Krew, pot i Shein. Sklep online z Chin, który pokochały polskie nastolatki, ma swoje za uszami
Dopiero od niedawna jakiekolwiek informacje o Shein - chińskim gigancie branży odzieżowej, którego tanie, poliestrowe ciuchy są wysyłane na cały świat - przebijają się do mainstreamu. Shein doszło do idących w dziesiątki miliardy obrotów po cichu. Mało kto po trzydziestce słyszał o marce, która wzięła standardy fast-fashion stworzone przez Zarę, by doprowadzić je do kapitalistycznej perfekcji. Tyle że w tym przypadku perfekcja to też skrajne wynaturzenie.
W 2020 roku dochody chińskiego giganta wyniosły 40 miliardów złotych. Prognozy na 2021 są więcej niż obiecujące, bowiem zdaniem ekspertów sklep działający wyłącznie online zarobi dwa razy więcej - ponad 80 miliardów złotych.
Zważywszy na ekstremalnie niskie ceny towarów, niewykluczone, że Shein wyrasta cichaczem na światowego lidera rynku odzieżowego.
Nie znasz Shein? Za to Shein chce poznać ciebie.
Wiosną 2018 zapytałam koleżankę, jakim cudem dorwała kolarki w panterkę. O młody jeszcze hit sezonu trudno było wówczas nawet w bardziej stonowanych wydaniach, o takich cudach jak cętki nie wspominając. Powiedziała coś, co brzmiało mi jak Martin Sheen, tyle że bez “Martin”. Usiłowałam zresztą zapamiętać w ten sposób nazwę sklepu, co nie na wiele się zdało.
Na szczęście w sukurs przybył podsłuchujący mnie telefon, który już nazajutrz wyświetlił pasek reklamowy - nie Sheena a Shein. Trafiłam do sklepu online, tyle że coś tu było nie tak.
Z jednej strony instagramowe flat-lay’e, modelki nieprzypominające w niczym postaci z anime i sporo tyle modnych co oryginalnych (w sieciówkowej skali) ciuchów. Z drugiej unoszący się nad tym wszystkim odór azjatyckiego sweatshopu sygnalizowany przez koślawe tłumaczenia i śmiesznie niskie ceny.
Królestwo ropy
Rok później po raz pierwszy natrafiłam na ciuchy z metką Shein w second handzie. Poliester był tak złej jakości, że nawet nie starał się udawać, że nie jest ropą naftową. Pomyślałam wówczas, że w sklepie stacjonarnym trudno byłoby opylić coś takiego. Co innego na podstawie przestylizowanych zdjęć z lookbooka.
Tymczasem miesiące mijały, a tajemnicza marka rosła w siłę po cichu. W 2020 roku dwukrotnie można było przeczytać o mini-skandalach z jej udziałem. Po raz pierwszy, gdy do sprzedaży trafił naszyjnik ze swastyką, a następnie, gdy muzułmański dywanik modlitewny został opisany przez Shein jako ozdobny chodniczek w stylu greckim.
Czy wywarło to wrażenie na ponoć zaangażowanym społecznie jak żadne poprzednie pokoleniu Z? Bynajmniej. W czerwcu 2020 roku Shein było google’owane w Stanach cztery razy częściej niż Zara.
Wreszcie w maju 2021 o marce robi się głośno i w mainstreamie, a przynajmniej za oceanem. Wtedy to Shein stało się najczęściej pobieraną aplikacją zakupową, przebijając dzierżącego od miesięcy palmę pierwszeństwa Amazona. Co to za marka? Skąd się wzięła? Jak wygląda produkcja?
Dziennikarzom udało się ustalić niewiele. Wiadomo, że Shein założyli w Nankin w południowych Chinach trzej przyjaciele. Od 2008 roku zajmowali się sprzedażą sukni ślubnych. W 2012 roku jeden z nich - Xu Yangtian - założył sklep z ubraniami i dodatkami dla kobiet pod adresem sheinside.com.
Król Google'a
Yangtian był specjalistą SEO (search engine optimization). Wówczas był to jeden z “zawodów przyszłości”, o którym mało kto słyszał. W skrócie chodzi tu o takie dobieranie słów i haseł używanych na stronach internetowych, żeby linki do nich wyskakiwały jak najwyżej w wynikach wyszukiwania.
Specjalistą być widać dobrym, bo trzy lata później odnośniki do strony coraz częściej pojawiały się w Google’u wszystkim tym, którzy szukali bardzo konkretnych rzeczy, których nie było jeszcze w sieciówkach.
Bluza z motywem tarota? Uprząż w stylu sado-maso do noszenia na koszuli? Kolczyki-węże? Shein miało to wszystko. I tu też tkwi pierwszy z licznych sekretów marki. Przypuszcza się, że Shein projektuje dokładnie to, czego aktualnie szukają młode kobiety. I to w zasięgu finansowych przeciętnej nastolatki.
Prawdziwego kopa dał Shein inny chiński biznes, który wkrótce miał podbić świat. Chodzi o założony w 2016 roku TikTok - szybki YouTube młodych bez starych. Wiele TikTokerek zbudowało swoje konta właśnie na pokazywaniu tanich ciuchów z Chin.
Tzw. haule zakupowe z Shein, podczas których dana osoba prezentuje kupione rzeczy, popularnością cieszą się i na YouTubie. Powód jest prozaiczny. Ponieważ Shein nie ma sklepów, nie da się zobaczyć ich produktów odartych ze sprzedażowego photoshopa inaczej niż u kogoś.
Shein napędza kariery internetowych influencerek, zaś one napędzają zakupy. Ot, kapitalistyczny majstersztyk.
Jakby tego było mało, na stronie nieustannie trwają czasowe promocje zachęcające do jak największych zakupów. Gdy piszę ten tekst, Shein kusi darmową dostawą przy zakupach o wartości większej niż 99 złotych. Dodatkowo aktywna jest promocja minus 152 złote na pierwsze zamówienie, 60 proc. zniżki przy zakupie ponad dwóch produktów i wyprzedaż na koniec roku - w przedziale cenowym do 36 złotych Shein oferuje aż 1100 ubrań i to bynajmniej nie tylko T-shirtów.
W Niemczech, gdzie Shein reklamuje się darmowymi zwrotami, często zdarza się, że kupujący nie mogą odesłać swoich zakupów. Zamiast tego dostają od chińskiego giganta zwrot pieniędzy z wiadomością, że Shein daje im ciuch, z którego są niezadowoleni, w prezencie.
I to wszystko w czasach, w których o rynku fast-fashion prowadzącym nie tylko do degradacji środowiska naturalnego, ale też żywiącego się niewolniczą pracą ludzi z krajów globalnego południa, trąbi się w mediach, pisze książki i kręci kolejne dokumenty.
Od Zary do Shein
Fast-fashion, czyli tanią, sieciówkową modę, która wyrwała się z okowów dwóch sezonów, wymyślił założyciel Zary. To on jako pierwszy postanowił wyprowadzić produkcję z rodzinnej Hiszpanii i zlecać ją w biedniejszych krajach. Za jego przykładem wkrótce miały pójść kolejne marki. Zaś szwalnie zaczęły zaś konkurować o klientów i prześcigać się w korzystnych ofertach.
Chodziło o cięcie kosztów, ale przy okazji doszło do znacznego przyspieszenia produkcji i zdjęcia z marek odpowiedzialność za warunki pracy w fabrykach. Teraz była to sprawa podwykonawców.
Do tragedii w bangladeskim kompleksie szwalni Rana Plaza, gdzie zginęło 1127 osób, a kolejne 2500 zostało rannych (często tak ciężko, że stały się niezdolne do pracy) o odpowiedzialności firm odzieżowych właściwie się nie mówiło.
W 2013 roku to się zmieniło, tym bardziej że ujawniono, że w Rana Plaza zlecali produkcję tacy giganci jak między innymi Primark, Mango, Benetton czy polskie Reserved. Tyle że po siedmiu latach raporty pokazują, że mimo szeregu szumnych deklaracji i obietnic, w szwalniach krajów rozwijających się niewiele się zmieniło.
Zdarzają się oczywiście miejsca, gdzie dba się nie tylko o przepisy BHP, ale i o pracowników, tylko że są to przeważnie szwalnie “pokazowe”. Tymczasem większość marek ma dziś setki, jeśli nie tysiące podwykonawców.
Zara, która była dotychczas synonimem fast-fashion, skróciła cykl produkcyjny do 3 tygodni - dokładnie tyle czasu mija od zlecenia projektu do momentu trafienia gotowego towaru do sklepu. Wciąż nowe ubrania na wieszakach zachęcają klientów do częstych wizyt, a co za tym idzie - zakupów.
W dodatku hiszpańska sieciówka wprowadziła jeszcze jedno, nowatorskie rozwiązanie, z którego korzysta dziś wiele innych firm. Przed ruszeniem z szeroko zakrojoną produkcją, zaczęła sprawdzać potencjał sprzedażowy swoich towarów. Małe partie trafiają do wyselekcjonowanych sklepów, a algorytmy monitorują ich popularność i na tej podstawie zapadają decyzje o skali produkcji.
To samo robi dziś Shein, tyle że znacznie szybciej - na stronę trafia dziennie nawet i 8 tys. nowych ubrań, ale większość z nich jest dostępna w mikro partiach po 100-200 egzemplarzy. Zainteresowanie jest monitorowane całodobowo, a najpopularniejsze produkty natychmiast zamawiane w większej liczbie.
Można by powiedzieć, że takie rozwiązanie pozwala zmniejszyć liczbę niesprzedanych ubrań, które często trafiają na wysypiska śmieci, ale z drugiej strony to właśnie fast-fashion stoi za zwiększającym się na całym świecie popytem na ciuchy.
Marki kuszą niskimi cenami i nieustannymi nowościami, a jednocześnie produkują rzeczy coraz niższej jakości, które często po kilku założeniach nie nadają się do noszenia. Statystycznie mieszkaniec kraju wysokorozwiniętego kupuje rocznie już 45 sztuk ubrań. To kilka razy więcej niż jeszcze w latach 90., a popyt na ciuchy stale rośnie.
Tanio i modnie•fot. Shein / zrzut ekranu
Fast fashion na sterydach
Wróćmy jednak do Shein. Jeśli Zara jest marką fast-fashion, Shein przy hiszpańskiej sieciówce to fast-fashion na sterydach. Chiński sklep skrócił cykl produkcyjny trzykrotnie - od projektu do pojawienia się obfotografowanego towaru online mija zaledwie tydzień.
W zakładce nowości można sprawdzić ubrania i dodatki, które pojawiły się danego dnia w ofercie. Średnio jest ich od około 5 do ponad 7 tys. dziennie. Gdzie trafiają? Ano wszędzie. Co zabawne, na stronie chińskiego giganta widnieje informacja, że prowadzą wysyłkę do ponad 220 krajów na świecie. I co z tego, że jest ich zaledwie 195.
Zbadaniem tego, jak wygląda produkcja sprzedawanych przez Shein ciuchów zajęła się szwajcarska organizacja pozarządowa Public Eye, która zajmuje się głównie tematyką zrównoważonego rozwoju i tego, jak decyzje biznesowe wpływają na prawa człowieka i warunki pracy w biednych krajach.
Setki fabryk, tysiące podwykonawców
Chińskim informatorom dziennikarza udało się dotrzeć do kilkunastu pracowników szwalni wykonujących zamówienia dla Shein. W Kantonie, gdzie mieści się obecnie siedziba marki, działa oficjalne “miasteczko Shein”, jednak produkcja, podobnie jak w przypadku Zary, jest też zlecana na zewnątrz do szeregu mniejszych szwalni w regionie.
Shein utrzymuje około 300-400 oficjalnych, dużych szwalni, a dodatkowo szacuje się, że może pracować nawet z 1000 szwalni będących podwykonawcami.
Informatorom udało się zlokalizować 17 z nich. Warunki były w nich różne, ale jak nietrudno się domyślić - przeważnie złe.
Korytarze, schody i wyjścia zatarasowane belami materiału i workami z towarem, brak schodów i wyjść ewakuacyjnych, jako że część szwalni mieściła się w dawnych budynkach mieszkalnych przerobionych na szwalnie. Do tego kraty w oknach na wyższych piętrach.
Nietrudno wyobrazić sobie, jaki los czekałby pracowników w przypadku pożaru. Fakt, że globalny gigant produkuje w tak małych zakładach zdziwił nawet informatorów - znane marki preferują bowiem wielkie, lepiej kontrolowane szwalnie. Te najmniejsze obsługują zazwyczaj producentów sprzedających lokalnie.
