Emeryt, ojciec dwóch chłopców, prawnik. Sprzedaje na targu jabłka, żeby utrzymać rodzinę

Helena Łygas
Pierwszy w rodzinie z dyplomem i to z prawa. Ale że nie było komu zająć się schorowanymi rodzicami i gospodarstwem, wrócił na wieś. Potem tak już zostało. Z mecenasa Stanisława — jak tytułowali go ludzie — stał się panem Stasiem z targu Wolumen na warszawskich Bielanach. Od 43 lat sprzedaje jabłka. Niepryskane, a więc i niewymiarowe, z plamkami. Ludzie takich nie lubią.
Pan Staś z warszawskiego targu Wolumen na Bielanach fot. naTemat
Bluza, sweter, jeszcze jedna bluza i kurtka khaki. Lekko rozpięte tworzą pod szyją kołnierz z suwaków: metalowych, plastikowych, srebrnych i złotych.

Całkiem, jak gdyby pan Staś był matrioszką, która ludowe kwiaty zamieniła na strój stosowny do pracy na bazarze. Skąd te warstwy? "Teraz może i jest ciepło, ale do wieczora jeszcze się ochłodzi".

Będzie 43 lata jak przyjeżdża na Bielany. Po raz pierwszy przywiózł tu mamę Syrenką. Wcześniej jeździli z jabłkami na plac Szembeka.

Dlaczego przestali — tego pan Staś dziś już nie pamięta. Może chodziło o to, że na Wolumen przeniósł się wtedy z Mariensztatu Jarmark Perski — największe warszawskie targowisko staroci — i ludzi było więcej? Za pierwszym razem na Wolumen wzięli cztery skrzynki. Poszły raz dwa.


Dziś tak łatwo już nie jest, bo i dookoła zaroiło się od zupełnie innych jabłek niż te z sadu rodziców. Wielkich, błyszczących, bliźniaczo do siebie podobnych.

Jabłka Stasia są brzydkie. Szczególnie wiosną, gdy już swoje przeleżą. Na Wolumenie inni handlarze mówią, że jest "ekolog", bo nie pryska. A przecież wiadomo, że klient brzydkiego nie weźmie. Jak tam smakuje, to mniejsza, dziś kupuje się wzrokiem.

Ostatnio ze Stasia na targu trochę się też śmieją. Nie dość, że ekolog, to teraz jeszcze gwiazda internetu. Ludzie przyjeżdżają z drugiego końca miasta i rozpytują o "tego staruszka, co brzydkie jabłka sprzedaje". A to nie są jabłka brzydkie, tylko jabłka prawdziwe.

Staś nie ma Facebooka, więc tłumaczy mi, że gwiazdą został "z jakiegoś ogłoszenia". Kto jednak gwiazdą go ogłosił, nie wie. W każdym razie, jak sprzedawał po 5 skrzynek jabłek dziennie, tak teraz potrafi zejść mu i 18, więc nie narzeka.

Dziś będzie pewnie więcej, bo Aga weźmie aż 50 kilo. Po 10 dla swoich koni — Heńka i Siwego — i 30 dla koni znajomych z klubu jeździeckiego. Pan Staś skrupulatnie przebiera jabłka, bo koń nadpsutego zjeść nie może.

Nosimy partiami jabłka do auta. Aga też trafiła na Wolumen "z ogłoszenia". Przeczytała post pani, która pogawędziła ze Stasiem i napisała na Facebooku, że czasem utarg ma tak mały, że do interesu musi dokładać z emerytury, bo i ludzie brzydkich jabłek nie kupują.

Aga wsiadła więc w samochód i przyjechała, mimo że blisko nie ma — ponad 20 kilometrów w jedną stronę. To i tak trzy razy mniej niż Staś musi pokonać ze swojego gospodarstwa za Grójcem.
Czytaj także: 67 złotych za pudełko zdeformowanych warzyw. Warszawa oszalała na punkcie nowej usługi
Przednówek nie jest dla niego archaizmem z "Chłopów" Reymonta. Zanim dojrzeją czereśnie i truskawki, poza jabłkami i topniejącymi w oczach rezerwami orzechów włoskich, nie ma nic, co mógłby sprzedać. Nigdy nie wie, czy zarobi, czy znów będzie musiał dołożyć.

Za miejsce na targu płaci 150 złotych miesięcznie plus 30 złotych za każdy dzień handlu. Do tego dochodzi jeszcze benzyna. Kilo jabłek kosztuje więc u Stasia 2 złote. Dla bywalców sklepów z ekologiczną żywnością to grosze, ale okoliczne staruszki dały mu już popalić.

Nie raz słyszał, że takie paskudne jabłka wyceniać na 2 złote to rozbój w biały dzień. Albo że w Biedronce są ładniejsze i tańsze, a poza tym jak może zdzierać pieniądze z biednych emerytek. Tyle że on sam też jest już emerytem.

— Dostaję 1500 złotych, a oprócz zwykłych wydatków muszę jeszcze opłacić żonie składkę emerytalną, żeby jakkolwiek zabezpieczyć ją na starość. Nasze chłopaki mają po 13 i 9 lat. Ja mam 67, i nie wiadomo, ile jeszcze pożyję i jak długo dam radę pracować. Jasne, że dostaną gospodarstwo, ale to więcej roboty niż zysku, no chyba, że najpierw wyłoży się ogromne pieniądze na modernizację. A na to nas nie stać.
Waga pana Stasia sprzedającego jabłka na targu Wolumen na Bielanach pamięta jeszcze lata 50.fot. naTemat
Gospodarstwo było już w średnim stanie, gdy wrócił do domu rodzinnego. Nie przypuszczał, że zajmie się rolnictwem. Bo pan Staś z wykształcenia jest prawnikiem.

Studiował na Uniwersytecie Warszawskim, a jego koleżanką z roku była Jolanta Szymanek-Deresz, późniejsza szefowa kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego, która zginęła w Smoleńsku.

Staś pamięta, że płakał, gdy się dowiedział. Na studiach bardzo się lubili, ale z czasem ich drogi się rozeszły. On wrócił na wieś, a ona zaczęła karierę adwokacką, a później — polityczną.

Był pierwszym z rodziny, który skończył studia. Chociaż na początku nic tego nie zapowiadało, bo szkoły szczerze nienawidził. Gdy poszedł do podstawówki, większość dzieci umiała już trochę czytać i pisać. On nie znał ani jednej litery, a w domu, jak to na wsi, nikt z nim lekcji nie odrabiał.
Kilka lat później przeszedł operację wycięcia wyrostka robaczkowego. A że podczas rekonwalescencji nie miał, co robić, bo i w domu nie było ani telewizora ani książek, zaczął czytać podręczniki.

Gdy wrócił do szkoły, ku zdziwieniu nauczycieli — ale bardziej chyba własnemu — zaczął dostawać dobre oceny. I tak już jakoś zostało.

Potem był ogólniak, matura, no i Uniwersytet. Staś wybrał prawo z prozaicznego powodu — był świetny z historii, która była wysoko punktowana podczas egzaminów wstępnych.

Dostał się bez problemu, a po studiach od razu znalazł pracę w zawodzie. Aplikację planował zacząć za kilka lat. Najpierw chciał odłożyć trochę pieniędzy. Pracą był zachwycony. Czysto, własne biurko, on pod krawatem, wszystko w wyznaczonych godzinach. Zupełnie inaczej niż na gospodarstwie.

Tyle że potem sytuacja się skomplikowała. Siostra wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu, a rodzice zaczęli podupadać na zdrowiu.

Staś nie miał jeszcze własnej rodziny, więc było dla niego oczywiste, że musi pomóc. Miało być tymczasowo, ale wkrótce mama miała udar, a ojciec wypadek i stało się jasne, że do czystego biura, do którego przez pięć lat zdążył się przyzwyczaić, już nie wróci.

Tym sposobem Staś został rolnikiem. Jak jego ojciec, dziadek i pradziadek. Gdy nie pracował w sadzie, zajmował się rodzicami albo sprzedawał owoce na Wolumenie. Nie narzekał, no chyba, że na samotność. Marzyła mu się żona, dzieci, ale przeważnie był tak zajęty, że nie miał czasu na amory.

Zresztą nie bardzo miał gdzie poznawać dziewczyny w swoim wieku. Na wsi wszystkie już dawno powychodziły za mąż, a jeździć do Warszawy, nie miał kiedy. Spotykał się z jedną czy dwiema kobietami, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło.

— Jedna powiedziała, że na męża jestem zbyt naiwny i łagodny i że najlepiej będzie dla mnie nie zadawać się w ogóle z kobietami.

Przez lata rzeczywiście się z nimi nie zadawał, albo to raczej one nie zadawały się z nim. Żonę poznał już jako mężczyzna w średnim wieku.

Przyjeżdżała do pracy w sadzie. Jeden sezon, drugi, kolejny, no a potem już ze Stasiem została. Jest sporo młodsza, ale po przejściach, więc od razu doceniła jego łagodność. Wzięli ślub, a gdy Staś miał 54 lata, na świat przyszedł ich pierwszy syn.

— Dużo złego na Ukraińców ludzie gadają, a to dobrzy, pracowici ludzie. No i gdyby nie oni, to nasza gospodarka byłaby w znacznie gorszym stanie niż obecnie. Nie wspominając o sadownikach. Bez pomocy ze Wschodu, co mniejsi już dawno poszliby z torbami.
Pan Staś z warszawskiego targu Wolumen miał zostać prawnikiem, ale wrócił na gospodarstwofot. naTemat
Pan Staś nie do końca rozumie, dlaczego ludzie omijający dotychczas jego stragan szerokim łukiem postanowili u niego kupować, ale jest wdzięczny. Może to i jakieś wynagrodzenie z góry za ten cały COVID?

Zazwyczaj nie choruje, ale pod koniec lutego poczuł, że coś go składa, a nie zdarza mu się to często. Do sadu nie poszedł, na targ nie pojechał. No a potem to już żona po karetkę musiała dzwonić. W szpitalu Staś leżał ponad dwa tygodnie.

Pal sześć, że nikt jabłek nie sprzedawał. Najgorsze, że nie zdążył przyciąć swoich jabłoni przed wiosną. Teraz boi się o zbiory. Chciał po raz pierwszy od początku pandemii poprosić o wsparcie w ramach tarczy antykryzysowej, ale mu odmówiono. Tak dużo osób wypełniło wnioski wcześniej, że gmina nie ma już pieniędzy.

Po wyjściu ze szpitala nie czuł się za dobrze, ale zakasał rękawy i wziął się do pracy. Przyciął jabłonie, wrócił na targ. Dopiero odzyskuje siły, ale skrzynek z jabłkami nadal nie ma siły nosić.

Na Wolumen musi teraz przyjeżdżać wcześniej niż zwykle. Podstawia samochód tak, żeby nie musiał dźwigać dalej niż dwa, trzy metry. To samo wieczorem — czeka aż inni sprzedawcy się zwiną. Na Wolumenie spędza teraz ponad 12 godzin. Głównie we wtorki i czwartki, gdy odbywa się targ warzyw i owoców, ale czasem i częściej

Gdy rozmawiamy, pan Staś raz po raz wyjmuje owoce ze skrzynek i obiera je zaśniedziałym kozikiem. Jabłka je codziennie od 60 lat, jak nie dłużej. I nadal je uwielbia. To jego ulubiony owoc, woli je nawet od słodyczy. Zawsze wybiera najsłodsze, a ostatnio i najmiększe, bo nosi sztuczną szczękę. Nawet jeśli na przednówku klientów jest mniej, to przynajmniej jabłka je się łatwiej.

— Tak lubię te jabłka, że czasem myśle, że może były mi one jednak pisane?


Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl

Czytaj także: O jednym takim, co walczy z Kaczyńskim. Maciej od czterech lat mieszka w namiocie przed Sejmem