"Takich miejsc już nie ma". Małgorzata Halber i Justyna walczą o przetrwanie niezwykłego zakładu

Alicja Cembrowska
– To jest moje miejsce na ziemi i ja sobie nie wyobrażam, żebym miała pracować gdzieś indziej – mówi od razu na początku naszej rozmowy Justyna Tomczyk. Od 15 lat pracuje w małej rodzinnej firmie poligraficznej, która po długiej walce w czasie pandemii po prostu traci już oddech. Decyzja zapadła: zamykamy. Ale pani Justyna odpowiedziała: "Nie, nie zgadzam się, zrobię wszystko, by ocalić to miejsce". I robi razem z Małgorzatą Halber, ale o tym zaraz.
Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta/Archiwum prywatne
Plac Politechniki. Warszawskie zagłębie punktów ksero i druku. Kto był, ten kojarzy szyld na szyldzie. Ulica Jana i Jędrzeja Śniadeckich 23. Małe schodki prowadzą do niepozornego miejsca. Szybki rzut okiem na googlowskie mapy i już wiem, już kojarzę. Do Skan-Mir trafiłam kiedyś przypadkiem.


Krążyłam w tamtej okolicy i szukałam punktu, który wykonana usługę, która wtedy była dla mnie pilna. Nawet nie pamiętam dokładnie, co to było. Pamiętam, że w jednym punkcie zabrakło tuszu, w drugim też był jakiś problem. I zeszłam po tych schodkach. I wyszłam szczęśliwa, że tutaj się udało.
Archiwum prywatne
Teraz tej jednej z najstarszych firm poligraficznych w Warszawie, działającej od 31 lat, grozi bankructwo. Nie dlatego, że ludzie już nie drukują, nie bindują, nie kserują, nie potrzebują opraw i pieczątek. Dlatego, że pandemia, że jest jak małe dziecko, które rozwala pionki na planszy i odchodzi obrażone. A reszta uczestników tej upiornej gry na własną rękę musi ponownie wszystko poukładać.

Poligraficzna pasja od 31 lat

– Mój ojciec jako pierwszy założył w tej okolicy firmę. Z czasem zaczęło się to zmieniać, a firm przybywać. Właściciele innych punktów przychodzili do mojego ojca, a później do mnie i twierdzili, że nas wykoszą, bo mają pieniądze i wielkie maszyny. Mówili, że znikniemy. Do wybuchu pandemii się nie poddawaliśmy, nawet pomimo ogromnej konkurencji udało nam się utrzymać zakład. Nasi klienci nie pozwalali nam biedować, dopiero teraz zrobiło się bardzo ciężko – mówi Piotr Dankiewicz, który firmę przejął po tacie.

Justyna dodaje: – My nie jesteśmy jakimiś rekinami biznesu. Wokół nas są inne punkty poligraficzne, ale zapracowaliśmy sobie na to, żeby tutaj być przez tyle lat.

Mirosław Dankiewicz był drukarzem, poligrafem z wielką pasją i miłością do tego zawodu. Firmę założył w 1989 roku. Długo pracował sam. W 2007 roku w Skan-Mirze pojawiła się natomiast Justyna. Obserwując, z jaką pasją mówi o poligrafii, od razu dopytuję, czy zawsze tak było, czy uczyła się wcześniej tego zawodu...

Odpowiada ze śmiechem, że nie, do chwili podjęcia pracy u pana Mirosława, nie była związana z tą branżą. – Zawsze interesowałam się rękodziełem. Moja historia nie była związana z poligrafią, ale szukałam pracy i trafiłam tutaj. Jeszcze zdążyłam poznać pana Mirosława. To było ciekawe doświadczenie. Byłam przerażona, jak zobaczyłam, ilu rzeczy będę musiała się nauczyć. Wymiary, papier, pieczątki, wizytówki. Byłam totalnie przerażona, bałam się, że nie dam rady – opowiada Justyna.
Archiwum prywatne
Dodaje, że bardzo pomocne było podejście pana Mirosława, który uspokajał, że da sobie radę. – Powtarzał, że to nie jest sklep mięsny, tylko pracownia i trzeba będzie się postarać, ubrudzić się, bo to nie jest czysta robota. Na dłoniach zostają zacięcia od papieru, wszędzie jest tusz. Mam go na ubraniach, ale to też uświadamia ludziom, że cała historia dzieje się na zapleczu – wspomina.

Justyna przyznaje, że dostała niesamowitą okazję, żeby małymi kroczkami wdrażać się w ten nowy dla niej świat tuszów, karteczek, okładek, maszyn. Niestety pod okiem rzemieślnika pracowała zaledwie dwa miesiące. Mirosław Dankiewicz zmarł w 2007 roku, a firmę przejął jego syn.

Justyna: Firmę przejął pan Piotr i tak naprawdę razem się wszystkiego uczyliśmy, mieliśmy wiele obaw. Piotr też musiał ją poznać od podstaw.
Piotr: Ja NIC nie wiedziałem.
Justyna: Nic, kompletnie, był tak samo przerażony, jak ja.

To wspomnienie. Teraz ekspertka od poligraficznych zadań specjalnych mówi: "Mój szef stał się dla mnie przyjacielem po latach wspólnej pracy. Pracujemy we dwójkę. Nie wyobrażam sobie, żeby nasz zakład po 31 latach zniknął. Dlatego postanowiłam, że dołożę wszelkich starań, żeby przetrwał. Mimo że prywatnie miałam związane ręce. Z pomocą przyszła m.in. pani Małgosia Halber. Dlatego trwa zbiórka".

Takich sprężyn nie produkują


– Wróciłam z wolontariatu w Fokarium na Helu, poszłam do pani Justyny z kolejnym zeszytem i ona powiedziała, że prywatnie się ze mną skontaktuje w sprawie zamówienia, bo będą się zamykać. Przez pandemię jedynym rozwiązaniem dla nich było ogłoszenie bankructwa. Po prostu miałam poczucie, jakby mi się grunt osunął pod nogami – mówi w rozmowie z naTemat.pl Małgorzata Halber. To na jej wpis trafiłam na Facebooku. Napisała, że chce ratować Skan-Mir. Dlaczego? Chodzi o ludzi. I miasto.

– Od ponad 20 lat robię sobie sama zeszyty z przeznaczeniem na moje dzienniki. Dawno, dawno temu tak grubych zeszytów po prostu nie było. Pomyślałam też, że potrzebuję zeszyt, który będzie się składał z różnych kartek, które głównie pochodziły z warszawskich śmietników. Wymyśliłam, że najprościej byłoby złożyć taki zeszyt, korzystając z tego, że można różnego rodzaju druki bindować – opowiada Halber. Dawniej korzystała z dużych punktów ksero, jednak zeszyty się rozpadały. Gdy udało jej się znaleźć jeden zakład na ulicy Opaczewskiej i miała zlecić złożenie kartek, punkt się zamknął. Małgosia opowiada, że wtedy poznała pierwszą osobę prowadzącą małą działalność, której jej pomysł się bardzo spodobał i nawet oferowała udostępnienie własnego zbioru papeterii. Dowiedziała się też, że takie rzeczy po prostu da się zrobić. Trzeba tylko chcieć i mieć umiejętności.

– Minęło trochę czasu. Postanowiłam złożyć kolejny zeszyt i pomyślałam, że w tym celu pojadę w okolice Placu Politechniki, bo to tam jest największe skupisko punktów poligraficznych na niewielkiej powierzchni. Byłam chyba w pięciu punktach i odbijałam się od drzwi.

Nikt nie rozumiał, o co mi chodzi. To były takie duże, zarabiające, raczej nieodczuwające pandemii punkty. Nie rozumieli, co mam na myśli, gdy mówiłam, że chcę przyciąć papier, który przyniosłam. Słyszałam, że on jest przecież równy. Potem usłyszałam, że nie mają takiej grubej sprężyny. Później było jeszcze lepiej. W jednym miejscu dowiedziałam się, że u nich nie ma takiej sprężyny, bo w ogóle takich się nie produkuje. Co było bzdurą, bo na Opaczewskiej jakoś mieli taką wyprodukowaną – wspomina pisarka i rysowniczka.

Schodki w dół…

Gdy już traciła nadzieję i miała iść na tramwaj, zobaczyła jeszcze jedno miejsce. – Malutki, wchodziło się do niego po schodkach, super niepozorny punkcik. Pomyślałam, że tam to już na pewno się nie uda. Jeżeli w profesjonalnych, dużych punktach mnie nie wysłuchano i nic nie dało się robić, to tam na pewno nie będzie inaczej. Okazało się, że byłam w błędzie.
Czytaj także: Żeby zrobić sobie zdjęcie do paszportu, przylatują do tego warszawskiego zakładu nawet z Paryża czy Amsterdamu
Tam nie tylko mnie wysłuchano, ale dokładnie wiedziano, o co mi chodzi. I niewiele za to zapłaciłam. Wyszłam w szoku i to był Skan-Mir. Tak poznałam panią Justynę, która mi ten zeszyt złożyła i jak przyszłam z następnym kilka miesięcy później, to jej szef powiedział: "A, to pani od tego dziwnego zeszytu, pani zaczeka na koleżankę, bo ona umie to zrobić".

Małgosia zdradza, że jednak moment, w którym zachwyciła się panią Justyną, nastąpił chwilę później. Gdy pracownica powiedziała, że "pracuje tu, gdzie pracuje, bo kocha papier". – Miałam poczucie, że znalazłam bratnią duszę. Znaleźć kogoś, kto kocha papier, to naprawdę nie jest specjalnie łatwe.

Robienie zeszytów rozwinęło się natomiast w "Projekt Dobro" – i ta nazwa jest również tytułem zbiórki dla Skan-Miru. Małgorzata Halber podkreśla, że notatniki robiła i robi tylko dla znajomych – sama projektuje spersonalizowane okładki, składa kartki, a nieodłączną częścią procesu jest osobiste wręczenie gotowej pracy konkretnej osobie. Bo chodzi o relację, spotkanie, rozmowę, kontakt z drugim człowiekiem.
Archiwum prywatne
– Zeszyty zrobione są z uratowanego papieru. To jest papier, który znajduję na śmietnikach, więc nazwa tego "dobra" w tym projekcie jest bardzo, bardzo wieloznaczna. Gdyby nie pani Justyna i gdyby nie Skan-Mir, to ja bym tego po prostu nie zrobiła – mówi Małgosia. Dlatego aktywnie zaangażowała się w pomoc.

"Postanowiłam uratować firmę, proszę trzymać kciuki"

– Byłam pewna, że już nie da się im pomóc, a potem było jak w filmie. Nagle w czwartek, to było 6 maja, pani Justyna do mnie pisze: "Pani Gosiu, niech pani trzyma za mnie kciuki, bo ja postanowiłam uratować firmę". Pomyślałam, co to jest za osoba w ogóle, która pracuje tam 15 lat, powiedziała, że nigdzie indziej nie chce pracować i postanowiła na siebie wziąć kredyt, żeby spłacić te długi. Poprosiła, żebym trzymała kciuki, bo ma zerową zdolność kredytową – wspomina Halber.

Po wizycie w banku okazało się, że owszem, Justyna mogłaby dostać kredyt, ale o połowę mniejszy, ze strasznie wysokim oprocentowaniem i ubezpieczeniem. Na tym jednak się nie kończy, a właściwie zaczyna się nowa historia Skan-Miru.

– Pani Justyna tak natchnęła swoją postawą, dla mnie to jest coś niesamowitego. Takich historii, że pracownik chce ratować firmę, wziąć na siebie kredyt, bo nie chce pracować nigdzie indziej, bo tam jest najlepiej, po prostu nie ma. Dlatego zaproponowałam, że robimy zbiórkę i na tyle, na ile będę mogła, wszystkimi swoimi kanałami i siłami postaram się pomóc – mówi Małgosia Halber. Justyna dodaje: – Starałam się, ale moje możliwości finansowe i zobowiązania niestety nie pozwoliły mi nawet w jakieś części tego spłacać, czy wziąć kredyt, więc nie miałam wyjścia. Miałam związane ręce. Zbiórka okazała się ratunkiem w sprawie tego zadłużenia. Są takie sytuacje, że mimo że człowiek chce, że się stara, to jednak nie jest to wystarczające.

Co jednak ważne – i co podkreślają w rozmowie Małgorzata Halber i Justyna Tomczyk – zbiórka nie jest jednostronna.

Małgorzata Halber: – Istnieje możliwość zrobienia wpłaty na poczet przyszłego zamówienia. Potem wystarczy napisać do pani Justyny z potwierdzeniem przelewu i ustalić, w jakim okresie można wykorzystać wpłaconą kwotę. To nie dzieje się jak w wielkich korporacjach, chodzi o kontakt drugim człowiekiem. Bo tu nie chodzi o to, żeby wciągnąć kasę, tylko żeby były pieniądze na teraz. Na wykupienie długów.

Justyna Tomczyk: – Jesteśmy w stanie uzgodnić z klientem i w określonym czasie zrealizować zlecenie na podstawie dokonanej na zrzutkę wpłaty. To nie jest tylko jednostronne wołanie o pomoc, chcemy pracować. To jest świadczenie naszych usług.

Miłość do poligrafii

– Poligrafię poznałam od podszewki i pokochałam. Ta firma to moje miejsce na ziemi i nie wyobrażam sobie, żebym miała pracować w innym miejscu. Mam nadzieję, że te usługi, które wykonujemy i które różnią się od usług w innych punktach, że uda się to utrzymać, że nie znikniemy. To jest obecnie mój najważniejszy cel – mówi Justyna.

Czym wyróżnia się Skan-Mir na tle konkurencji? Na pewno absolutnie indywidualnym podejściem do klienta i wykonaniem każdego zlecenia. Nawet tego najmniejszego. To szczególnie ważne, gdy pomyślimy, że klienci takich miejsc to często osoby starsze, wykluczone, które nieraz nie mają dostępu do komputera.
Archiwum prywatne
– Starsze osoby, to jest naprawdę niesamowite, potrafią przyjść z małą karteczką, bo mają wyjątkową okazję, 60. rocznicę ślubu i potrzebują 2-3 zaproszenia czy powiadomienia. Oni przychodzą i jeszcze przepraszają, że zawracają głowę czymś takim, a my zawsze staramy się im tłumaczyć, że to jest zlecenie, więc nie patrzymy czy kartek jest sto, czy jest jedna.

W zamian za to zdarzały się bułeczki z makiem czy inne drobne podarki… To jest taka forma wdzięczności od starszych osób, że nie są przegonieni, że nikt nie patrzy na nich krzywo. My takich klientów nie odsyłamy. Robimy jednostkowe zlecenia – opowiada Justyna.

Podaje również przykład częstych sytuacji, gdy starsze osoby muszą mieć jakiś dokument w formie cyfrowej, a nie wiedzą, jak to zrobić. – Nie tłumaczę takiej osobie, że coś ma przepisywać, zeskanować… Mówię "proszę mi to dać, ja to zrobię", żeby oni się nie martwili.

Takie podejście do klientów sprawiło, że Warszawiacy polecają sobie Skan-Mir – miejsce specjalizujące się w zleceniach innych, dziwnych i niezwykłych. Dużych i małych. Miejsce, w którym Powstańcy Warszawscy od zawsze kserują i drukują za darmo. Miejsce, z którego usług korzystają mniejsze i większe przedsiębiorstwa, ambasady, kancelarie prawne i notarialne.

– Niektórzy klienci przenieśli się za granicę ze swoją działalnością, a i tak nam wysyłają zlecenia – mówi Piotr Dankiewicz. A Justyna komentuje: – Ludzie polecają nas innym, bo wiedzą, że rzeczy niemożliwe robimy od ręki, a na cuda trzeba tylko poczekać. Tak to u nas działa, że chcemy pomóc każdemu klientowi. Klient jest dla nas najważniejszy, a że jesteśmy rzemieślnikami, a to jest nasza pracowania, to staramy się jak najlepiej współpracować, żeby klient wszedł, opowiedział nam o swoim zleceniu i wrócił.

I dodaje ze śmiechem: – Niejednokrotnie słyszałam, że "jeju, pani Justyno, uratowała mi pani życie". Od pani Małgosi też to usłyszałam. To też jedna z takich klientek, która już straciła nadzieję, ale weszła do nas, do naszego, jak ja to mówię, punktu ze skansenu, bo u nas rzeczywiście czas się zatrzymał.

"Byłem już wszędzie, pomocy!"

Kobieta podkreśla, że jest jeszcze coś, co sprawia, że ta pracowania poligraficzna jest wyjątkowa – obecność introligatora. – Jeżeli klient potrzebuje oprawić wyjątkowe wspomnienia, chciałby do tego użyć doskonałej skóry, wytłoczyć napis, to my to zrobimy. Zazwyczaj inne punkty tego nie oferują. Współpracujemy z introligatorem i bardzo sobie to cenimy.

Na obecnym rynku takie usługi nie są powszechne. Wielu przedsiębiorców skupia się na zleceniach hurtowych, dużych, bo zwyczajnie na nich zarabia się najlepiej. – U nas wygląda to inaczej. Wyjątkowe zlecenia, jak oprawy czy pamiętniki naszych klientów, gdzie współpracujemy z introligatorem, to są niestety nieraz godziny, dni… To są bardzo indywidualne, jednostkowe zlecenia – mówi Justyna.

Przykład? Justyna opisuje sytuację z ostatnich tygodni.

To było bardzo drobne zlecenie, ale zostało mi w pamięci. Klient był u nas pierwszy raz, "z ulicy", ale wzruszył mnie i zależało mi, żeby podarować mu coś wyjątkowego. Wspólnie z małżonką przygotował tekst życzeń dla swojego syna, który kończył 18 rok życia.

Przekazałam mu rady, podzieliłam się swoim doświadczeniem. Tekst pomogłam wkomponować na większym formacie.

Pracowaliśmy nad tym dwa dni, ale zdążyliśmy. Oprawę wykonał nasz znajomy introligator. Wczułam się w sytuację klienta i starałam się jak najszybciej zdobyć inny papier, zrobić układ i to miało dla mnie ogromne znaczenie.

Klient bardzo to docenił, powiedział, że uratowałam mu życie, bo nikt nie był w stanie tego zrealizować i to tak szybko. Dodam, że oczywiście w tym czasie miałam też inne zlecenia, więc wymagało to dużej organizacji. Dużo jest takich właśnie "emocjonalnych" zleceń. Bardzo nas wzrusza, jak klient przyjdzie do nas i po prostu powie, że był wszędzie, ale słyszał, że tylko u nas może to zrobić. Od razu wiem, po co pracuję. Takie słowa bardzo dobrze to na mnie działają (śmiech).

Justyna również sama projektuje i wykonuje zaproszenia. Jak mówi, "są to umiejętności, które nabyła poza firmą", ale często je wykorzystuje. Zależy jej, żeby do zamówień dodawać coś od siebie, "indywidualny pierwiastek", żeby Skan-Mir był miejscem wyjątkowym. Dlatego nie pracuje od 9 do 17. Wieczorem potrafi klientowi wysłać maila z nowym pomysłem czy rozwiązaniem.

Wspierajmy rzemieślników

Małgorzata Halber komentuje: – Dlaczego walczę o takie miejsca? Bo ja lubię to miasto i uważam, że jest ono zarządzane w bardzo bezduszny sposób. I nie bierze się w nim pod uwagę ludzi innych niż ci, którzy przyjechali tutaj, żeby zarabiać bardzo duże pieniądze. Miasto Warszawa w ogóle nie oferuje preferencyjnych stawek czynszu dla rzemieślników.

Prezydent Trzaskowski lubi robić sobie zdjęcia z szewcem gdzieś tam na Pradze, ale jak przychodzi co do czego, to nikt tych osób nie chroni. Nie będę teraz siedziała i nadawała na prezydenta Trzaskowskiego, że jest zły, tylko będę się zastanawiała, co mogę zrobić, żeby uratować jakieś miejsce.
Małgorzata Halber

Gdy rozmawiałam z właścicielem Skan-Mir i panią Justyną po założeniu zbiórki, pan Piotr powiedział, że on nie czuje, że ma zakład poligraficzny, on się przede wszystkim czuje rzemieślnikiem.

Rzemieślnik zawsze będzie miał mniejszą płynność finansową niż duzi gracze, którzy mają 7 wielkich maszyn i będą hurtowo trzaskali druki i oprawy. Oni nie przyjmą takiego zamówienia jak ode mnie.

Halber planuje działania, które wesprą zbiórkę i pomogą przetrwać niewielkiej pracowni, do której wchodzi się po schodkach. I która "ratuje ludzi". A raczej ich wspomnienia w pamiętnikach, zaproszeniach na najważniejsze wydarzenia w życiu, notatkach, które otwierają drzwi do wielkiego świata.

– Mam nadzieję, że uda mi się zachować poligraficzną tradycję. Poligrafią się po prostu żyje i dlatego ja nie zamierzam z tego zrezygnować – mówi Justyna.

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl