"Bliscy pytali, czy jestem masochistą". Dariusz Mioduski w szczerym wywiadzie o życiu, piłce i Legii
Na środku komody w jego gabinecie leży oprawiony aneks do umowy Legii sprzed kilkunastu lat. "Klub będzie dopłacał Robertowi Lewandowskiemu 20 zł do obiadów". Aż o takiej przeszłości jednak rozmawiać nie będziemy, zwłaszcza, że z nią nasz rozmówca nie ma nic wspólnego. Dariusz Mioduski, prezes Legii Warszawa, która właśnie zdobyła 16. Mistrzostwo Polski, w szczerym wywiadzie opowiada nam o sobie, trudnej relacji z piłką nożną, biznesie i życiu w Polsce. – Ludzie kiedyś zrozumieją po co to wszystko robię – mówi naTemat.
To pytanie może wydawać się uprawnione i to w obu tych wersjach (śmiech). Patrząc z boku na to, co robię, obiektywnie każdy musi je zadać. Moja rodzina już o to nie pyta, ale był okres, kiedy robiła to regularnie. Przyjaciele i znajomi jeszcze je zadają, ale już coraz rzadziej, bo zaczynają rozumieć, że Legia Warszawa ma dla mnie głębszy wymiar.
To Pana projekt życia?
Tak i ma on dla mnie trzy wymiary. Pierwszy to idealistyczny i dotyczy mojej osobistej wiary w Legię i cały projekt z nią związany. Polska zasługuje na to, by mieć przynajmniej jeden klub w szerokiej elicie piłki klubowej w Europie i jestem o tym święcie przekonany. Chcę dokonać szerokiej transformacji, koncentruję się na tym, by zmienić i wzmocnić nie tylko swój klub, ale także pozycję polskiej piłki w ogóle.
Druga rzecz wiąże się z moją osobowością. Nie akceptuję porażek, jestem gotowy je ponieść, one są wpisane w osiąganie celów, ale mam naprawdę duże poczucie determinacji. Nie ma możliwości, żebym przegrał tę wojnę. Mogę przegrać i przegrywam bitwy, ale ostatecznie doprowadzę do tego, by Legia Warszawa trwale dominowała w Polsce i była w europejskiej elicie.
Trzeci wymiar jest już stricte biznesowy, ale on jest na końcu. Wierzę, że pieniądze pojawiają się, gdy pojawi się sukces. Nie buduję Legii dla pieniędzy, ale wierzę, że jak osiągniemy sukces to pieniądze się pojawią. To, ile ich będzie, na tym etapie nie jest dla mnie aż tak istotne jak pierwsze dwa wymiary. Chcę stworzyć coś wyjątkowego w Polsce. Coś, co zmieni otoczenie, wykraczając poza samą piłkę nożną. Wierzę, że w niedalekiej przyszłości wszyscy zrozumieją co i dlaczego robiłem.
„To”, czyli co? Korporacyjnie mówiąc, jakie są KPI tego celu?
Wynik sportowy jest kluczem, trzeba go mieć, ale on sam w sobie nie jest moim jedynym celem. Myślę o tym, jako o stworzeniu z i wokół Legii organizacji, która wpływa realnie i pozytywnie na naszą rzeczywistość i codzienne działanie. Ważne w tym podejściu jest zrozumienie, że ta gra nie ma końca. To nie jest tak, że nadchodzi moment, w którym siadam na fotelu i mówię sobie, że „o, to już, osiągnąłem to”. Niestety futbol i większość dziedzin biznesu czy sportu to ciągła pogoń za zajączkiem. Czasem jest bliżej, czasem dalej, ale nigdy się go nie dogoni.
To kiedy? 2028-2030?
Jestem bardzo cierpliwy, ale nie aż tak. To stanie się szybciej, zresztą to już się dzieje. Nie mówi się dużo o tym, co już zrobiliśmy wewnątrz klubu z punktu widzenia transformacji biznesu i organizacji, a pod tym względem jesteśmy już w awangardzie europejskich klubów i mówię to zupełnie poważnie. Od strony piłkarskiej jeszcze nie, bo tu ograniczają nas finanse związane z funkcjonowaniem na rynku polskim (a nie np. angielskim czy hiszpańskim), ale biznesowo i organizacyjnie nie mamy powodów do kompleksów.
Marka Legii Warszawa wśród Polaków, którzy nie interesują się futbolem, raczej nie jest najlepsza.
To nieprawda, mam zupełnie inne doświadczenia. Legia jest najsilniejszą marką sportową w Polsce i jedną z najbardziej znanych polskich marek globalnie. To marka darzona powszechnym szacunkiem i poza niewielkim, lokalnym środowiskiem kibicowskim związanym z innymi klubami, kojarzona i odbierana bardzo pozytywnie. Widać to chociażby po naszych sponsorach i partnerach, którzy podejmując decyzję o współpracy opierają się na badaniach, analizach i faktach, a nie stereotypach.
Oczywiście Legia ma pewne etykiety z przeszłości związane trochę z piłką, trochę z kwestiami kibicowskimi. One są częścią naszej historii, ale ci czasem krytykowani kibice to także kluczowa wartość, jaką ma Legia. To oni powodują, że atmosfera na naszym stadionie jest wyjątkowa. Nie ma osoby ze świata piłki, która przyjechała na nasz stadion i nie była zachwycona klimatem naszych meczów. To jedno z najlepszych miejsc do przeżycia meczu piłkarskiego w niezapomniany sposób.Nie wkurza Pana ta schizofrenia? Z jednej strony ułożona organizacja, Pan jako osoba licząca się w świecie europejskiej piłki, wiceprezes ECA (European Club Association), a z drugiej coś nie doklikuje się z wymiarem czysto sportowym i w Europie przegrywamy z jakimiś ogórkami.
Takie dyskredytowanie tych klubów nie jest właściwe i wynika z niewiedzy. To że dla nas niektóre z nich wydają się egzotyczne, nie znaczy że są ogórkami, choć oczywiście, z naszymi ambicjami musimy z nimi wygrywać. Dwa lata temu odpadliśmy z pucharów w ostatniej rundzie po wyrównanym meczu z Rangersami.
W Polsce i na świecie utrwalił się zresztą mit, że pieniądze nie grają, ale to nie jest prawda. Zapewniam Pana, że pieniądze grają. To one determinują, czy jest się na topie, czy nie. Nie ma klubu w pierwszej dwudziestce, który ma przychody poniżej 200-300 mln euro. Te przychody rzadko są związane z tym, że przychodzi „bogaty wujek” i wykłada pieniądze, ale zwykle wynikają z wartości z praw telewizyjnych i przychodów sponsorskich w danym kraju. W najlepszych ligach te przychody są po prostu wielokrotnie wyższe niż w Polsce. Jeśli w Polsce takie przychody byłyby możliwe, to też byśmy tam byli.
A gdyby Pan je miał, to by włożył?
Włożyłbym więcej niż wkładam, by szybciej tam dojść, ale to też nie o to chodzi. Wychodzę z założenia, że tym sposobem nie zbuduje się niczego trwałego. Trzeba podejść do tematu nieco bardziej kreatywnie i wymyślić, w jaki sposób zbudować markę i jaki szereg działań zrobić, żeby w przyszłości być w stanie wygenerować dużo większe pieniądze dla klubu.
Trochę jak argument „pieniądze szczęścia nie dają”.
Europejskie regulacje są dysfunkcyjne, w UE jest stały przepływ pracowników, ale nie ma stałego przepływu przychodów. To dotyczy również piłkarzy. Nasi najlepsi wyjeżdżają za szybko. Jednocześnie konkurujemy o tych samych piłkarzy z klubami z zagranicy, które mogą płacić im wielokrotnie więcej, a my zarabiamy tylko na rynku lokalnym, który generuje znacznie niższe przychody. Nasz rynek dzisiaj fizycznie nie jest w stanie wygenerować takich pieniędzy. Wierzę, że w przyszłości to się zmieni, ale to raczej kwestia dziesięciu, dwudziestu lat, a nie trzech.
