"Brali bejsbole, łamali kości". Mafia wraca na salony, a jej ofiary wciąż pamiętają lęk sprzed lat

Aneta Olender
Witany jak gwiazda – w idealnie skrojonym garniturze przy dźwiękach znanych z "Ojca chrzestnego" – były gangster, Andrzej Zieliński ps. Słowik, zasiada w czerwonym fotelu ze złotymi wykończeniami. Scena groteskowa, ale prawdziwa. "Każdy zasługuje na drugą szansę" – pada w odpowiedzi na zarzut "plucia ofiarom mafiosa w twarz". Ofiarom, które wciąż pamiętają bezwzględność mafii pruszkowskiej pod rządami "Słowika".
Andrzej Zielinski " Slowik " był szefem mafii pruszkowskiej, siedział w więzieniu, dziś pojawia się na salonach fot. Stefan Maszewski/REPORTER
W pamięci utkwił mu widok mamy w rozdartej sukience. Z tatą nie było kontaktu – tak go pobili. Jego samego jeden z nich wcześniej wyciągnął spod tapczanu. Mówił, żeby nie był taki głupi jak ojciec, żeby się słuchał. Na odchodne rzucili tylko: Pozdrowienia od "Słowika".

Tego samego "Słowika", który zostanie oskarżony m.in. o włamania, oszustwa, ściąganie haraczy, rozboje, kierowanie grupą przestępczą. Tego, który przed wymiarem sprawiedliwości będzie się ukrywał przez rok niedaleko Walencji w Hiszpanii. Tego, który odsiedzi kilka dobrych lat w więzieniu. Tego, który będzie podejrzewany w zabójstwo gen. Marka Papały, choć akurat z tego zarzutu zostanie oczyszczony.


Dokładnie tego "Słowika", który będzie bossem pruszkowskiej mafii. I który po latach wróci w glorii i chwale na salony. A właściwie będzie próbował go tam wprowadzić Marcin Najman, przedstawiając Andrzeja Zielińskiego ps. "Słowik" jako honorowego prezesa organizacji MMA-VIP.
Andrzej Zieliński ps. Słowik
fragment książki "Skarżyłem się grobowi", wyd. 2001

Nie ma m wyrzutów sumienia, a wręcz czuję się ofiarą choreg o systemu, w którym przyszło mi urodzić się i żyć. (…) Gdy dzisiaj o tym myślę, to widzę w tym rękę opatrzności, wolę Boga, który pokierował moim życiem w taki, a nie inny sposób. Po latach wielki żal i rozgoryczenie ustąpiły wdzięczności.

Zabierając coś, Bóg dał mi w zamian siłę i wiarę w siebie, zetknął z prawymi ludźmi, których być może nie dane byłoby mi poznać. Nauczył mnie sprawiedliwości. Czyniąc mnie przestępcą, dał mi jednocześnie dar rozpoznawania krzywdy ludzkiej i bycia sprawiedliwym.

Fot. FANSPORTU TV/YOUTUBE/zrzut z ekranu

Pozdrowienia od Słowika

Historia, która rozpoczęła ten tekst, to wspomnienia mężczyzny, który podzielił się nimi z dziennikarzem Krzysztofem Stanowskim. Ten odczytał list w odcinku specjalnym cyklu "Dziennikarskie zero", który zrealizował z powodu wzburzenia promowaniem Andrzeja Zielińskiego ps. "Słowik" przez pięściarza Marcina Najmana.

"Miałem wtedy 11 lat, więc ogarniałem już, co się dzieje. Mój ojciec miał malutką restaurację w tamtych czasach. Cała gangsterka dopiero się rozrastała. Wtedy normalne było to, że gangusy zbierały haracz od właścicieli lokali, niezależnie od tego, ile właściciel zarabiał" – tak rozpoczyna się wiadomość.

Jej autor pamięta dzień, kiedy lokal jego ojca odwiedziło "kilku karków". Restauracja była wtedy pełna gości. Taktyka tych pierwszych polegała na robieniu bałaganu, jeśli tak można nazwać rozbijanie talerzy, rzucanie jedzeniem, dosiadanie się do innych i przeklinanie.

