już z N64 i szła w kierunku mieszkania. Jakiś facet zobaczył ją z auta, zawrócił samochód na pustej ulicy i jechał za nią pod prąd. Widziała samochód kątem oka, ale starała się nie przyspieszać kroku, ani się nie odwracać.

Sylwia: Byłam mega zestresowana i nieokazywanie strachu wydawało mi się wtedy z jakiegoś powodu najlepszą taktyką, a na logikę powinnam przecież sprawdzić, jak wygląda osoba, która mnie śledzi.

Po kilku minutach usłyszała, że auto się zatrzymuje, ktoś otwiera drzwi i wysiada. Ulica była pusta.

Sylwia: Czułam, jak drętwieje mi całe ciało. Nasłuchiwałam kroków tamtego faceta za plecami, bałam się, że zaraz do mnie podbiegnie. Po raz pierwszy w życiu przyszło mi do głowy, że w razie napaści jestem właściwie bezbronna, bo jestem niska, drobna i nie ważę nawet 50 kilo. Nie miałabym żadnych szans, żeby się wyrwać, bo nie trzeba dużo siły, żeby skrępować mi ręce albo mnie podnieść.

Facet pogapił się, wsiadł do samochodu i odjechał. Po tym zdarzeniu Sylwia kupiła gaz pieprzowy i przestała słuchać muzyki wracając do domu. Chciała kupić nóż, ale znajomy powiedział jej, że jeśli nosisz ze sobą nóż, w końcu go użyjesz.

– Jasne, że przychodziło mi do głowy, żeby rzucić pracę ze względu na tego typu sytuacje, ale w dzień nie mogłam pracować, bo miałam zajęcia, a z czegoś musiałam żyć. Na taksówki nie było mnie wtedy stać. Gdy już byłam menadżerką, czasem je brałam, ale na Bródno jest daleko, więc nie jeździłam nimi codziennie.

Sylwia prosi, żebym napisała koniecznie o miłej sytuacji, która spotkała ją podczas pracy na nocne zmiany, żeby nie było tak przygnębiająco.

Opowiada, że kilka lat temu w okolicach Żurawiej jeździł taksówkarz, który regularnie rozwoził do domów pracujące w pubach w Centrum dziewczyny. Gdy kończył pracę, objeżdżał rewir i patrzył, czy kogoś nie trzeba odwieźć. Pieniędzy nigdy nie chciał.

Sylwia: Był warszawskim taksówkarzem starej daty i dużo opowiadał o swojej pracy. Podobno pasażer przystawił mu kiedyś broń do skroni. To był trochę taki typ Strażnika z Teksasu – on zawsze sobie poradzi, ale my jak młode kobiety jesteśmy w niebezpieczeństwie. Śmiałam się trochę z tej filozofii superbohatera, ale kurcze. Tak to właśnie wyglądało.
Czytaj także: Zakochana czy nie, licz na siebie. Dlaczego kobiety oszczędzają w sekrecie przed partnerami

Powroty Karoliny


Chciała być polonistką, została masażystką. Długo pracowała w biurach, ale odnalazła się dopiero na kolei. Na początku zatrudniła się w Warsie, głównie ze względu na umowę o pracę, ale szybko okazało się, że to praca dla niej.

Może i wydawała kotlety i resztę, ale codziennie była w innym miejscu, poznawała ludzi i ich historie. Potem przeszła kurs na konduktorkę. Obecnie pracuje jako kierowniczka pociągów. Taka szefowa konduktorów.

– Do domu wracam po nocy jakieś 10 razy w miesiącu, często też wychodzę do pracy, gdy inny zaczynają piątkową imprezę. Każdy konduktor musi zawsze dojechać do stacji końcowej. Nawet jeśli mieszkasz przy stacji Warszawa Ochota, jedziesz ze składem na stację Warszawa Wschodnia, jeśli tam jest koniec trasy. A potem się cofasz – tłumaczy Karolina.

Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, rude włosy, do domu wraca w mundurze PKP. Paradoksalnie to właśnie mundur ukrócił zaczepki na ulicy.

– Nie wiem, czy to szacunek to funkcji publicznej, czy faceci po prostu boją się, że jestem na przykład policjantką. Kilka razy wracałam do domu, a podpici kolesie zaczepiali inną dziewczynę na ulicy. Zdarzyło mi się odprowadzać obce kobiety do domu albo do przystanku. Były wdzięczne.

Boi się za to, gdy wraca od znajomych albo z imprezy. Wtedy nie ma munduru i regularnie jest zaczepiana, nie pomaga nawet imponujący wzrost. Zdarzało się, że ktoś ją śledził. Ona przyspieszała, przyspieszał i on. Przystawała – idący za nią mężczyzna też.

– Paradoksalnie najgorsi są młodzi faceci, zwłaszcza w grupie. Bywają agresywni, wulgarni, stać ich na wiele. Mieszkałam jakiś czas przy Wschodnim, gdzie zazwyczaj kończyłam pracę. NIby niebezpieczna okolica, ale lokalni "menele" okazali się bardzo sympatyczni. Mam z tego okresu same dobre wspomnienia, nie czułam z ich strony zagrożenia. Znacznie niebezpieczniejszy dla kobiety jest pijany 25-latek – mówi Karolina.

Pracuje w PKP od pięciu lat. W drodze powrotnej z pracy nie miała jeszcze nigdy nieprzyjemniej sytuacji. Ale i tak się boi. Bo bez munduru zdarzyło się ich już zbyt wiele.

Chcesz podzielić się swoją historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl

Czytaj także: "Rzeczpospolitą Polkę" obejrzano milion razy. Po 4 latach od nagrania Polki nie mają czego świętować