A czysto teoretycznie, bo w praktyce to nierealne. Czy w piłce nożnej nie powinno być systemu jak w NBA? Tam w ciągu paru sezonów drużyny z dołu tabeli walczą o mistrzostwo, a mistrzowie spadają na dno. Sprawiedliwie i po równo. Przykład hegemonów Golden State Warriors pokazuje to idealnie.
Nie, na pewno nie. Właśnie to chciała zrobić Superliga, zamknąć się i decydować samemu. Ale system amerykański zamkniętych lig jest związany z zupełnie innym myśleniem i traktowaniem sportu, które są sprzeczne z europejskim myśleniem o tym, jak profesjonalny sport powinien wyglądać. W USA ma on inny wymiar. Tam to czysta rozrywka i biznes. Tutaj kochamy ten wymiar nieprzewidywalności, że kopciuszek może wygrać z najlepszym, a twój lokalny klub może kiedyś być na topie.
Zmiana systemu ligowego z awansami i spadkami zajęłaby dekady i wymagałaby zmiany mentalności. W Ameryce jest to pomyślane inaczej. Tam właściciele stworzyli swoje drużyny, nie ma wielkiego przywiązania do miast. Dziś Golden State Warriors gra w jednym mieście, ale za dwa sezony może grać pod inną lub podobną nazwą gdzieś indziej i to byłoby zupełnie normalne, a kibice by to zaakceptowali. A Legii z Warszawy nie można wyprowadzić, i dobrze. Bo Warszawa to część naszej tożsamości. W Stanach prawdziwy wymiar sportowy jest raczej na poziomie akademickim. Tam się czuje przywiązanie do miasta, szkoły, uczelni.
Mówi się, że jest kilka faz związku: motyle w brzuchu i początkowa fascynacja, potem formalna relacja, później kryzys i blisko rozstania, a potem dojrzałość i akceptacja. Na którym poziomie jest związek Dariusza Mioduskiego z piłką nożną?
U mnie była ekscytacja, było spełnianie marzeń, ale też i sporo obaw, jak to będzie. To wszystko doprawione głęboką wiarą i równie dużą naiwnością. Zarządzania klubem można się nauczyć tylko będąc wewnątrz, bo to jest zupełnie inna organizacja niż każda inna. Ostatnie lata to był okres, gdy mimo swoich lat na karku i sporego doświadczenia, uczyłem się najwięcej w całym swoim życiu.
I czego się Pan nauczył?
To kompleksowe zrozumienie funkcjonowania instytucji takiej jak klub sportowy zarówno w kraju, jak i w Europie. Zrozumienie boiska i piłki zarówno od strony piłkarskiej i taktycznej, jak i całego zaplecza, szatni. Jak czasem czytam, że „Mioduski się nie zna na piłce”, to chętnie stanąłbym z taką osobą do konkursu wiedzy o znajomości futbolu. Ale takiej prawdziwej, nie z punktu widzenia piłkarza, którzy kiedyś grał, trenera, który kiedyś trenował czy historyka futbolu. Wydaje mi się, że nie ma w Polsce wielu osób, które mogą poznawać piłkę tak dogłębnie, na tak różnych poziomach, od zarządzania największym klubem w Polsce, po uczestnictwo w gremiach zarządzających piłką na europejskim poziomie i w efekcie tak kompleksowo rozumieć futbol i być w stanie myśleć o jego rozwoju i przyszłości.
Wiadomo, że w Polsce każdy zna się na piłce. Co by powiedział Pan takiemu przeciętnemu „trenerowi” z kanapy przed telewizorem?