"Gdy wszyscy goście uciekną i raczej nie wrócą już nigdy, przychodzi zbawiciel, który proponuje ochronę. Ochronę przed nimi samymi za odpowiednią kwotę, albo się zgadzasz, albo nie. Jeśli się zgadzasz, masz mniej pieniędzy, ale bandziory nie przyjdą, jak się nie zgadzasz, przychodzą aż do skutku, robią krzywdę tobie i niszczą twój lokal" – kontynuował opowieść.

Ojciec mężczyzny, wtedy małego chłopca, wielokrotnie odmawiał. Aż pewnego dnia przed blok, w którym mieszkała rodzina, podjechał biały Mercedes. "Mały byłem i nie wszystko pamiętam dokładnie. Ojciec został tak pobity, że w stanie krytycznym trafił do szpitala, miał połamane żebra, złamali mu wszystkie palce i zrabowali mieszkanie. Matkę któryś z karków próbował zgwałcić, ale koniec końców dali sobie spokój, bo ktoś trąbił na zewnątrz bardzo głośno i nieustannie" – wspominał.

"Pamiętam widok mamy z rozdartą sukienką i to jak płacze, bo z ojcem nie było kontaktu. Ja się schowałem pod tapczan. Jeden kark mnie wyciągnął za fraki i powiedział, nie bądź taki głupi jak ojciec i się słuchaj. Po całej imprezie rzucili tylko 'pozdrowienia od Słowika'. Sąsiedzi mówili, że ściągnęliśmy gniew mafii na nasz blok i będą nas nachodzić, albo się wyprowadzimy po dobroci, albo oni nam tak uprzykrzą życie, że sami wyjedziemy" – dodał mężczyzna.

Jego ojciec długo dochodził do siebie. Finalnie sprzedał restaurację, a rodzina wyjechała zagranicę. "Mieliśmy znajomego dzielnicowego, który powiedział, że nie ma nawet, co iść na policję, bo oni nic nie zrobią, a może się to skończyć gorzej niż poprzednio" – tymi słowami autor listu zakończył opowieść.

Łamali kości

– Kiedy ktoś nie chciał się podporządkować ich działaniom, stosowali przemoc fizyczną. Brali bejsbole, okładali ludzi, łamali kości, a ewidentnie zdarzały się również przypadki zlecenia zabójstw. Co prawda sam "Słowik" nie był nigdy skazany za tego typu przestępstwo, ale rzeczy, które zostały im procesowo udowodnione, to jest tylko niewielka część tego, co popełnili w swoim życiu – mówi gen. Adam Rapacki.

Gen. Rapacki, były policjant i wiceminister spraw wewnętrznych, pracując w Komendzie Głównej Policji, zajmował się przestępczością zorganizowaną, gospodarczą i narkotykową. Był też dyrektorem Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną Komendy Głównej Policji. To, co dziś dzieje się wokół byłych gangsterów, nazywa absurdalną modą.

– Już od pewnego czasu jest jakaś moda na pokazywanie gangsterów, jako osoby o barwnym życiorysie, ciekawe. Próby pokazywania ich jako takich pozytywnych bohaterów są totalnym nieporozumieniem. Dziwie się, że dziś są lansowani. Za nimi kryje się tysiące nieszczęść, nieszczęść konkretnych ludzi. To też haracze i cały katalog przestępstw typowo kryminalnych. Niektórzy z nich mieli na koncie i gwałty, i rozboje. Rzeczywiście walili ludzi bez pardonu, nie mieli żadnych skrupułów – podkreśla rozmówca naTemat.

Gangsterzy próbowali też brać odwet na policjantach, którzy ich ścigali. Niektórzy funkcjonariusze przez pewien czas musieli być nawet chronieni, bo istniało realne zagrożenie dla ich zdrowia i życia.

