Polacy roztyli się w pandemii. Na wadze przybrał niemal co drugi z nas – średnio prawie 6 kilo

Helena Łygas
Przyczyny są banalne: pizza, czekolada, piwo i praca zdalna. Ale powody już takie nie są. Niektórzy w pandemii zajadali stres, niepokój i samotność. Inni, wykończeni przymusowym zamknięciem, nie mieli siły na nic poza serialem. Paradoksalnie pandemiczne tycie w niektórych przypadkach miało i swoje korzyści.
Restauracje pozamykano, a na ulice masowo wyjechali dostawcy jedzenia na wynos (zdjęcie ilustracyjne) fot. Krzysztof Mazur / Agencja Gazeta
Na początku pierwszego lockdownu plany mieliśmy ambitne, a ambicje — wielkie. Z nastawieniem godnym Polly Anny i neofity coachingu zarazem, widzieliśmy siebie gotujących na parze, zaczynających dzień od cardio, a kończących wyciszającą jogą. Mieliśmy znaleźć czas na czytanie, naukę hiszpańskiego i domowe spa.

Szybko okazało się jednak, że przesiadywanie całe dnie w czterech ścianach bywa trudne psychicznie, a co za tym idzie — demotywujące. Upiekliśmy pandemiczny chleb, kupiliśmy kilka kwiatów do domu i zrezygnowani zasiedliśmy na kanapach. Na efekty nie trzeba było długo czekać.


Z badania Ipsosu COVID 365+ wynika, że przez ostatni rok na wadze przybrało aż 42 proc. z nas. I to wcale nie mało, bo średnio utyliśmy aż o 5,7 kilograma. Można się tylko domyślać, o ile wzrósł tym samym odsetek osób z nadwagą lub otyłością, których już przed pandemią było w Polsce 61 proc.

Znalezienie osób, które w pandemii przybrały na wadze i to więcej, niż statystyczne 5,7 kilo, okazuje się banalne. W kilka minut dostaję kilkadziesiąt wiadomości. Wydaje się, że o tyciu chcą rozmawiać wszyscy. Może trochę na zasadzie spowiedzi?

Bombardowani fit propagandą już dawno nauczyliśmy się instynktownie traktować tycie w kategorii kary za grzechy. Moje kilogramy, moja wina, moja bardzo wielka wina — myślimy. Tyle że z rozmów szybko wynika, że powody pandemicznego tycia są nieco bardziej złożone niż "nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu".

Bicycle Club


Choćby Marcin. W przeciwieństwie do COVID-owych piekarzy chleb w domu robi już od ładnych paru lat, więc postanowił iść o krok dalej i kupił piec do pizzy. No i zaczął eksperymentować. Od początku pandemii utył 9 kilo. Jak na miłośnika pieczenia i glutenu przystało, już wcześniej zdarzały mu się wahania wagi. Zaczynał więcej chodzić, ograniczał słodycze i samo schodziło. Teraz nie idzie.

— Mieszkam sam, przestałem chodzić na randki, przez ostatni rok rzadko widywałem się ze znajomymi. Nie mogę znaleźć w sobie motywacji. Wiesz, takiej, że sam dla siebie. Mi ten brzuch w siedzeniu w domu nie przeszkadza. Kupiłem rower i mam nadzieję, że to będzie impuls — tłumaczy Marcin.

Dla Gośki rower jest nie impulsem, ale środkiem do celu. Pokazuje mi trasę którą zrobiła w weekend — 92 kilometry w pięć godzin robi wrażenie. Jechała z okolic Władysławowa na Hel.

Po trzech miesiącach bez pizzy, alkoholu i słodyczy nie schudła ani jednego z ośmiu dodatkowych kilogramów i stwierdziła, że dość tej katorgi. Woli ostro trenować niż dalej ograniczać jedzenie. Wyszła z prostego założenia — że schudnie w ten sam sposób, w jaki utyła. Tymczasem waga zamiast spadać, po prostu się zatrzymała.

— Może to i dziecinne, ale pociesza mnie widok ludzi na ulicach w przyciasnych ciuchach, bo wiem, że nie tylko ja mam ten problem. Chociaż brak efektów demotywuje. Myślę, że realnie będę potrzebowała ponad roku, żeby zbliżyć się do wagi sprzed pandemii.
Jeszcze w styczniu 2020 roku Gośka chodziła na siłownię dwa razy w tygodniu. Potem poleciała na urlop do Azji, a gdy wróciła, zaczął się lockdown.

Wszystkie wieczory zaczęły wyglądać podobnie — puzzle albo Netflix. Potem w ramach solidarności z właścicielami restauracji zaczęła zamawiać jedzenie na wynos. I jej biznes dotknęła pandemia, więc chciała pomóc innym.

— Jasne, że sobie folgowałam. Pizza, piwo, słodycze, ale starałam się nie być dla siebie surowa. Sporo się stresowałam, a po kilku kawałkach margherity i dwóch browarach czułam się lepiej. Potem zamawianie jedzenia weszło mi w nawyk, tym bardziej, że byłam już tak wykończona home office, że nie miałam najmniejszej ochoty wstawać od laptopa, żeby przejść sześć kroków do kuchni i stać przy garach.
Podejście do odchudzania przed rowerem w pandemii miała jedno. Ćwiczyła przez miesiąc, skacząc na macie na wzór trenerki z ekranu, ale potem dopadła ją angina. Po chorobie długo była osłabiona i do ćwiczeń już nie wróciła. Mimo wszystko Gośka widzi plusy dodatkowych kilogramów.

— Mam 36 lat, a jeszcze dwa lata temu zdarzało mi się spojrzeć w lustro i stwierdzić, że okropnie wyglądam i nie mam ochoty wychodzić z domu i pokazywać się ludziom. W pandemii myślałam o swoim wyglądzie na zasadzie: tyję, trochę się zaniedbałam, ale to żadna tragedia, ludzie tracą pracę, ich bliscy umierają. Myślę, że ten dystans do tego, jak wyglądam, już ze mną zostanie. Nie załamuję rąk, nie mam zamiaru katować się restrykcyjnymi dietami.
Czytaj także: Gdy mamusia wyzywa od "grubych świń". Tak Polki niszczą swoje córki

Tycie utajone


Magda, że utyła, długo nie zauważała. Spodnie na gumkę, home office. Wydawało się jej co prawda, że jest jej więcej, ale zakładała, że jak zwykle spuchła przed okresem. Tyle że kolejny już okres się skończył, a woda jakoś z niej nie zeszła.

— Na początku lockdownu zwyczajnie bałam się zakażenia, robiłam wielkie zakupy raz na dwa tygodnie. Wyjście do Żabki pod blokiem było pretekstem, żeby nie siedzieć cały dzień w zamknięciu. No a jak już poszłam, kupowałam słodycze, trochę na zasadzie poprawienia sobie humoru. Siedzisz sama, cały dzień przed kompem, z ludźmi się nie widzisz, do kina ani na basen nie pójdziesz, ale możesz zjeść tego batonika albo łyżkę nutelli i robi się trochę milej.

Potem był powrót do biura, za ciasne spodnie i staniki. Magda ograniczyła słodycze, tyle że potem do domu wrócił jej narzeczony, który pracuje na statkach.

— Czasem nie widzimy się kilka miesięcy, więc kiedy wraca, zawsze jest święto. Akurat otworzyli wtedy knajpy, więc właściwie codziennie chodziliśmy na miasto coś zjeść, do domu kupowaliśmy wino.

Magda nie wie dokładnie, ile przytyła w trakcie pandemii, bo kiedy ważyła najwięcej, wolała nie wchodzić na wagę. Wie za to, że teraz do nadwagi brakuje jej dwa kilo, więc wcześniej pewnie o nią zahaczyła. To o tyle duży skok, że w skali BMI zawsze bliżej było jej raczej do niedowagi.

W styczniu, gdy jej narzeczony był już na morzu, straciła pracę. Psychicznie radziła sobie fatalnie. Już wcześniej leczyła się na depresję, ale lekarz wypisał jej dodatkowo leki przeciwlękowe. Nie mogła po nich jeść, miska owsianki albo ryżu z warzywami wystarczała jej na cały dzień.

Żeby nie siedzieć sama, pojechała na kilka tygodni do domu rodzinnego. A mama, jak to mama, pilnowała, żeby Magda dobrze jadła i dobrze spała. Znów przytyła.

— Pomijając pandemię staram się tłumaczyć sobie to tak, że nie mam już 20 lat, więc to normalne, że metabolizm zwalnia i trudno będzie mi schudnąć do wagi sprzed pandemii. Chciałabym podchodzić do siebie z większą łagodnością, ale po prostu nie czuję się dobrze. I to nie jest kwestia estetyki, tylko wygody — zastanawianie się, jak się ubrać, żeby nie pokazywać wylewających się ze spodni boczków, nie jest fajne. Seks też jest gorszy, kiedy nie czuję się atrakcyjna.

Zarzeka się, że nie chodzi o brak akceptacji swojego ciała. Pogodziła się z tym, że ma figurę "jabłka", więc niezależnie od wagi ma zaokrąglony brzuch i małe wcięcie w talii. Albo z tym, że ma pucułowate policzki czy waży 48 czy 58 kilo.

— Akceptować mogę to, czego nie mogę zmienić.

Wielkiego planu odchudzania Magda na razie nie ma. Może też trochę dlatego, że nie ma na nie na razie siły. Chce zadbać raczej o zdrowie — i psychiczne, i fizyczne.
Czytaj także: Terror body positive. Ta rewolucja zaczyna pożerać własny ogon

Silna wola i masochizm


Natalii trudno policzyć, ile właściwie utyła, bo przez ponad rok zdążyła już przejść dwa razy na dietę. Za pierwszym razem waga wróciła po kilku miesiącach. Za drugim po utracie kilku kilogramów stanęła w miejscu. Liczymy więc razem.

Najcięższa była w sierpniu rok temu — ważyła wtedy o 11 kilo więcej niż w styczniu 2020 roku. Obecnie ma 5 nadprogramowych kilogramów w stosunku do wagi sprzed pandemii.

— Odchudzałam się często, mimo że przed pandemią nigdy nie miałam nadwagi. Zawsze stawiałam sobie mało realistyczne cele. Zazwyczaj 55 kilo — przy moim wzroście to już niedowaga. Jak się można domyślić, nigdy tej "wymarzonej" wagi nie utrzymywałam dłużej niż kilka miesięcy.

Natalia mówi, że teraz byłaby zadowolona z 65 kilo. I że to zasługa pandemii. Przestała wymagać od siebie za dużo.

— Wiem, że nie będę wyglądała jak modelka, a jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że wystarczy tylko "silna wola" i po prostu jestem "za słaba". Bycie całe życie na restrykcyjnej diecie to nie jest przejaw silnej woli, tylko masochizmu. Postrzegałam siebie jako grubą, bo zawsze miałam pulchne ramiona. Dziś patrzę na zdjęcia sprzed dwóch lat i widzę, że byłam zgrabną dziewczyną, której problem polegał na tym, że nie umiała się od siebie odwalić.

Natalia nigdy nie przepadała za sportem, ale zawsze dużo chodziła. Zazwyczaj wysiadała kilka przystanków wcześniej z autobusu, żeby przejść się do domu, oczyścić głowę po pracy. Poza tym zakupy, kino, spotkania ze znajomymi.

Jeśli nie masz samochodu, a mieszkasz w dużym mieście, siłą rzeczy przechodzisz kilka kilometrów dziennie i to raczej 4 niż 2. W pandemii odeszła jej właściwie jedyna aktywność fizyczna. Doszło za to jedzenie byle czego i wino.

— Kiedy chodziłam do pracy, szykowałam sobie posiłki. Pracując w domu miałam poczucie, że przecież zawsze coś jest w lodówce, więc głodna nie będę. W moim przypadku kończy się to często jedzeniem kanapek na śniadanie i na obiad, bo tak jest najszybciej. Jeśli byłam głodna, jadłam kawałek sera albo kilka ptasich mleczek. Zdrową dietą bym tego nie nazwała.

Z piciem u Natalii było podobnie jak u Gosi. Dużo lęku, frustracji, a przecież można otworzyć butelkę wina i się wyluzować.

— Pomijając już kalorie, picie w pandemii jest mega zdradliwe. Wypijałam dwa kieliszki czerwonego wina, czułam się od tego lepiej i jednocześnie wiedziałam, że po takiej ilości nie będę miała kaca, za to łatwiej będzie mi zasnąć. Przychodzi kolejny wieczór i myślisz — przecież nie ma konsekwencji, co z tego, że wczoraj też piłam. Przystopowałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że zaczęłam pić właściwie codziennie — mówi Natalia.

Paradoksalnie czuje się z 5 dodatkowymi kilogramami okej, chyba też dlatego, że pamięta, jak wyglądała i czuła się ważąc o 11 kilo więcej niż przed pandemią. Jasne, że chce schudnąć, ale nic na siłę.

— Jeżdżę na rolkach, staram się jeść zdrowe śniadania — ciemny chleb, jajka, warzywa. Ograniczyłam słodzone napoje. Z obiadami bywa różnie, często nie mam czasu gotować. Zobaczymy, czy mi się uda. Wymagania mam minimalne, chciałabym tylko pozbyć się fałdy na brzuchu i zmieścić w ulubioną sukienkę w maki. Wcześniej bym się katowała, byleby tylko wrócić do dawnej wagi.

Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Czytaj także: Publiczne ważenie, czyli jak polska szkoła urządza dzieciom festiwal wstydu