To nie jest tak, że ja wyzbyłem się tych kibicowskich nawyków. Ciągle, jak wielu, rzucam różnymi słowami i oczywiście najlepiej wiem, co powinno zadziać się na boisku w każdej sekundzie meczu (śmiech). Dzisiaj po prostu robię to z o wiele większą świadomością i zrozumieniem, bo jeśli futbol czegoś mnie nauczył, to pokory. Okej, mówię, że znam się na tym całkiem nieźle, ale jednocześnie wiem o ilu rzeczach jeszcze nie mam pojęcia.
Ja naprawdę robiłem w życiu skomplikowane rzeczy od strony prawnej, transakcyjnej, projektowej i biznesowej na skalę międzynarodową (Mioduski to m.in. wieloletni partner międzynarodowych kancelarii prawnych i prezes Kulczyk Investments – red.). A mimo to z pełną świadomością mówię, że piłka nożna to najbardziej skomplikowana i wielowymiarowa dziedzina, jakiej dotknąłem w swoim życiu.
To najcięższy projekt w Pana życiu?
Zdecydowanie, nic nawet nie jest blisko.
Czy mając perspektywę właściciela można jeszcze jarać się piłką nożną, czy w pewnym momencie stajesz się cynikiem-rzemieślnikiem-biznesmenem, który patrzy tylko przez pryzmat cyferek?
Powiedziałbym tak: To, czym się "jaram" w futbolu, to Legia. To mnie "jara" i tutaj nic się nie zmieniło, jest wręcz odwrotnie. Natomiast zwykłe mecze, nawet na najwyższym poziomie, już mnie aż tak nie kręcą. Oczywiście oglądam je, bo właściwie oglądam tylko piłkę nożną, nie mam czasu na nic innego, ale patrzę typowo analitycznie. Co innego Legia, tutaj emocje są zawsze na najwyższym poziomie.
Ma Pan tatuaż Legii?
Nie, tatuaże to nie moja bajka.
Zdarza się Panu podejmować decyzje emocjonalnie, bo tak podpowiada serce, albo taką ma Pan zachciankę?
Oczywiście.
Jakiego typu?
Każdego, w decyzjach biznesowych i niebiznesowych nie kieruję się tylko rozumem. Analityka jest bardzo ważna, ale na końcu kieruję się również intuicją, sercem, kwestiami ludzkimi. Nierzadko popełniam z tego powodu błędy i czasami nawet zdaję sobie sprawę z ryzyka w trakcie podejmowania danej decyzji, ale jeżeli bym tego nie robił, to musiałbym się zmienić. A ja nie chcę się zmieniać. Życie nie może być oparte tylko o cyfry i analitykę.
To na czym się Pan przejechał?
Głównie na ludziach. Jak się komuś ufa i robi sobie w głowie pewne założenia, to można się bardzo rozczarować.
Gdyby ktoś pisał książkę o pomyśle Superligi i 48 godzinach, które mogły wywrócić światowy futbol i poprosił Pana o dwa zdania komentarza do blurba, to co by Pan napisał?
Że to książka o dwóch rzeczach. Z jednej strony pokazuje, czym jest futbol w Europie i jaka jest jego siła. Że to nie jest po prostu gra, ale coś silnie zintegrowanego z naszą europejską tradycją, też z lokalną społecznością. Rzadko kiedy obserwuje się takie ogniste zrywy jedności w Europie, a futbol tego dokonał. Z drugiej strony to książka o ludziach i ich motywacjach. O tym jak potrafią się zachować, zdradzić i jak pieniądze potrafią przysłonić im rzeczywistość. O tym jak futbol potrafił z nich wydobyć najlepsze i najgorsze cechy. O tym, jak zamknięcie się w swoim kokonie i przekonaniu, że jest się największym i najważniejszym może doprowadzić do upadku i bardzo szybkiej weryfikacji.
Czytaj także: Prezes Legii na okładce prestiżowego magazynu. Tym wywiadem zwrócił uwagę na poważny problem
Trochę jak fajerwerki, dużo zamieszania, sporo hałasu, ale szybko się kończy.Szczerze przyznam, że to było sporym zaskoczeniem. Myślałem, że to będzie batalia, która potrwa miesiące, a skończyło się w kilkadziesiąt godzin.