– To nie była zabawa w kotka i myszkę, to była realna wojna z gangsterami. Przypomnę tragiczne zdarzenie na stacji paliw, gdzie podłożono ładunek wybuchowy. Zginął wtedy nasz antyterrorysta. Podejrzewaliśmy, że to również były działania ludzi związanych z Pruszkowem. To są postaci ciemne i dziwię się, że dziś są wybielane i pokazywane przez niektórych ludzi, media, jako fajne i charakterne – zaznacza gen. Adam Rapacki.
W 2003 Hiszpański rząd zgodził się na ekstradycję "Słowika" do Polski.Fot. Reporter Poland

Ja się wtedy strasznie bałam

Wszystko działo się w nocy. Rodzina spała w swoich pokojach na piętrze domu, na parterze spał duży pies, który nawet nie zawarczał, dlatego po wszystkim zastanawiali się, czy ci, którzy weszli do środka, może w jakiś sposób go nie uśpili. Bo to, że weszli – i to garażem – było pewne.

Wyciągnęli z kurtki Iwony klucze do samochodu. Iwona podejrzewa, że to dlatego, bo dobrze wiedzieli, że właśnie tam je zwykle trzyma. Wcześniej czuła przecież, że jacyś faceci przyglądali jej się przed sklepem.

Ich uwagę przyciągnęła, gdy zaczęła jeździć do szpitala w Tworkach, a auto parkować na parkingu w Pruszkowie.

– Mieliśmy dwa auta. Obydwa stały przed domem, terenówka i mój Nissan, który był względnie luksusowy. Jednym odjechali, drugi miał blokadę, więc jeśli się czegoś nie przycisnęło, to nie pojechał, dlatego został – opowiada mi poszkodowana Iwona.

– Ja się wtedy strasznie bałam. Do tego momentu czułam się bezpiecznie, a wizja, że śpimy z dzieckiem na górze, a ktoś nam buszuje po domu, wyciąga, grzebie, była przerażająca – przyznaje kobieta.

A później był telefon. Zadzwonili na stacjonarny, bo mało kto miał wtedy komórkę. Krótka rozmowa. Chodziło o wykup skradzionego samochodu. Iwona i jej mąż zdecydowali, że tego nie zrobią. Bali się jakichkolwiek kontaktów z gangsterami.

– Więcej nie zadzwonili. Może dlatego, że dosłownie kilka dni później była jakaś akcja w Nadarzynie. Zakładaliśmy, że to mafia pruszkowska, ale też 100 proc. pewności nie mam, czy to byli oni, bo nikt się nam nie przedstawiał – mówi Iwona.

Cud, że nikomu nic się nie stało

"To będzie pierwszy raz, jak wyciągnę prywatę na swój profil na Twitterze. Lata 90., miałem 3 lata, tę historię znam tylko z opowieści rodziców. Mój tata od czasów okrągłego stołu prowadził legalny biznes: budowa hal, domów, osiedli, handel materiałami budowlanymi, nieruchomości" – tak zaczyna się opowieść kolejnej osoby, która postanowiła podzielić się trudnymi doświadczeniami swojej rodziny po występie "Słowika" u boku Najmana.

Biznes ojca mężczyzny miał się całkiem dobrze. Na tyle dobrze, jak przyznaje autor wpisu, że po 10 latach mógł kupić sobie "w miarę nowe" auto. Lekko uszkodzone. Latem rodzina planowała spędzić trochę czasu na Mazurach. Zrealizował się jednak inny scenariusz.

"Niestety w nocy do domu, w którym mieszkaliśmy, wpuszczono gaz usypiający, który mnie i młodszą siostrę obudził. W tym czasie cały dom był rabowany, razem z samochodem, oszczędnościami. Cud, że nikomu nic się nie stało, że rodzice żyją, że na mamę nikt ręki nie podniósł. Wiele części domu nadawało się do całkowitej wymiany" – podkreśla internauta.

Na tym jednak historia się nie zakończyła. Z wpisu wynika, że właściciel skradzionego auta kilka lat później był świadkiem w procesie osób oskarżonych o kradzież. "Był w dziupli mafii pruszkowskiej, gdzie wskazywał części auta, na które zostało pocięte. A że sam składał to znał wgniecenia, odpryski, spawy (...) Później na sali sądowej słyszał groźby zabicia dzieci, zgwałcenia żony i odpuścił. Stwierdził, że ta gra nie jest tego warta, nie dochodził swoich praw" – podkreśla syn mężczyzny.

To było dosyć traumatyczne

Policja była wszędzie. Chwilę wcześniej doszło do strzelaniny. Gangsterzy chcieli przejąć hurtownię z tekstyliami. Zginął przypadkowy człowiek. Wracał do domu z pracy. Z pracy wracał też ojciec Miłosza, ale tego dnia spóźnił się na pociąg. Na całe szczęście... – Tata wrócił blady do domu, mówiąc, że uniknął śmierci – przyznaje Miłosz.

Nasz rozmówca mieszkał z rodziną w sąsiadującej z Pruszkowem miejscowości. Kiedy mafia rosła w siłę, był dzieciakiem, ale dobrze pamięta, że gangsterski świat działał na wyobraźnię, choć właściwie nie trzeba było jej bardzo wysilać, bo wiadomo było, kto dokłada do przestępczej działalności swoje trzy, i nie tylko trzy, grosze.

– Poznałem typka, który napadał na TIR-y w przebraniu policjanta. Zero skruchy. Po mojej miejscowości nie kręcili się główni gangsterzy, ale żołnierzyki, których zabierano na akcje. Pamiętam, jak któregoś dnia do mnie i do moich kolegów podszedł pewien ponad dwumetrowy osiłek. Znaliśmy go. Uznał, że chce się z nami napić, ale my jako harcerze odmówiliśmy. Wtedy tak uderzył mojego kolegę w brzuch, że się złożył. To było dosyć traumatyczne dla grupy nastolatków... – wspomina Miłosz.

Miłosz pamięta też 16-letniego sąsiada, który wpadł, kiedy okradali ciężarówkę – był tzw. czujką. Rodzice chłopaka poprosili ojca Miłosza, żeby wstawił się za niego, żeby napisał list, w którym podkreśli, że 16-latek jest dobrym człowiekiem. Wszelkie starania rodziny nastolatka na nic się zdały. Sąd wymierzył mu karę, ale mimo tego nikogo nie wsypał, wrócił więc jako bohater. – To go ściągnęło na tę przestępczą drogę – dodaje nasz rozmówca.
Fot. Andrzej Iwanczuk/REPORTER

Ludzie się tym raczej szczycili

– Były to czasy, kiedy mafia się rodziła i rządziła. Często padały zdania: "mam wujka w Pruszkowie". Kogokolwiek byś nie spotkała, to każdy mówił, że zna kogoś z mafii. Pewnie ze 100 osób podkreślało, że "Masa" to ich wujek. Wszystko po to, żeby mieć jakieś plecy – wspomina Adam, który dorastał w Piastowie.

Wszyscy o mafii wiedzieli i o niej rozmawiali. Każdy zdawał sobie też sprawę, że trzeba się z nią liczyć. W tamtych czasach tajemnicą nie było też to, kto jest albo związany z gangsterami, albo przynajmniej trzyma się gdzieś blisko nich.

– Nikt tego nie ukrywał, ludzie się tym raczej szczycili. Każdy, kto zaczynał, startował z pozycji lokalnego wirażki, bandyty, ale prędzej czy później zmieniał dres na 'elegancki' strój, co oznaczało złote łańcuchy i skórzaną kurtkę. Kiedy pojawiało się to przaśne bogactwo, było wiadomo, że to człowiek, który jest blisko mafii pruszkowskiej – wyjaśnia Adam.