Trzy zmiany dziennie, brak wolnych weekendów
Pracownicy szwalni Shein pracują zazwyczaj około 12 godzin dziennie (75 tygodniowo). Zaczynają o 8, w południe mają półtoragodzinną przerwę, potem kolejne cztery godziny, przerwa i ostatnia zmiana trwająca do 22 lub 22.30. Wolne od wieczornej zmiany mają tylko raz w tygodniu. Prawo do dnia wolnego - raz w miesiącu.
W świetle chińskiego prawa pracy to nielegalne na wielu poziomach. Podobnie jak w Europie, pracownik może pracować maksymalnie 40 godzin tygodniowo, a nadgodziny nie powinny przekroczyć 36 w miesiącu. Do tego przysługuje mu minimum jeden dzień wolny w tygodniu.
Shein nie płaci za nadgodziny, ani nawet za godziny, ale za liczbę produktów, co za tym idzie - zarobki zależą od szybkości osoby szyjącej/robiącej wykroje lub prasującej ubrania. Im bardziej skomplikowany projekt, tym więcej może zarobić szyjąca go osoba. Wedle relacji pracowników wyceny nie są wysokie w porównaniu do innych szwalni, ale wysokie nie są też wymagania co do jakości pracy.
Osoby szyjące za największą trudność uznały zmieniające się nieustannie kroje ubrań, które wykonują. Nietrudno się domyślić, że jeśli dana osoba ma wykonać np. 50 egzemplarzy danego projektu, jej pierwsze podejście będzie znacznie znacząco różniło się jakością od ostatniego. Zaledwie w 1 na 17 szwalni pracownicy mieli zagwarantowany dochód minimalny.
Ich innym zmartwieniem są spadające wyceny ich pracy i fakt, że coraz częściej Shein odsyła szycie najprostszych ubrań do regionów, gdzie stawki są niższe, na miejscu zamawiając tylko trudne w wykonaniu projekty.
Emil Zola by tego nie wymyślił
Na tym jednak odkrycia Public Eye się nie skończyły. Żadna z osób robiących ubrania dla Shein nie miała podpisanej jakiejkolwiek umowy ze szwalnią, w której pracowała, o braku ubezpieczenia czy prawa do opieki medycznej nie wspominając.
To również zdziwiło informatorów znających się na lokalnym rynku produkcji - firmy o takiej rozpoznawalności nie ryzykują rażącym łamaniem prawa. Za bardzo boją się pozwów i czarnego PR-u, gdyby sprawa wyszła na jaw.
Dla Shein pracują głównie osoby, które przyjechały do Kantonu z prowincji z zamiarem powrotu na wieś po jakimś czasie. I tym można wyjaśnić fakt, że zgadzają się na tego typu warunki.
Tym bardziej, że jeśli są szybcy, mogą zarobić przyzwoite jak na branżę pieniądze. Szkopuł jest jeden - przyzwoite jak na jeden etat - a dla Shein pracuje się w wymiarze dwóch. Co najmniej, bo pracownicy centrów wysyłkowych czasem spędzają w pracy i po 14 godzin.
Znając warunki pracy w szwalniach wykonujących konfekcję Shein, nietrudno domyślić się, dlaczego jest to jedna z najbardziej tajemniczych dużych marek na świecie. Shein nie reklamuje się w tradycyjnych mediach, jej właściciel nie udziela wywiadów, nic nie wiadomo też o projektantach.
Z kolei jeśli zerkniemy na strategię prowadzenia przez markę profili w mediach społecznościowych znajdziemy niemal wyłącznie materiały zadowolonych klientek - zdjęcia i filmiki dziewczyn z całego świata. Trudno atakować markę, która nie ma zwyczaju otwierać przyłbicy i działa na drugim końcu świata.
Amerykańskie i europejskie sieciówki muszą uważać, liczyć się z krytycznymi materiałami na ich temat. Egzotyczne i działające w innych realiach kulturowych Shein mogło pozbyć się większości etycznych hamulców. A skoro opinia publiczna nie jest w stanie wpłynąć na markę, są w stanie tego dokonać tylko decyzje konsumenckie.
Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Czytaj także: Sieciówki stają się współczesnymi lumpeksami. W największych miastach wstyd w nich kupować
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut