Króliki w Australii, barszcz Sosnowskiego i koty. 7 historii o tym, jak spie*rzyliśmy przyrodę

Patrycja Wszeborowska
Wszystko zaczęło się od tego, gdy Krzysztof Kolumb dopłynął do Ameryki (1492), a zachwyceni Nowym Światem "odkrywcy" zaczęli przetransportowywać tamtejsze egzotyczne gatunki do Europy. Oczywiście – to data umowna, bo mieszanie się elementów z różnych ekosystemów miało już miejsce wcześniej, lecz nie na tak olbrzymią skalę. Obecnie nasze częste podróżowanie i, mniej lub bardziej świadome, decyzje o przeniesieniu jakiegoś zwierzęcia lub rośliny w nowe miejsca poskutkowały tym, że wytworzyliśmy niebezpieczne dla środowiska gatunki inwazyjne.
Gatunki inwazyjne to takie, które wypierają z ekosystemów rodzime zwierzęta i rośliny. Dla niektórych może być zaskoczeniem, że wśród nich znajdują się domowe koty. Pexels.com / Wikimedia Commons / Unsplash.com
"Niektóre gatunki obce doskonale funkcjonują w nowych warunkach – z sukcesem rozmnażają się i rozpoczynają ekspansję, zajmując nisze rodzimych gatunków i wypierając je. W skrajnych przypadkach kolonizują całe ekosystemy, zubożając je w ten sposób i niszcząc. Mogą także być nośnikami chorób i pasożytów, na które rodzime gatunki nie są uodpornione" – tak o gatunkach inwazyjnych pisze nasz rządowy portal gov.pl.

Nie ma wątpliwości, że do powstania gatunków inwazyjnych przyczynili się w ogromnej mierze ludzie. Dziś zmagamy się z tego skutkami – naukowcy alarmują, że są one jednym z głównych powodów ubożenia bioróżnorodności naszej planety.


Spośród bogatej historii gatunków inwazyjnych, wybraliśmy kilka przykładów, które – naszych zdaniem – są najciekawsze i warte uwagi. Spoiler alert – w niektórych przypadkach nie wszystko jest stracone i wciąż mamy szansę na pozytywne dla środowiska działanie!

Króliki w Australii

Pexels.com
W każdym innym miejscu na świecie postrzegane są jako słodkie, puszyste zwierzątka. Australijczycy widzą je zupełnie inaczej – jako żarłoczne szkodniki.

Wszystko zaczęło bez mała 170 lat temu, kiedy to Thomas Austin, Anglik zamieszkujący australijskie kolonie, zechciał urządzić sobie na antypodach tradycyjne angielskie polowanie. „Kazał bratankowi załadować na statek bażanty i kuropatwy, zające, kosy i drozdy. I co najważniejsze, dwadzieścia cztery angielskie króliki. Kilka królików – powiedział – wyrządzi niewielkie szkody, a może będzie powiewem ojczystych stron i stworzy przy tym trochę okazji do polowania’” – opisuje Tom Phillips w swojej książce „Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko”.

Dużym niedopowiedzeniem byłoby powiedzieć, że Austin się pomylił. Bardziej odpowiednie byłoby stwierdzić, że jednoosobowo przyczynił się do szokującej skalą katastrofy ekologicznej. Bowiem już w latach 20. ubiegłego wieku populację australijskich królików szacowano na dziesięć miliardów sztuk.

Wszystko dlatego, że nie miały naturalnych wrogów. Tamtejsze drapieżne wilki tasmańskie (nie mylić z psami tasmańskimi) zostały praktycznie do cna wybite przez człowieka jako... szkodniki. Ostatniego osobnika na wolności widziano w 1932 roku.

Króliki, oprócz rozmnażania, miały również inne zajęcie – zjadanie tamtejszej roślinności. Apetyt miały tak olbrzymi, że ogołociły australijską ziemię z wielu gatunków, które dziś można zobaczyć tylko na kartach starych książek. Armia królików zjadająca całe pożywienie spowodowała również głodowanie rodzimych, roślinożernych zwierząt, spośród których wiele znalazło się na granicy wymarcia.
Potrzeba było aż 136 lat, żeby Australia uporała się z "puchatym” problemem". Nie pomagały ani ogrodzenia, ani trucizny – króliki zdziesiątkowała dopiero wirusowa choroba krwotoczna królików (RHDV), którą w ramach rządowego programu wynaleźli australijscy naukowcy.

„Porównanie danych sprzed i po wydostaniu się RHDV na kontynent wykazały, że po tym wydarzeniu populacja małych ssaków zaczęła gwałtownie rosnąć. Liczba schwytanych w pułapki mulgar pręgoogonowych zwiększyła się aż 70-krotnie. Trzykrotnie wzrosła liczba skakuszki ciemnej i dwukrotnie Pseudomys australis” – czytamy na stronie kopalniawiedzy.pl. W ostatnich latach zwiększyła się również populacja kangurów oraz wombatów.

Żaby ryczące

123rf.com
Zaledwie kilkanaście lat temu po deszczu na drogach – zarówno na wsiach, jak i w miastach – roiło się od żab. Płazów pełno było na łąkach i w lasach, a przejechane przez samochody ropuchy były stałym elementem wiejskiego krajobrazu.

Dziś żab ze świecą szukać. Pojedyncze sztuki można spotkać jeszcze od czasu do czasu podczas wypadów do lasu. Zjawisko zanikania płazów jest jednak globalne, a niebagatelny wpływ na to ma konkretny gatunek żaby, której kumkanie przypomina… ryczenie byka.

Mowa o żabie ryczącej, pochodzącej oryginalnie z Ameryki Północnej, a rozprowadzonej po całym świecie przez człowieka. Co jednak ten amerykański płaz posiada, czego nie posiadają inne żaby, że ludzie umożliwili jego ekspansję do innych krajów? Otóż oprócz tego, że można ją jeść, to żaba rycząca jest również niesamowicie żarłoczna.

W jej apetycie ludzie zobaczyli potencjał do walki ze szkodnikami zbóż. Żaba rycząca doskonale bowiem radzi sobie z szarańczą. Ale nie tylko z nią. Oprócz tego zajada się też innymi owadami, pasikonikami, dżdżownicami, ale też żabami, jaszczurkami, wężami, nietoperzami, a nawet drobnymi ssakami, takimi jak myszy.
Nie dość, że jej jadłospis jest taki szeroki, to amerykański płaz jest również nosicielem groźnej choroby grzybiczej, która atakuje skórę płazów i „zjada” je żywcem. Choroba zwana jest chytridiomikozą i – zgadnijcie co – żaby ryczące są na nią odporne. Jak wykazują badania przedstawione przez magazyn „Chrońmy przyrodę ojczystą” Instytutu Ochrony Przyrody PAN, u zakażonych tą chorobą żab ryczących nie stwierdzono zmian klinicznych i podwyższonej śmiertelności.

Naukowcy alarmują, że chytridiomikoza przyczynia się do szóstego masowego wymierania gatunków na Ziemi. Jak czytamy w magazynie „Science”, w okresie ostatnich 50 lat choroba grzybicza doprowadziła do dramatycznego spadku liczebności populacji co najmniej 501 gatunków płazów i do całkowitego wymarcia 90 z nich.

Barszcz Sosnowskiego

Wikimedia Commons
Był darem od radzieckich uczonych dla krajów związku radzieckiego. Do Polski trafił w latach 70. XX wieku jako pasza dla zwierząt. Kaukaska roślina jest bowiem bogata w odżywcze składniki, zwłaszcza białko i węglowodany.

„Niewątpliwie mleko krów karmionych barszczem odznaczało się wysoką zawartością tłuszczu, choć wyczuwalny był aromat kumaryny. Podobnie było w przypadku mięsa” – tak o barszczu Sosnowskiego pisała przed laty doc. dr hab. Regina Lutyńska, ówczesna kierowniczka krakowskiego Zakładu Roślin Pastewnych Instytutu Hodowli i Aklimatyzacji Roślin, która zajmowała się introdukcją gatunku w Polsce.

Efekty przewyższyły oczekiwania. Roślina, która w ojczystym Kaukazie osiąga wysokość 1,5 m, w cieplejszej klimatycznie Polsce odnalazła się znakomicie i wprost wybuchła obfitością, dorastając nawet do 4,5 m. Przerażeni rolnicy nie dawali rady ścinać jej kombajnami z powodu twardych jak drzewo łodyg.