Czy architekci Superligi są skończeni w świecie wielkiego futbolu?
Trzeba rozróżnić kluby jako instytucje i konkretne osoby, które je reprezentowały i podejmowały decyzje. Myślę, że większość z nich przez dłuższy czas nie będzie miała tak silnej pozycji w świecie futbolu. Może ci, którzy nie byli na pierwszej linii frontu za jakiś czas znów wypłyną, ale główni prowodyrzy generalnie będą nie do zaakceptowania. Niektórzy pozostaną szefami swoich klubów i z tej racji będą mieli jakiś wpływ i decyzyjność, ale ona będzie o wiele mniejsza niż do tej pory.
W 2014 roku powiedział Pan, że woli mieć małą cześć dużego biznesu niż dużą małego. Jak do tego ma się Legia?
W projektach komercyjnych zawsze lubiłem pracować z partnerami, być częścią zespołów, do których każdy coś wnosi. Nie mam problemu z tym, wręcz lubię żeby współdziałać. W przypadku Legii jednak zrozumiałem, że tutaj nie może być wielowładztwa, jeśli chce się osiągnąć sukces. To nie jest typowy projekt biznesowy i łatwo się zagubić emocjonalnie. Tu potrzeba zdecydowanego jednokierunkowego myślenia, dużej determinacji ale też pokory i idealizmu. Mam swoją wizję i ją staram się wdrażać.
Brzmi groźnie.
To, że mam decyzyjność we wszystkich obszarach związanych z klubem pomaga. Oczywiście idzie za tym ogromna odpowiedzialność, bo koniec końców to ja biorę na siebie ciężar wszystkich błędów.
Patrząc na Legię z zewnątrz, sporo ich.
Zależy z jakiej perspektywy się patrzy. Media lubią skupiać się na błędach, a eksperci od piłki zawsze wszystko wiedzą najlepiej. Zazwyczaj po fakcie, bez pełnej wiedzy i bez żadnej odpowiedzialności. Oczywiście błędy się zdarzają i myślę, że to nieuniknione, ale zawsze staram się wyciągać z nich wnioski, bo najważniejsze żeby nie popełniać tych samych błędów za często. Rzadko to robię. One z zewnątrz mogą wyglądać tak samo, ale są popełniane z różnych powodów i po wielu analizach. Błędy i porażki są wpisane w rozwój. Nie można niczego wygrać nie popełniając błędów.
Legia jest znana z wielu rzeczy, jedną z nich jest dość regularna wymiana trenerów. Czy z jednej strony dążenie do długofalowego celu, o którym Pan opowiada, który jest mierzony nie tylko wynikami sportowymi, a z drugiej ciągłe rotacje i presja na wynik tu i i teraz, już, zaraz, nie doprowadza do patologii?
Można tak na to patrzeć, ale rzeczywistość jest inna. W Legii nadrzędnym celem sportowym jest wygrywanie, bo jesteśmy jedynym klubem w Polsce, dla którego drugie miejsce w lidze jest porażką. W całej Europie jest wąska grupa tego typu klubów. Dlatego ta praca i ten klub w szczególności bardzo szybko weryfikuje osoby, o wiele szybciej niż inne miejsca, które widziałem.
Nie ma wielu stanowisk w sporcie, które są poddane takiej presji i wymaganiom z każdej strony, jak trener pierwszego zespołu Legii Warszawa. Wiem, że sami stawiamy sobie taką presję, ale to sens naszego funkcjonowania od strony sportowej. Jednocześnie mam przekonanie, że zapewniamy warunki, by spełnianie tych oczekiwań było możliwe. Nie wymagam czegoś, co jest nierealne.
Wkurzają Pana pytania o zmianę trenerów?
Wolę być krytykowany za zmianę trenerów niż za to, że nie wygrywam trofeów. Inni nie zmieniają ich tak często, ale jakoś nie wygrywają. Jeśli ktoś spyta mnie, czy popełniłem błąd przy jakimś zwolnieniu, to powiem, że nie. Jeśli spyta, czy popełniłem go przy zatrudnieniu, wtedy powiem tak.
Stresują Pana zwolnienia?
Oczywiście, że tak. Ja bardzo przywiązuję się do ludzi, z którymi pracuję. Ale wychodzę z założenia, że Legia jest ważniejsza niż pojedyncza osoba. To setki tysięcy ludzi, którzy o niej myślą i się z nią identyfikują. To poczucie odpowiedzialności społecznej, które determinuje moje decyzje.
Ile osób Pan zatrudnia?
Około 500.
Były zwolnienia przez covid?
Nie mieliśmy żadnych dużych zwolnień. Pojedyncze przypadki na początku pandemii, ale od tego czasu pojawiło się też sporo nowych osób, więc działamy pełną parą.
Przy pustych trybunach chyba ciężko o pełną parę? Z podziwem i smutkiem patrzę na piłkarzy, którzy grają o najwyższe stawki w półfinałach Ligi Mistrzów przy pustych trybunach. Mecze wyglądają jak gierki treningowe. Jak tu się zmotywować?
Do wszystkiego można się przyzwyczaić. To są zawodowcy z takim instynktem rywalizacji, że nawet na sparingach jest pełen ogień. Kilkadziesiąt tysięcy kibiców na pewno daje dodatkowe pokłady adrenaliny, ale z drugiej strony dla niektórych jest to stresujące i gra im się gorzej. Statystyki z czasów pandemii pokazały w ogóle ciekawą rzecz, przy pustych trybunach atut własnego boiska praktycznie zniknął. Statystycznie wygrywa więcej drużyn przyjezdnych niż w normalnych warunkach.
Czy Pana głowę zajmuje coś poza pracą, Legią, piłką?
Szczerze, to praktycznie nie. I to jest główna rzecz, która jest męcząca w mojej pracy. Ja zawsze lubiłem różnorodność, a teraz nie mam na nią czasu albo próbuję ją odnaleźć poprzez projekty wokół Legii. Natomiast, najtrudniejsze jest to, że zniknął nawet czas na takie relacje międzyludzkie, które są czysto towarzyskie i przyjacielskie, niezwiązane z żadnym projektem biznesowym. Na szczęście dzięki piłce udało się nawiązać też parę nowych, bardzo bliskich relacji, które stały się przyjacielskie.
A w domu jest coś poza Legią?
Bardzo mało, próbujemy na razie za bardzo nie wciągać córek w to co robimy na co dzień, ale my z żoną jesteśmy totalnie zakręceni na punkcie Legii. Dla Ani jest to też praca w pełnym wymiarze, kieruje Fundacją Legii i włączona we wszystko nie tylko biznesowo, ale i emocjonalnie.
Nie znosi Pan porażek, jest bardzo zdeterminowany. Brzmi jak przepis na... wymagającego szefa.
I taki jestem, ale od siebie wymagam najwięcej. To mój styl, ludzie, którzy blisko ze mną współpracują widzą to. Na szczęście nie muszę stać nad nikim i pilnować, czy zrobił to i tamto. W Legii nie pracuje się 9-17, a potem wychodzi się z pracy i zapomina. Tutaj wszyscy pracują "24 godziny na dobę", jak masz zadanie to działasz, jak nie, to nikt nie wymaga, żebyś siedział i udawał, że coś robisz. Projektów jest jednak sporo, bo pod tym względem jestem czasem aż za bardzo kreatywny.
W jakich godzinach Pan pracuje?
U mnie nie ma czegoś takiego. Ja nigdy nie jestem na wakacjach ani w pracy w takim powszechnym zrozumieniu. Jak mogę, to wyjeżdżam, ale w pracy jestem zawsze.
Uważa Pan, że to zdrowe dla głowy i ciała?
Nie dla każdego, ale mi to nie przeszkadza. Jak kochasz to co robisz, to nie traktujesz tego jak pracę. Czasami jak dochodzę do momentu, że czuję potrzebę oderwania się i złapania dystansu, to mam swoje metody.
Jakie?
Mam swoje sposoby lub miejsca na kuli ziemskiej, w których w razie potrzeby potrafię zniknąć na chwilę i się zregenerować.
Siedem lat temu powiedział Pan, że jeśli Polska chce mieć więcej do powiedzenia, musi wykształcić liderów i młode pokolenie. Dziś jesteśmy bliżej czy dalej tego celu?
Wydaje mi się, że systemowo nie zrobiliśmy znacznego progresu, ale też bym nie demonizował. W Polsce na wielu płaszczyznach społecznych dzieje się dużo dobrego, dodatkowo czasy covidowe sprawiają, że wykształcają się nowe trendy, nowi liderzy i my idziemy w tym kierunku. Uważam, że jak pandemia wygaśnie jako kraj zrobimy mocny krok do przodu. Uwolni się dużo energii i kreatywności młodych ludzi, chociażby w technologiach, co już się dzieje. W ogóle uważam, że pandemia to w wielu wymiarach również olbrzymia szansa. Ale mamy też cechy, które nas ograniczają. Polacy nie potrafią wspierać tych, którzy odnoszą sukcesy. To nasza najgorsza cecha narodowa.
Zwłaszcza w porównaniu do Stanów Zjednoczonych, w których żył Pan przez tyle lat.
Dokładnie. W Polsce, jak ktoś się wybija, musi liczyć na siebie, bo inni zazwyczaj ciągną go w dół. To kwestia zazdrości i zawiści, poczucia że lepiej się śmiać, krytykować i deprecjonować, a nie kibicować. To sprawia, że najlepsi często chcą wyjeżdżać z kraju, bo czują, że lepiej będzie za granicą. A my doceniamy ich dopiero, jak w sukcesie i chwale wracają po latach. Mam nadzieję, że to się zmieni.
Lubi Pan Polskę?
Bardziej niż lubię, jestem bardzo dumny z naszego kraju. Pomimo wad, które mamy, uważam, że to fantastyczne miejsce do życia i rozwoju i będzie tylko lepiej. Kraj w centrum Europy, który faktycznie takim centrum może być w szerszym znaczeniu. Nie mamy barier, możemy podróżować, pracować, uczyć się, gdzie chcemy. Podoba mi się duch przedsiębiorczości i mam nadzieję, że go nie zabijemy. No i oczywiście potrafimy też być emocjonalni, co też jest fajne.
Sporo mówi Pan o młodych. Na co zwraca Pan uwagę u młodszych współpracowników?
Najważniejsza cecha będzie oczywista, lubię kreatywność. Ludzi, którzy nie myślą standardowo, ale dodatkowo łączą to z chęcią ciężkiej pracy i determinacji. Nie lubię za to tych, którzy nie wykazują inicjatywy i tylko czekają na polecenia.
A jakby ktoś stanął tutaj za oknem Pana biura na ulicy i trzy dni stał z transparentem "Panie Darku, chcę dla Pana pracować", to spotkałby się Pan z nim?
Tak, zdecydowanie.
Kończył pan Harvard, dziś sam pomaga innym studiować na tej uczelni jako fundator stypendium. Warto w kontekście tego, co mówi Pan o przyszłych elitach?
Cały czas jestem fundatorem stypendiów na Harvardzie, bo dla mnie to jest klucz do przyszłości i na ile będę mógł, na tyle będę wspierał tego typu projekty. Co roku dostaję listy od studentów, którzy zostali wybrani.
A dziś radziłby Pan szkolić się przez teorię czy praktykę? Pytam w kontekście całej masy "wyjątkowych i przyszłościowych" kierunków humanistycznych.
Jestem głębokim zwolennikiem edukacji, ale jest coś, co w dzisiejszym systemie edukacji doprowadza mnie do pasji. To wymogi, żeby de facto uczyć się zapamiętywania informacji. Dziś testy i egzaminy to sprawdzenie tego, ile kto zapamiętał, tymczasem pamięć do informacji jest nieistotna, bo wszystko mamy w telefonie. Dziś najbardziej istotna jest umiejętność myślenia, identyfikowania problemów i znajdowania rozwiązań. Uczenie się funkcjonowania w grupach i myślenia kreatywnego.
Edukacja to nabywanie doświadczenia nie tylko czytając książki, ale obcując z innymi, robiąc projekty, wykształcając umiejętność współpracy, planowania, egzekucji. I to jest coś, czego w edukacji mi brakuje. To się zmienia i zaczyna iść w lepszym kierunku, ale jeszcze sporo brakuje. Najlepsi ludzie w biznesie, no chyba że ktoś robi firmę stricte techniczną, to ci, którzy mają w sobie pierwiastek wiedzy humanistycznej, filozofii, rozumienia relacji międzyludzkich, rozwoju ludzkości, funkcjonowania społeczeństw i miękkich cech, które są kluczowe, by to wszystko łączyć.
A sportowcy powinni zabierać głos w sprawach społeczno-politycznych?
Nie można na to pytanie odpowiedzieć w prosty sposób tak-nie. Z jednej strony jestem przekonany, że sport powinien być poza polityką i nie opowiadać się po żadnej ze stron, bo to nie jest rola sportu, który powinien łączyć, a nie dzielić Z drugiej, dzisiaj sportowcy to często tzw. role models, ich głos w pewnych kwestiach jest ważny.
Wszystko powinno być jednak w umiarze, a dziś mamy wytworzoną presję, że jeśli sportowcy nie zachowają się w określony sposób to są źli, bo np. nie klęknęli czy czegoś nie zrobili. Nie można tak kategoryzować, to nie fair. To osobiste kwestie każdego. Jeśli ktoś czuje, że chce się wypowiedzieć i ma pozycję, by to zrobić, proszę bardzo. Ale to nie oznacza, że każdy, kto się nie wypowie, jest zły. Komentatorzy często na siłę próbują zakwalifikować sportowców do jednej strony politycznej barykady.
A transfer za 200 mln euro jest moralny? Albo inaczej. Rok temu przy starcie pandemii w interencie było sporo opinii „ratownicy harują za 3500 zł, a piłkarze zarabiają miliony”. Co Pan na to?
To jest dyskusja, która przekroczyła zdrowy rozsądek, bo czemu czepiać się piłkarzy, a nie aktorów, muzyków czy tzw „ influencerów”? Żyjemy w świecie komercji, ludzie sportu, sztuki, muzyki, filmu zarabiają pieniądze, które są nie do wyobrażenia, ale nie można tego wartościować, bo to nie fair i w stosunku do nich, i w stosunku do służby zdrowia.
Wysokość transferów to inna dyskusja, bo trzeba zadać sobie pytanie, czy chcemy mieć realia, w których jedna drużyna wydaje na transfer 200 mln euro, czyli więcej niż roczny budżet 99 proc. wszystkich klubów w całej Europie.
A Pan jak uważa?
To błąd, który powoduje oderwanie się od rzeczywistości i tego, czym powinien być futbol. Dziś mamy negatywny trend i obawiam się, że długofalowo on jest nie do uniknięcia. Historia z Superligą pokazała jednak, że piłka to nie jest zwykły biznes i że gdzieś są granice, których przekroczenie wywołuje bunt. Nie można sprowadzić piłki nożnej do kilkunastu wielkich klubów w kilku krajach, bo choć dziś jest to gigantyczny, globalny biznes, to jego fundamentem są małe oraz średnie kluby i zgromadzone wokół nich społeczności wszędzie w Europie i na świecie, dla których najważniejsza jest pasja, emocje i rywalizacja, której częścią są marzenia o pokonaniu silniejszego i dotarciu na szczyt. Bez tych marzeń piłka straci swoją magię.