W pierwszej połowie lat 90. było też wiadomo, że jeśli zakłada się jakiś interes, nie można zapomnieć o tym, że za chwilę przyjdą "chłopaki z Pruszkowa". – Istniało tylko pytanie, czy zna się kogoś w Pruszkowie, żeby na dzień dobry załatwić z nim ochronę, czy czekać aż przyjdą sami. Wiadomo było, że temat "ochrony" wcześniej czy później się pojawi. Trzeba było więc założyć działalność, znaleźć lokal i opłacić mafię pruszkowską. Mafia miała procent od wszystkiego. Chodzili i zbierali haracze – mówi rozmówca naTemat.
Adam

Wszyscy wiedzieli – nawet gówniarze na podwórku – kto jest mafijny, a kto nie, który policjant jest opłacony. Wiadomo też było, które ulice są zakazanymi rewirami, bo kręcą się tam ci, którzy trzymają z Pruszkowem.

To były persony. Każdy znał tych bossów, ich podstawowe ksywy, każdy wiedział, jak wyglądają. Nawet po latach to było bardzo ciekawe, kiedy "Parasol" wyszedł z więzienia i zaczął nalewać piwo w knajpie, którą otworzył.

Czy panowała atmosfera strachu? Odpowiedź nie jest tak oczywista. Było niebezpiecznie w konkretnej dzielnicy, na konkretnym blokowisku, ale ludzie zaczęli uczyć się funkcjonować w takiej rzeczywistości.

– Wszyscy wiedzieli, że ona jest i trzeba z nią żyć, że to jest taki problem, z którym nic się nie da zrobić. Wiedzieli, że jeśli przyjdzie do ciebie mafia, to najgorsze, co można zrobić, to zadzwonić po policję. Gdyby zrobił to np. właściciel jakiegoś lokalu, to lokal ten mógłby za chwilę spłonąć. W pewnym momencie nastąpiła pewnego rodzaju autocenzura. Wszyscy stali się takimi zakładnikami mafii – podkreśla Adam.

Mężczyzna pamięta też, że najbardziej niebezpieczni byli "gówniarze, którzy się kręcili wokół Pruszkowa i chcieli się jakoś wykazać". – Taki zwykły człowiek najbardziej odczuwał tę młodą bandyterkę, takich dresiarzy, którzy byli zakotwiczeni gdzieś w mafii. Kroili z telefonów albo z butów - jeśli ktoś miał nowe, musiał się z tym liczyć. Napaści, kradzieży i wymuszeń było sporo. Natomiast z tymi dużymi sprawami, mam wrażenie, taki zwykły zjadacz chleba nie miał do czynienia – podsumowuje.

Poszkodowanymi byli normalni ludzie

Takich historii było znacznie więcej, ale wiele osób dziś woli o nich nie wspominać. Ludzie tracili majątki, lokale, samochody, biznesy – to, co niejednokrotnie było jedynym źródłem utrzymania rodziny.

– Warto wspomnieć początek lat 90. W Warszawie do restauratorów na Starym Mieście chodzili "po kolędzie" i zbierali haracze. Część tych ludzi nie mogła nawet normalnie prowadzić biznesu. Do wielu film gangsterzy próbowali się zgłaszać i ich opodatkowywać w sposób nielegalny – zaznacza gen. Adam Rapacki.

– Ci gangsterzy popełniali całą masę przestępstw. Jeśli wchodzili w obszar handlowania narkotykami, to te narkotyki trafiały w końcu na ulicę. A to oznacza tysiące nieszczęść związanych z uzależnieniem ludzi od narkotyków. Podobnie było z przemytem alkoholu, spirytusu technicznego, też jakaś liczba osób była tym podtruta. Poszkodowanymi byli normalni ludzie, obywatele tego kraju. Trzeba o tym pamiętać – podsumowuje były policjant.
gen. Adam Rapacki
były z-ca komendanta głównego policji

Jeśli byli skazywani, to za twardo udowodnione przestępstwa i tylko za niewielką ich część. Zakładam, że tych, których nigdy im nie udowodniliśmy, jest zdecydowanie więcej. Tym bardziej, że w tamtych latach, kiedy mieliśmy jeszcze bardzo ograniczone możliwości działania, także prawne, więc nasza skuteczność nie była taka, jaka byśmy chcieli.

Czytaj także: Gangsterzy na świeczniku. Serio? Nie róbmy ikon z tych, którzy dorobili się na ludzkim cierpieniu