Pozostawała jeszcze jedna, bardzo „paląca” kwestia – kontakt z barszczem Sosnowskiego skutkuje poważnymi oparzeniami (nawet III stopnia). Roślina uszkadza również drogi oddechowe, a pozostawione przez nią rany leczą się bardzo źle. Z tego powodu pracownicy PGR, którzy parali się ręcznymi zbiorami barszczu, coraz mniej chętnie wychodzili do pracy na uprawy.

Niedługo później zaczęto wycofywać się pomysłu wysiewania barszczu Sosnowskiego na paszę. Uprawy po cichu były likwidowane. Ale mowa tylko o uprawach oficjalnych. Bowiem barszcz tak bardzo zadomowił się w Polsce, że rozpoczął swą ekspansję poza pola.
Jak wspominał w rozmowie z „Polityką” mgr Janusz Guzik z Instytutu Botaniki im. Szafera PAU w Krakowie, który od lat śledzi ekspansję barszczu w Polsce, gatunek ten zaliczany jest do inwazyjnych.

– Aktywnie i szybko rozprzestrzenia się, wydaje dużą ilość nasion i skutecznie konkuruje z florą miejscową. Barszcz zajmuje dużą przestrzeń i nie pozwala rosnąć innym roślinom – mówił.

Trudno go również wyplenić. Każdy z kawałków pociętego korzenia potrafi wypuścić nowy korzeń i odrosnąć. Nawet odcięte łodygi potrafią się ukorzenić. Odcinanie kwiatostanów powoduje rozsiewanie nasion.

W tym roku powitano go – co prawda, niezbyt ciepło – na warszawskim Ursynowie. Ale kaukaski barszcz występuje praktycznie w całej Polsce, co potwierdza interaktywna mapa prowadzona przez stronę barszcz.edu.pl.

Rak pręgowaty

Wikimedia Commons
Szczęśliwy ten, kto doświadczył nocnego połowu raków, niczym w „Dzieciach z Bullerbyn”! Dziś te czasy minęły bezpowrotnie, ponieważ w naszych wodach próżno już szukać rodzimych raków szlachetnych.

Jeszcze do lat 70. XX wieku rak szlachetny był uznawany w Polsce i Europie za zwierzę pospolite i źródło dochodu europejskich rybaków. W okresie dwudziestolecia międzywojennego z samego tylko powiatu chojnickiego eksportowano nawet ponad 5 ton raków rocznie, jak wspomina w książce „Historia Brus i okolicy” Józef Borzyszkowski.

Jednak w pewnym momencie sytuacja zaczęła się drastycznie zmieniać. Raki te nazywane są „barometrami czystości wody”, co oznacza, że występują jedynie w czystych zbiornikach wodnych. Tymczasem coraz większe zanieczyszczenie, zakwaszenie i eutrofizacja wód sprawiają, że te skorupiaki po prostu nie mają gdzie żyć.

Gwoździem do trumny okazał się jednak przybysz z Ameryki - rak pręgowaty, który przypłynął do Europy wraz z wodą balastową statków z Ameryki Północnej.

Krótkie wyjaśnienie: kiedyś rolę balastu w statkach pełnił piasek bądź kamienie. Od kiedy jednak zaczęto budować kadłuby ze stali, balastem zaczęła być woda, ponieważ łatwo nią manipulować i zmieniać jej masę w zależności od potrzeb statku.

W ten sposób dzisiejsze statki przewożą miliardy ton wody balastowej po całym świecie, pobierając ją z jednego miejsca i transportując w drugie, oddalone nawet o setki tysięcy kilometrów. Lecz woda balastowa posiada swoich własnych pasażerów: wirusy, bakterie oraz zwierzęta wodne i rośliny, które w najlepszym wypadku są szkodliwe, a w najgorszym śmiertelnie niebezpieczne dla ekosystemów morskich, do których się dostają.

Taka też była historia raka pręgowatego, który oprócz tego, że szybciej od raków szlachetnych przystępuje do rozrodu oraz wydaje więcej potomstwa, to jest również nosicielem tzw. „dżumy raczej”, na którą sam jest odporny.

Niewielki grzybopodobny organizm Aphanomyces astaci w ciągu zaledwie 100 lat doprowadził do zagłady populacje rodzimych raków, jak czytamy na stronie Magazynu Kaszuby. Według naukowców w 1900 r. rak szlachetny występował na Pomorzu na 474 stanowiskach, w 1960 na 135, a w 2010 już tylko w 36 jeziorach i 1 rzece.

Sytuacji nie pomagają również udrożnienia rzek stosowane przez rolników. Pogłębianie, prostowanie, usuwanie nadwodnego zadrzewiania oraz usuwanie z dna zbiorników gałęzi i korzeni drzew niszczy miejsca bytowania raków szlachetnych.

Ale to jeszcze nie koniec. Ostatnio w polskich wodach pojawiła się kolejna przeszkoda dla, i tak przetrzebionego już, rodzimego raka – akwarystyczny rak marmurkowy, którego liczebność alarmująco wzrasta. Wszystko dlatego, że ten skorupiak potrafi samodzielnie się rozmnażać.

Kot domowy

Pexels.com
Patrząc na naszych domowych mruczków rozciągniętych leniwie na kanapie, mało kto spodziewałby się, że koty znalazły się na liście 100 najgroźniejszych gatunków inwazyjnych świata. Bo choć traktujemy je jak pupili domowych, to ich udomowienie odbyło się stosunkowo niedawno, przez co wciąż pozostają półdzikimi stworzeniami, które na wolności stają się istnymi pogromcami innych gatunków.

Według szacunków polskich naukowców opublikowanych na łamach "Global Ecology and Conservation" co roku w naszym kraju ok. 631 mln ssaków i niemal 144 mln ptaków pada ofiarą wolno żyjących kotów.

– Wiadomo było, że koty zabijają dużo, ale prezentowane przez nas estymacje nawet nas zaskakują – mówił dla portalu naukawpolsce.pl jeden z autorów badania, dr Michał Żmihorski z IBS PAN.

W jadłospisie kotów znajdują się głównie popularne gatunki, które gniazdują w pobliżu ludzkich osiedli, takie jak wróble, mazurki czy szpaki, jak również ptaki zakładające gniazda na ziemi, czyli m.in. pliszka żółta czy skowronek. Ofiarami drapieżników najczęściej padają ptaki młode, co ogranicza produktywność ptasich populacji.
W skali globalnej szkodliwość kotów zatrważa jeszcze bardziej. Szacuje się, że w Kanadzie co roku koty zabijają od 100 do 350 milionów ptaków, a w Stanach Zjednoczonych od 2,4 miliarda do 12,3 miliarda ssaków.

W tym przypadku znów nie popisaliśmy się spostrzegawczością jako gatunek ludzki. Koty już od dawna nie pełnią funkcji łowców szkodników. Mimo to nie kontrolujemy ich populacji w przyrodzie, a wręcz nawet zwiększamy ich liczebność, traktując je jako pupile domowe.

Jednak wciąż mamy szansę prewencyjnie zadziałać. Rozwiązaniem problemu może być m.in. zaostrzenie prawa i zastosowanie wobec kotów takich samych przepisów, co wobec psów, np. kar grzywny czy nagany dla właścicieli wypuszczających te zwierzęta luzem. Tym bardziej że przypadków, w których wypuszczony wolno pies zagryzie zwierzę objęte ochroną gatunkową, jest znacznie mniej, niż gdy mowa o kotach.

Niestety, niska świadomość wśród społeczeństwa na temat tego, że koty są ogromnymi szkodnikami ekosystemów, sprawia, że ich właściciele bez zastanowienia wypuszczają je na dwór.

Szop pracz

Pexels.com
Sympatyczne zwierzątka? Chyba tylko w filmie „Pocahontas". Szopy pracze to nad wyraz inteligentne stworzenia z bardzo zwinnymi łapkami i jeszcze bardziej pojemnymi brzuchami. Jeśli chodzi o jedzenie, nie wybrzydzają – są wszystkożerne.

Jak wydostały się z Ameryki Północnej? Oczywiście winny temu znów jest człowiek. Do Europy zostały sprowadzone jako zwierzę futerkowe. A jak wiadomo, na fermach futerkowych zdarzają się ucieczki.

– Jest kilka przyczyn, dla których jest on (szop pracz, przyp. red.), kolokwialnie mówiąc, taki paskudny. Choćby to, że penetruje praktycznie wszystkie strefy. To znaczy, że w przeciwieństwie do naszych drapieżników, choćby lisa, fantastycznie wspina się na czubki najwyższych drzew, sięgając do dziupli i gniazd. I podobnie jak norka amerykańska lubi miejsca związane z wodą. Świetnie pływa, więc dostanie się wszędzie – podkreślał w rozmowie z naukawpolsce.pl dyrektor Instytutu Ochrony Przyrody (IOP) PAN i główny redaktor "Atlasu ssaków Polski", prof. Henryk Okarma.

Obecnie największa ich populacja poza Ameryką Północną znajduje się w Niemczech. W Polsce szop występuje już od początku lat 90. XX wieku, a od kilku lat naukowcy potwierdzają, że gatunek ten skolonizował już prawie cały obszar kraju, choć w niektórych rejonach jego zasięg występowania nie jest ciągły.
Ich zwinność jest ogromną przewagą nad innymi rodzimymi drapieżnikami. W przeciwieństwie do np. lisów, potrafią wspinać się na drzewa, by wyjadać z dziupli i gniazd jajka, pisklęta czy młode wiewiórki. W Europie nie mają również naturalnych wrogów, co tworzy dla nich doskonałe warunki rozwoju.

Nawłoć kanadyjska

123rf.com
Malownicze łany żółtych kwiatów porastające polskie pola są zapierającym dech w piersiach widokiem możliwym do zaobserwowania późnym latem i wczesną jesienią. Niestety – nawłoć kanadyjska jest równie piękna, co niebezpieczna.

Sprowadzona do Europy jako pożywienie dla pszczół, nie dość, że przyczynia się – paradoksalnie – do spadku liczebności krajowych zapylaczy, a zwłaszcza dla dzikich pszczół, motyli oraz bzygowatych, to jeszcze jest ogromnie inwazyjna i wypiera z przyrody rodzime gatunki roślin.

Dzięki niskim wymaganiom glebowym i dużej dynamice wzrostu wygrywa w wyścigu o światło i składniki odżywcze z rodzimymi gatunkami. Jest tak agresywna, że potrafi „stłamsić” nawet siewki drzew czy krzewów. Jednocześnie zmienia właściwości gleby i przyczynia się m.in. do zwiększenia zawartości azotu w podłożu, którego nadmiar dla wielu roślin jest przeszkodą w rozwoju.

Do jej rozprzestrzeniania przyczyniają się pszczelarze. – Niepotwierdzone naukowo przekonanie, że miód nawłociowy ma „super” lecznicze właściwości, zachęca pszczelarzy do kupowania i sadzenia nawłoci na coraz to nowych obszarach. Taka działalność jest niezgodna z prawem - UE reguluje zasady handlu gatunkami inwazyjnymi - i bardzo szkodliwa dla rodzimej różnorodności biologicznej, w tym różnorodności pszczół – mówił dla portalu kurier356.pl dr hab. Dawid Moroń z Instytut Systematyki i Ewolucji Zwierząt PAN.

Nawłoć negatywnie wpływa również na liczebność ptaków. – Tworzy gęste łany, w których trudno się poruszać, a nawet wylądować. Nie zapominajmy, że większość tradycyjnych ptaków łąk i pól gniazduje na ziemi, a trawy na łąkach czy zboża są jednak mniej gęste niż spore połacie nawłoci – wyjaśniał w rozmowie z serwisem prof. dr hab. Piotr Tryjanowski z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu.

Walka z nawłocią jest trudna, choć nie niemożliwa. Przeszkodą są koszty. Rozpisany na 2020 rok przetarg na ratowanie przed nawłocią Kampinowskiego Parku Narodowego opiewa na ponad 2,1 mln zł.
Czytaj także: https://natemat.pl/zdrowie/318343,miod-wlasciwosci-lecznicze-naukowcy-dziala-skuteczniej-niz-antybiotyki