Ghostface znowu zabija. Nowy "Krzyk" będzie jednym z najlepszych horrorów tego roku [RECENZJA]

Maja Mikołajczyk
"Krzyk" to fenomen wśród slasherowych serii. W przeciwieństwie do innych filmowych przedsięwzięć tego typu, pieczę nad wszystkimi częściami cyklu sprawował ten sam reżyser – i to nie byle jaki. To najprawdopodobniej właśnie za sprawą Wesa Cravena, czyli jednego najwybitniejszych twórców filmowego horroru cała seria trzymała poziom, podczas gdy inne slasherowe cykle pogrążały się w odmętach kina klasy Z. Jak wypadł więc pierwszy "Krzyk", który nie wyszedł spod ręki mistrza?
"Krzyk" (2022) [RECENZJA]. Fot. materiały prasowe

Slasherowe zabawy Wesa Cravena

O wkładzie Wesa Crevena w filmowy horror można by rozprawiać godzinami. Craven tworzył przede wszystkim kino rozrywkowe, jednak nie oznacza to, że jego filmom było daleko do psychologicznej czy socjologicznej głębi kinu grozy współczesnych twórców horrorów, takich jak Robert Eggers czy Jordan Peele.


Przykład? Chociażby jeden z jego najbardziej kultowych filmów, czyli "Koszmar z ulicy Wiązów" (1984). Historia demonicznego Freddy'ego Kruegera, który zabija nastolatków w ich snach, to nic innego jak ociekająca młodzieńczą krwią metafora lęku przed dorastaniem.

Kręcąc ten film, Craven stał się również jednym z twórców raczkującego wówczas gatunku horroru. Spopularyzowane m.in. sukcesem "Koszmaru..." slashery stały się prawdziwą żyłą złota dla wytwórni filmowych. Tanie w produkcji i przyciągające kluczową widownię, jaką był młodzież, miały tylko jeden problem – były do bólu schematyczne.

Sporo prawdy jest w stwierdzeniu, że jeśli widziało się jeden slasher, to tak, jakby widziało się już wszystkie. Nic więc dziwnego, że po paru latach szału, popularność tego gatunku pod koniec lat 80. zaczęła spadać.

I wtedy na scenę ponownie wszedł Craven, który (jak się okazało) nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w kwestii slasherów, kręcąc w 1995 roku "Nowy koszmar Wesa Cravena", a w 1996 roku przełomowy "Krzyk", który wbił gatunek w trwającą do dziś erę post-slasherów.

Czym post-slasher różni się od klasycznego slashera? Przede wszystkim tym, że wyśmiewa i łamie reguły gry, którym rządził się ten drugi. Zazwyczaj są też gratką dla fanów gatunku, bo znajduje się w nich często i gęsto sporo nawiązań do kultowych tytułów.

Post-slashery w wykonaniu Cravena to także metafilmy, komentujące sam proces powstawania filmów (czy jak w tym przypadków horrorów) ustami bohaterów, których część jest takimi samymi horrorowymi geekami, jak najwierniejsza widownia reżysera.

Za sukcesem serii stało również to, że "Krzyki" były po prostu dobrymi filmami – z dobrym aktorstwem, świetnie napisanymi scenariuszami i realistycznymi psychologicznie postaciami.

Nowy "Krzyk" nie mógł być nakręcony przez Cravena – reżyser zmarł w 2015 roku, jako swój ostatni film pozostawiając zresztą dalszy ciąg swojej post-slasherowej historii. Kiedy zapowiedziano więc jakiś czas temu powstanie kontynuacji, poza ekscytacją pojawiało się też pytanie: czy będzie tak samo dobra, jak filmy nieodżałowanego reżysera?

Nowy koszmar w Woodsboro

Mieszkańcy Woodsboro muszą spać z otwartym jednym okiem – w mieście znów pojawił się morderca w masce Ghostface'a. Jako pierwszą na celownik bierze nastoletnią Tarę Carpenter (Jenna Ortega). Atak ten sprowadza do miasteczka jej siostrę Sam (Melissa Barrera), która (jak szybko wychodzi na jaw) jest córką Billy'ego Loomisa – zabójcy z pamiętnej masakry z 1996 roku.

Prędko okazuje się, że nowy Ghostface poluje przede wszystkim na osoby w jakiś sposób powiązane z poprzednimi morderstwami. Sam prosi o pomoc nieco stetryczałego już byłego szeryfa Deweya Rileya (David Arquette), do którego szybko dołącza jego eksżona i dziennikarka Gale Weathers (Courteney Cox). Wkrótce do Woodsboro powróci także Sidney Prescott (Neve Campbell) – heroina nie do zdarcia, od której wszystko się zaczęło.
Nowy "Krzyk" (przy którym właściwie powinna znajdować się cyfra 5) to kontynuacja historii z oryginalnego cyklu Cravena. Tak jak w czwartej części, pojawiają się w nim nowi, młodzi bohaterowie, jednak daleko im do charyzmy tria Sidney, Dewey'a i Gale, którzy kradną show za każdym razem, gdy pojawią się na ekranie.

Nowością jednak jest to, że podczas gdy w poprzednich częściach można było mieć pewność, że główni bohaterowie nie stanowią mięsa armatniego dla mordercy, tym razem ich filmowa nieśmiertelność zostaje podważana. Ostrzegam: jeśli jesteście fanami cyklu – mogą polać się łzy.

Nie trzymając już jednak nikogo dłużej w napięciu, bez drżenia palców nad klawiaturą mogę napisać, że nowy "Krzyk" nie przynosi wstydu serii Cravena. Nie jest to może poziom rewelacyjnej jedynki czy dwójki, ale zdecydowanie wybija się ponad najsłabszą (co nie znaczy, że złą) trójką i na świeżo wydaje mi się być lepszy niż przyzwoita czwórka.

Duża w tym zasługa duetu reżyserskiego Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta. Chociaż już w swojej poprzedniej "Zabawie w pochowanego" pokazali, że doskonale rozumieją post-slasherowe gierki, w "Krzyku" zupełnie poszli na całość.
Neve Campbell (Sidney Prescott) i Courteney Cox (Gale Weathers) w filmie "Krzyk" (2022).Fot. materiały prasowe

Nie da się zabić finałowej dziewczyny

Podobnie jak poprzednich częściach cyklu, bohaterowie rozmawiają o slasherach i horrorach oraz o rządzących nimi zasadach, jednak w filmie Bettinelliego-Olpina i Gilletta celebracja takich dywagacji zostaje wyniesiona na zupełnie inny poziom – staje się tematem numer jeden.

Dialogi te poza komentarzem o obecnym stanie gatunku (twórcy ustami postaci dyskutują m.in. na temat popularnych obecnie horrorów artystycznych) pełnią też istotną funkcję dla samych bohaterów post-slashera, gdyż w filmowych kliszach odnajdują oni wskazówki, jak przeżyć oraz poszlaki dotyczące tego, kto zabija.

W świecie bohaterów "Krzyku" ich rzeczywistość nieustannie przenika się z tą filmową, czyli w pewnym sensie naszą. Podobnie samoświadomy jest ostatni "Matrix", w którym sporą część czasu ekranowego zajmowały medytacje nad sequelami i przemysłem filmowym, chociaż wydaje mi się, że film Bettinelliego-Olpina i Gilletta robi to w bardziej bezkompromisowy sposób.
Plakat filmu "Krzyk".Fot. materiały promocyjne
Zeszły rok slasherowo nie był szczególnie udany – kiepskie "Halloween zabija", średnia seria "Ulica strachu" Netflixa czy kompletnie drewniany "Koszmar minionego lata" nie napawały szczególnym optymizmem co do przyszłości gatunku i nakazywały ostrożność przed seansem "Krzyku".

Dlatego właśnie tak bardzo cieszy mnie, że pierwszy film w serii niewyreżyserowany przez Cravena nie stał się plamą na jej honorze i co więcej – jest bardzo dobrym horrorem, który z dużym prawdopodobieństwem trafi do przyszłorocznych topek.

Bettinelliemu-Olpinowi i Gillettowi udała się trudna sztuka: utrzymali ducha poprzednich części, jednocześnie nie zapominając, że tym, co zawsze wyróżniało cykl była innowacyjność i element zaskoczenia widzów – nie tylko rozwiązaniem kryminalnej intrygi.

Poza opisanymi wcześniej metafilmowymi smaczkami, post-slashery Cravena zawsze w cięty sposób komentowały otaczającą rzeczywistość i scenariuszowo nie ignorowały zachodzących zmian społecznych i technologicznych, z czego jego grzeczni uczniowie także wyciągnęli lekcje, urozmaicając film współczesnymi kontekstami.

Motorami napędowymi "Krzyku" są jednak przede wszystkim dwie rzeczy: humor i Sydney Prescott. Charakterystyczne dla serii poczucie humoru wynika przede wszystkim z jej samoświadomości, natomiast rola Prescott jest tak znacząca ze względu na rzadko spotykaną w slasherach ciągłość fabularną cyklu.

To właśnie dzięki niej możemy obserwować rozwój jej postaci – od zahukanej nastolatki przez straumatyzowaną młodą kobietę aż do silnej i dojrzałej kobiety, która kopie tyłek mordercom na śniadanie.

Jestem ciekawa, czy twórcy zdecydują się na realizację kolejnych części. Póki co wydaje się, że skoro seria "Halloween" trwa, bo "nie można zabić boogeymana", zgodnie z podobną logiką "Krzyk" również powinien – jak bowiem pokazały poprzednie części, finałowej dziewczyny również nie da się zabić.
Czytaj także: Przez ten film katolicy protestują przed kinami. Obejrzałam kontrowersyjną "Benedettę" [RECENZJA]