Chciał zaszczepić całe miasto, stał się celem ataku. Prezydent Wałbrzycha opowiada o swojej walce
Najpierw zaczęli masową akcję szczepień, potem Rada Miasta przyjęła uchwałę o obowiązkowych szczepieniach, o której mówiła cała Polska. Miasto stało się pionierem, a prezydent Roman Szełemej szybko znalazł się na celowniku antyszczepionkowców. – Naszym celem nie były obowiązkowe szczepienia, tylko to, żeby jak najszybciej wyszczepić jak największą liczbę ludzi – mówi w rozmowie z naTemat.
- Dlaczego Wałbrzych postanowił obowiązkowo szczepić wszystkich mieszkańców? Jak zachęca do szczepień? Prezydent miasta Roman Szełemej opowiada.
- – Nasze obserwacje już kilka tygodni temu wyraźnie wskazywały, i teraz tylko się to potwierdza, że gotowość do szczepienia się wśród naszych rodaków jest zdecydowanie niższa niż ta, która pozwoliłaby na uzyskanie odporności populacyjnej – mówi prezydent.
- Jak odbiera atak antyszczepionkowców i co myśli o tej grupie?
29 kwietnia z inicjatywy prezydenta Wałbrzycha Romana Szełemeja Rada Miasta przyjęła uchwałę o obowiązkowym szczepieniu przeciwko COVID-19 wszystkich mieszkańców powyżej 18. roku życia i osób pracujących w mieście.
W ostatnich dniach wojewoda dolnośląski unieważnił jednak uchwałę. – Regulacje porządkowe przyjmowane przez rady gmin nie mogą być regulacjami, które są w kompetencjach państwa – stwierdził. W międzyczasie inni samorządowcy w Polsce dołączyli do apelu ws. obowiązkowych szczepień.
Tak samo jak tydzień temu i dwa tygodnie temu, i rok temu. Czyli zmęczony pandemią. Ale tak naprawdę naszym celem nie były obowiązkowe szczepienia, tylko żeby jak najszybciej, w jak najkrótszym czasie wyszczepić jak największą liczbę mieszkańców Wałbrzycha.
Uznaliśmy, że to konieczne w oparciu o nasze doświadczenie, które jest większe niż w innych miastach. Od stycznia prowadzimy masowe punkty szczepień, znacznie wcześniej niż gdzie indziej. Nasze obserwacje już kilka tygodni temu wyraźnie wskazywały, i teraz tylko się to potwierdza, że gotowość do szczepienia się wśród naszych rodaków jest zdecydowanie niższa niż ta, która pozwoliłaby na uzyskanie odporności populacyjnej. Nie w drodze tragicznej w skutkach metody przechorowania, tylko w drodze szczepień.
Na dziś gotowość jest taka, że 21 mln Polaków nie zarejestrowało się i nie zaszczepiło.
To dużo czy mało?
To jest strasznie dużo. W tej chwili mamy mniej więcej 40 kilka procent osób, które zaszczepiło się pierwszą lub drugą dawką oraz około 50 proc., które się zarejestrowało. To oznacza, że do bezpiecznego poziomu 70-80 proc. brakuje nam ok. 30 proc.
Oczywiście jest jakiś udział odporności po przechorowaniu, ale są wątpliwości od jakiego poziomu przeciwciał dany osobnik jest zabezpieczony. Niezależnie od tego kilkanaście milionów ludzi, którzy powinni się zaszczepić, nie zaszczepiło się. Czy uda nam się to zmienić w trakcie dwóch miesięcy wakacji? Ja twierdzę, że nie. Dlatego naszym celem w Wałbrzychu było zaszczepienie maksymalnej liczby osób w krótkim czasie.
Jak Pan odebrał decyzję wojewody dolnośląskiego?
Trochę się jej spodziewaliśmy, jednak jest jakiś rodzaj zawodu i rozczarowania. Dobrze współpracuję z panem wojewodą, znamy się. Pan wojewoda powiedział, że idea była słuszna, za mało się szczepimy, ale ustawa o samorządzie nie daje nam takich uprawnień i Rada Miasta nie miała prawa podejmować decyzji, które nie leżą w jej kompetencji. A my uważamy inaczej.
Gdyby ci, którzy mają prawo i obowiązek podejmować takie działania, podjęli je, to pewnie nie uciekalibyśmy się do nadzwyczajnych, niestandardowych rozwiązań.
Wysłaliśmy już do Ministra Zdrowia drugą uchwałę tej samej Rady Miasta, która zawiera apel o wpisanie Covid-19 na listę chorób o obowiązkowym szczepieniu.
Analizujemy to. Ale nie chodzi nam o fałszywe zainteresowanie tematem. Ono już się zdarzyło. Uchwała podjęta przez grupę radnych z nie najważniejszego miasta w Polsce spowodowała ogólnopaństwową, żywą dyskusję o szczepieniach. Czy bez tej uchwały rozmawialibyśmy, ilu jest niezaszczepionych? Przypuszczalnie nie.
Bardzo nie spodobało się to antyszczepionkowcom. Dostawał Pan groźby, nazywali pana dr. Mengele, oblegali pana dom, przydzielono Panu ochronę policji. Jak Pan odebrał takie reakcje?
Nie przeceniałbym znaczenia i liczebności tej hałaśliwej grupy, która gotowa jest jechać 300 km na drugi koniec Polski, żeby demonstrować takie, czy inne poglądy. To jest barwne, kuszące, żeby o tym mówić, ale na miłość boską, nie o to kompletnie chodzi.
Nie. O czym miałbym z nią rozmawiać? Mógłbym porozmawiać z kimś, kto przed rozmową ze mną przeczytałby trzy książki po 100 stron, np. na temat immunologii, wirusologii i chorób zakaźnych. I tak byłaby to ok. 1/10 tego, co należy przeczytać, żeby publicznie wypowiadać się o tych zjawiskach. Żadna z tych osób nie przeczytała nawet 10 stron z takich podręczników.
Oni uważają, że to wszystko samo w sobie jest fałszywe. To o czym mamy rozmawiać? Ja skończyłem 6 lat studiów, mam 36 lat praktyki, trzy specjalizacje, doktorat, o czym ja mam z tą osobą rozmawiać? Powtarzam – o czym?
Ostatnią redutą, nie tylko w Polsce, w pozycji wiedzy, nauki, faktów, jest medycyna. Są już generałowie po przyspieszonym szkoleniu, ministrowie bez wyższych studiów itd. Jeszcze nie ma przyspieszonych studiów medycznych, dwutygodniowych. Z naciskiem na "jeszcze”. Nie wiem, czym to się skończy.
Jeśli będziemy udawać, że mamy prawo uczestniczyć w debacie z ludźmi pozbawionymi elementarnej wiedzy, to znaczy, że zachęcamy ich do tego, żeby to czynili. Oni powinni być ignorowani, izolowani i kierowani do szkół. Jeśli takie osoby zapraszane są do wysłuchania sejmowego, stacje radiowe i telewizyjne zapraszają je do dyskusji, to legitymizują głupotę, brak wiedzy.
Ostatnio oblegali też dom prezydenta Poznania, protestowali w Szczecinie, widać ich coraz bardziej.
Ta grupa jest hałaśliwa, czasem narzuca narrację, ale nie jest to aż tak groźne. Znacznie poważniejsze znaczenie ma wielkość tej milczącej grupy, która nie jest agresywna, nie ma w sobie tyle złych emocji, nie jest gotowa jechać do kogokolwiek protestować, czy pisać obraźliwe teksty. Ale jest o tyle niebezpieczna, że albo się waha, albo uważa, że jeszcze się nie zaszczepi, albo jest podatna na pseudoteorie naukowe i stwierdza, że trochę się obawia. Ta grupa jest mało widoczna, ale ogromnie wpływa na kondycję zdrowia publicznego.
Skąd według Pana w Polsce taka jej niechęć?
Myślę, że to pokłosie kilku czynników. Po pierwsze ludzie otrzymywali rozbieżne sygnały od tzw. elit politycznych. Pan prezydent się wahał, ministrowie chwalili się tym, że nie będą się szczepić, parlamentarzyści występowali w państwowej telewizji mówiąc, że nie noszą masek. Sygnały ze środowisk religijnych też były niejednoznaczne, a czasami wręcz przeciwne.
Pewnie ogólny poziom wiedzy medycznej w Polsce też nie jest najwyższy. Poza tym żyjemy w czasach, gdy wszystko można zakwestionować, każdy wszystko może. Jesteśmy świadkami błyskawicznych karier od studenta do profesora, w ciągu kilku miesięcy od kaprala do generała. Tzw. osoby publiczne szczycą się tym, że wszystko mogą. Na margines schodzą opinie, że trzeba mieć weryfikowany dorobek naukowy, że trzeba coś udowodnić na faktach.
To wszystko budzi brak zaufania. Ktoś przeczyta cztery zdania w jakimś marginalnym portalu i stwierdza, że stał się specjalistą od szczepionek. Do tego jest Internet. I dało to taki rezultat.
Zaskoczyło Pana, że ta grupa jest tak duża?
Zaskoczyło mnie to, że państwo tak biernie i ociężale ruszyło do walki o umysły i serca ludzi, jeśli chodzi o szczepionki. Od kilku miesięcy mamy jakąś niemrawą kampanię. Teraz jest tego nieco więcej. Ale ja obserwuję to, co dzieje się w Ameryce. Tam prezydent codziennie jest zaangażowany. Wygłasza kolejne apele, zachęty, żeby się szczepić. Nikomu nie przyjdzie do głowy, by prezydent puszczał oko do antyszczepionkowców stwierdzeniami, że ja się nie zaszczepię, bo nie.
Gdy Donald Trump stracił stanowisko, wszystko się tam zmieniło. I dziś są na najlepszej drodze, jako pierwszy wielki kraj, do pokonania wirusa.
Również w Wielkiej Brytanii udowodnili, że walka z pandemią była ich priorytetem. Johnson codziennie pokazywał się ze szczepionką - u nas inne rzeczy były ważniejsze.
Co rządzący powinni zrobić?
Porzucić wszystko, co ich zajmuje do tej pory i ruszyć w Polskę. Każdy minister, wiceminister, dyrektor, poseł, senator powinien to zrobić. Trzeba docierać do najdalszych zakątków małych miast, wsi. Nasz wojewoda dolnośląski jeździ, zachęca, robi co może. I Dolny Śląsk całkiem nieźle wygląda na mapie szczepień. Ale to wciąż za mało.
Nie wiem tylko, czy jest jakiś modus operandi, który by zmienił podejście ludzi. Myślę, że będzie z tym trudno. Stąd opinia naszych radnych, że nie ma już czasu na wprowadzanie czegoś nowego, że być może trzeba myśleć o szczepieniach obowiązkowych.
Wielu epidemiologów w Polsce potwierdza w swoich wypowiedziach, że prawdopodobnie nie unikniemy tego narzędzia, jeśli naprawdę chcemy uzyskać odporność populacyjną.
Niektóre kraje stosują zachęty, bonusy. Co oprócz pomysłu obowiązkowych szczepień robi Wałbrzych?
Wprowadziliśmy obniżki cen biletów o 50 proc. Na baseny, do muzeów, do Zamku Książ. Oczywiście będziemy stosować jeszcze inne zachęty, być może narzędzia jeszcze bardziej atrakcyjne materialnie. Czy to jest skuteczne? Nie potrafię powiedzieć. Ale robimy wszystko, co możliwe. W Wałbrzychu liczba osób zaszczepionych jest większa niż przeciętnie.
Ile?
Wydaje się, że już przekroczyliśmy 50 proc. A zarejestrowanych jest blisko 60 proc. Ale to ciągle za mało. Mówi się, że przy wariancie indyjskim powinno być minimum 80 proc. Zobaczymy.
Dyrektorzy, kierownicy instytucji podległych miastu tworzą wewnątrz instytucji pakiety nagród materialnych dla tych, którzy się szczepią. Jednocześnie tworzymy certyfikaty bezpiecznego miejsca. Wszędzie tam, gdzie wiąże się to z kontaktem z interesantami, turystami, widzami, tworzymy zespoły osób, które są zaszczepione i bezpieczne. Osoby, które z jakichś powodów nie są, wykonują inną pracę bez kontaktu z osobami z zewnątrz.
A jeśli dyrektor, kierownik ważnej instytucji nie chce się zaszczepić?
Rozmawiamy, przekonujemy, edukujemy. Osiągamy dość dobre rezultaty. Ale to wciąż za mało, bo instytucje miejskie to ok. 1000 osób. A nam chodzi o kolejnych 40 tys. Ale każdy kolejny krok w tym kierunku jest ważny.
Tu nie chodzi o kwestię zadowolenia. Uważam, że jakaś forma obowiązkowych szczepień jest nieuchronna. Chyba, że w strategii godzenia się na kompromis ze środowiskami hałaśliwymi o bardzo kontrowersyjnych poglądach, zgodzimy się na to, że nabierzemy odporności populacyjnej poprzez przechorowanie. Czyli zgodzimy się na kolejne dziesiątki tysiące ofiar.
Wczoraj brałem udział w dyskusji z prof. Flisiakiem w jednej ze stacji radiowych, w tej dyskusji padały argumenty, że kolejny lockdown i kolejna fala itp. są niewyobrażalnie bardziej kosztowne niż zaszczepienie wszystkich mieszkańców.
Te pieniądze potrzebne są do leczenia innych chorób. Moim zdaniem państwo musi dokonywać rachunku ekonomicznego, również w służbie zdrowia. Wydajemy pieniądze na leczenie tych, którzy szczepiąc się, byliby bezpieczni. Tymczasem brakuje ich m.in. na nowatorską chemioterapię dla chorych onkologicznie czy chorych na raka piersi. To jest niesprawiedliwe, niehumanitarne, nieludzkie, niechrześcijańskie.
Burzy się pan jako lekarz?
Od kiedy pracuję w służbie zdrowia zawsze było mało pieniędzy. Zawsze mówiło się, że musimy oszczędzać, i to robimy. Ale to nie odbywa się bez ofiar. A teraz mamy pandemię, która kompletnie wywróciła do góry nogami cały system leczenia w Polsce. Nie możemy się po tym pozbierać. W wielu dziedzinach leczenia jest dziś prawdziwa katastrofa, są alarmistyczne wypowiedzi onkologów na temat drastycznej fali wzrostu chorych, co jest wynikiem braku diagnostyki w pandemii.
Dlatego zapytaliśmy pana ministra, dlaczego Covid-19 nie jest wpisany na listę chorób objętych obowiązkiem szczepienia. Czy ktoś może nam to wytłumaczyć? Skoro ta choroba zabrała w Polsce 70 tyś. ofiar i codziennie kilkuset Polaków ginie?
Co powiedziałby Pan dziś tym wszystkim, którzy nie chcą się szczepić?
Powiedziałbym, że na te chorobę nie ma żadnej odporności. Że byłem świadkiem straszliwych męczarni, straszliwego cierpienia wielu chorych, którzy umierali. Że w Wałbrzychu w pandemii zmarło 500 osób, a pewnie bilans jest niedoszacowany o drugie tyle. Że umierają osoby 30-40-letnie i nie wiemy, dlaczego nie potrafimy im pomóc. Że umarło bardzo wiele starszych osób, które mogły jeszcze cieszyć się życiem. Że ta choroba jest na tyle skomplikowana, że nie wiemy, jakie mogą być powikłania u tych, którzy przeżyją. I że najlepszych sposobem, na uniknięcie tego wszystkiego jest po prostu szczepionka.
Została zastosowana w setkach milionów przypadków na świecie. I jeśli nawet jeśli czasem występują objawy uboczne, one są w takiej liczbie, że trudno znaleźć związek. Trzeba się szczepić, żeby żyć i pozwolić innym żyć z nami bezpiecznie.